Artykuły

Premiera współczesnej opery na zakończenie sezonu w warszawskim Teatrze Wielkim

Miniony sezon w Teatrze Wielkim był pod każdym nieomal wzglę­dem nieudany. Po raz pierwszy nie odbyła się ani jedna premiera baletowa, a premiery operowe były tylko dwie. Pierw­szą był "Werther" Masseneta, zaplanowany przez poprzednią dyrekcję, ale zrealizowany przez obecną. Drugą, wieńczącą obecny se­zon, była współczesna opera Joanny Bruzdowicz "Kolonia karna". Ta premiera odbyła się 9 czerwca na Scenie Kameralnej; trzecie przed­stawienie opery 12 czerwca zakończyło se­zon, który uznać można za całkowicie straco­ny. Bo nie dość, że tak niewiele nowego zda­rzyło się w tym teatrze, to jego repertuar zo­stał bardzo okrojony. Różne, nawet udane spektakle pozdejmowano z afisza, w zamian nic publiczności nie proponując. Obecny re­pertuar pierwszej sceny operowej w kraju zo­stał zredukowany do siedemnastu pozycji. Jest to dziesięć oper, jeden musical, jedno oratorium, cztery balety i jedna opera współ­czesna. Trochę to mało, jak na teatr, który jest przecież - przynajmniej z nazwy - Operą Na­rodową. Dla przykładu warto podać, że w Operze Śląskiej w Bytomiu, która ma zde­cydowanie mniejsze możliwości, obecnie w repertuarze jest czterdzieści (!) pozycji.

Dziwi więc w tej sytuacji decyzja nowej (od początku minionego sezonu) dyrekcji, by zrealizować premierę współczesnej opery polskiej kompozytorki od lat mieszka­jącej na Zachodzie i odnoszą­cej tam sukcesy. Wprawdzie zrealizowana w latach osiem­dziesiątych opera Joanny Bruzdowicz "Bramy raju" stała się artystycznym wydarze­niem, ale wówczas zupełnie inaczej wyglądał repertuar te­atru, inne były czasy, a także zupełnie inaczej reagowała publiczność na tego typu nowości. Dziś, kiedy dostęp do współczesnej sztuki jest ła­twy, zainteresowanie tym gatunkiem jest w zasadzie niewielkie. Zresztą nie tylko w Polsce. Oczywiście są wyjątki, jak choćby twórczość operowa Krzysztofa Pendereckiego, ale i jego dzieła nie utrzymu­ją się w repertuarze teatrów zbyt długo. Co­kolwiek o tym sądzimy, to jednak publicz­ność woli rzucające się z murów Toski, umierające Mimi lub inne operowe tragedie. A przede wszystkim melomani na całym świecie przychodzą na znanych wykonaw­ców i jest im w zasadzie obojętne, co będą śpiewali.

Pewnego rodzaju zdumienie budzi, że Ta­deusz Wojciechowski zdecydował się na zre­alizowanie "Kolonii karnej", choć z góry wia­domo, że publiczność na tę operę nie przyj­dzie. Nie jest to bowiem dzieło, które może przyciągnąć widza ze względu na libretto lub też muzykę. Druga sprawa to moment pre­miery, czyli sam koniec sezonu. Odbyły się trzy przedstawienia i rozpoczął się prawie trzymiesięczny urlop. Tak więc zanim dojdzie do czwartego spektaklu w nowym sezonie, artyści obsadzeni w tej operze, jak i mu­zycy, niejako na nowo będą musieli się uczyć swoich partii. Jest to niespotykana na świecie praktyka, by premierą kończyć sezon. Czy dysponując ograniczonymi funduszami - jak to dyrektorzy Teatru Wielkiego podkreślają często - nie lepiej spożytkować byłoby je na premierę, która przyciągnęłaby widzów, niż wydawanie ich na produkcję wątpliwą pod względem artystycznym i frekwencyjnym? Widać jednak z tego, że w tym teatrze rządzą zupełnie inne prawa.

Kolonia karna opowiada o uczonym, któ­ry odwiedza zlokalizowaną na odległej wy­spie kolonię karną jakiegoś mocarstwa. Jest świadkiem egzekucji za pomocą specjalnego aparatu, skonstruowanego swego czasu przez zmarłego komendanta obozu. Obecnie maszynę obsługuje młody oficer. Skazany dowiaduje się o swej winie podczas tortur, kiedy maszyna ryje tekst wyroku na jego cie­le. Oficer z dumą i przejęciem opowiada o narzędziu i demonstruje jego działanie na żołnierzu, który zasnął w nocy na warcie. Oficer prosi podróżnika, by przed nowym komendantem obozu pozytywnie zaopinio­wał ten rodzaj egzekucji, ale ów odmawia. Oficer, chcąc go jednak przekonać, zwalnia skazańca i na sobie pokazuje działanie ma­szyny. Maszyna zawodzi i zabija oficera.

"Dla wyjaśnienia tego opowiadania do­dam jedynie, że nie tylko ono jest przykre, to raczej czasy, w których żyjemy, są bardzo przykre" - napisał Franz Kafka. Rzeczywi­ście, są przykre, ale zupełnie inaczej, niż to było podówczas, kiedy żył Kafka.

Czy dzisiaj, w tych bardzo zmienionych warunkach politycznych w Europie, może kogoś naprawdę zainteresować opowiadanie Franza Kafki? Wprawdzie interpretacji tego opowiadania jest tak wiele, jak pokaźna jest ilość osób, które swego czasu o nim pisały i próbowały doszukać się jego przesłania, ale dziś nikogo to w zasadzie nie obchodzi. Po­została wartość czysto literacka. Ale to prze­cież nie jest powód wystarczający, by utwór ten posłużył do napisania opery. Wprawdzie Joanna Bruzdowicz napisała "Kolonię karną" w 1967 roku i prawykonanie miało się odbyć w 1968 roku w Pradze, ale pomimo rozpo­częcia prób do wystawienia opery ze zrozu­miałych powodów wówczas nie doszło. Pra­premiera francuska odbyła się w Tours w 1972 roku, a następnie operę wystawiono w 1986 roku w Liege i nagrano ją na płytę.

Premiera polska jest trzecią realizacją utworu. Zastanawiające, że w każdej nowej inscenizacji kompozytorka wprowadzała zmiany, a do warszawskiej dodała nowy ma­teriał muzyczny. Nie wynikało to raczej z no­wej koncepcji, lecz z bardzo prozaicznej przyczyny; "Kolonia karna" w poprzedniej wersji nie wypełniłaby całego wieczoru, a i po zwiększeniu jej objętości trwa niewiele ponad godzinę. Jest, czego nie sposób nie po­wiedzieć, po prostu nudna. Dramaturgicznie niespójna, pełna dłużyzn, nie potrafi niczym widza zainteresować. Wprawdzie przedsta­wienie odbywa się w Sali Kameralnej, a na scenie także umieszczeni są z dwóch stron widzowie, rzecz więc dzieje się niejako pomiędzy nimi, ale ta bli­skość nie powoduje, że moż­na czuć się tak, jakbyśmy w tym wszystkim uczestni­czyli. Inscenizacja Christophera Martina, amerykań­skiego reżysera, również nie starała się przybliżyć tej histo­rii dzisiejszemu widzowi. Wszystko, łącznie ze sceno­grafią Wiesława Olki, której głównym elementem jest ma­szyna do tortur i zabijania, sprawia wrażenie muzeum historycznego. Nic poza tym. Jedyną niezaprzeczalną wartością jest muzyka Joan­ny Bruzdowicz, która zawiera elementy atonalnej i tonalnej harmoniki, proste partie in­strumentalne i muzykę elektroniczną. Orkie­stra pod batutą Meira Minsky'ego (urodzo­nego zresztą w Łodzi i mieszkającego przez kilka miesięcy w Polsce, zanim rodzina wy­emigrowała) zabrzmiała prawie perfekcyj­nie, czego nie można natomiast powiedzieć o wykonawcach dwóch partii wokalnych. Niepotrzebnie śpiewali oni - Oficer (Ryszard Dymowski) i Podróżny (Ryszard Wróblewski) - do mikrofonów, które zniekształcały głos; wiele też do życzenia pozostawiała sprawność techniczna.

Miniony sezon Opery Narodowej nie wia­domo dlaczego został stracony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji