Artykuły

Hanna Lisowska w operowych rolach

Sami nie wiemy, co posiadamy. Ale to nie tylko nasza wi­na: znakomite śpiewaczki, znakomici śpiewacy występują gdzieś po wielkich scenach świata, terminy mają pozajmowane na parę lat z góry, więc tro­chę zapominają o kraju, a w rezultacie - i kraj o nich nie zawsze pamięta. I tylko czasem następuje olśnienie: oto na afiszu pojawia się nazwisko, wprawdzie doskonale znane interesującym się bliżej operą, ale tzw. szerokiej publiczności mówiące niewiele, od­słania się kurtyna, pojawia się Ona - względnie On - i... ręce same składają się do oklasków, a w mózgownicy rodzi się coś na kształt zaskoczenia: to mamy u nas ta­kie piękne głosy?

Ano, mamy. Dowodem stał się niedawny występ Hanny Lisowskiej w "Tosce" w Tea­trze Wielkim. Ta wspaniała śpiewaczka, nie­zapomniana Chryzotemis w "Elektrze", Ta­tiana w "Onieginie", Senta w "Holendrze tułaczu", czy Leonora w "Fideliu", od 1976 roku związała się z głośnym w Europie ze­społem Deutsche Oper am Rhein w Düs­seldorfie i z berlińską Staatsoper, odnosiła ogromne sukcesy w obu państwach niemiec­kich, gdzie za kreacje w operach Wagnerow­skich (!) otrzymała zaszczytny tytuł Kammersängerin. Potem słuchano jej w wielu krajach - od Rio de Janeiro po Tokio, od moskiewskiego Bolszowo Tieatra, po londyńską Covent Garden, wliczając Paryż i Madryt, no i wreszcie przyszło to, o czym śpiewaczki marzą: w kwietniu 1990 zadebiutowała w nowojorskiej Metropolitan Opera partią Gudruny w "Zmierzchu bogów". Potem śpiewała tamże Zyglindę w "Walkirii", i powraca tam odtąd niejedno­krotnie w wielkich, forsownych partiach.

W warszawskiej "Tosce" - podobnie jak w ubiegłym sezonie w Łodzi w Moniuszkow­skiej "Parii" - potwierdziła swą wielką klasę śpiewaczki o międzynarodowej reno­mie; z imponującą swobodą operuje potęż­nym głosem o pięknym brzmieniu, jest sza­lenie muzykalna i posiada wyrazistą osobowość - każde jej wejście na scenę elek­tryzuje publiczność. Nie zdołał zepsuć jej występu nawet scenograf, który w nowej warszawskiej inscenizacji "Toski" (reżyse­ria: Klaus Wagner) kazał śpiewakom wiecz­nie biegać po schodach wysokości bodaj dwu pięter. Dobrze grała także orkiestra pod dyrekcją Tadeusza Wojciechowskiego, dobry był "gościnny" Cavaradossi - Oleg Kulko i Scarpia - Zbigniew Macias. Czyli podczas pierwszego od dawna występu w Warszawie Lisowska otrzymała oprawę god­ną swojej sztuki.

Ale bez niej ta nowa "Tosca" o dziwacz­nej, niefunkcjonalnej scenografii budziła mieszane uczucia. Podobnie jak wystawiony w TV na sylwestra balet Macieja Małeckiego (na motywach Jakuba Offenbacha) "Brazylijczyk w Paryżu" z librettem Lorki Massine'a, czy też ostatnia nowość TV: "Salome" Richarda Straussa. Jeśli idzie o "Brazylijczyka", to jedyne, czym może nas zachwycić, jest muzyka: cudowne melodie Offenbacha, doskonale zaadaptowane i zinstrumentowane przez Małeckiego, pod dobrą batutą José Marii Florencio Juniora (Brazylijczyka w Warszawie?). Można też ewentualnie przyklasnąć paru solistom: Ilja Bieliczkow, Świetlana Nowodran czy Beata Wiech robili co mogli (a mogli niemało), aby odnaleźć się w nijakim libretcie i nijakiej inscenizacji. Ale poza tym ani to było ciekawe, ani zabawne, ani efektowne, chwilami - bezsensowne (długie solo wokalne zupełnie niepotrzebne), chwilami - wręcz żenujące brakiem dobrego smaku (jedną z najpiękniejszych melodii nie tylko Offenbacha, słynną Barkarolę z "Opowieści Hoffmana", wybrano do zilustrowania... pijackiego oszołomienia wulgarnego, skacowanego towarzycha). Okazało się, że nie taki Massine z tego Lorki, jak można by oczekiwać...

A potem - "Salome". Znakomicie zagrana przez orkiestrę, przygotowaną i poprowadzoną przez Andrzeja Straszyńskiego, bardzo dobrze zaśpiewana przez Ormiankę na etacie w TV, Hasmik Papian (Salome), Wiesława Bednarka (Jochanaan), Romana Węgrzyna (Herod), Ryszardę Racewicz (Herodiada) i Krzysztofa Szmyta (Narraboth). Orkiestrę usytuowano z tyłu, poza terenem akcji, na podwyższeniu, co nie tylko ułatwiło przebijanie się głosów przez gęste, bogate Straussowskie instrumentarium, lecz przybliżyło publiczności i akcję, i jej bohaterów. Przywykliśmy oglądać opery z pewnego oddalenia, kanał orkiestralny zawsze wytwarza pewien dystans między sceną a widownią, co automatycznie narzuca chłodniejszą atmosferę. Tutaj oglądamy wszystko na zbliżeniu, w wielkim planie, akcja jak gdyby wkracza między widzów i słuchaczy, przez co intensywniej wciąga ich w krąg wydarzeń.

Takie rozmieszczenie orkiestry bywa czasem - choć bardzo rzadko - stosowane w teatrach operowych (przykładem choćby głośna inscenizacja "Borysa Godunowa" wystawiona przez Josepha Loseya w Operze Paryskiej), toteż nie ono było przyczyną kontrowersyjnego przyjęcia premiery, lecz sama koncepcja inscenizacyjna Marka Grzesińskiego i Andrzeja Majewskiego, przenosząca akcję "Salome" w wiek... XIX. Herod w mundurze cesarza (może - cara?), Salome w sukni, w jakiej i dziś mogłaby iść na bal i w pięknym białym futrze; Herodiada - niczym królowa Wiktoria na dagerotypach; w tym towarzystwie postać Jochanaana żywcem przeniesiona z biblijnej ikonografii: nagie ciało okryte zwierzęcą skórą, skute kajdanami i łańcuchami. Postać nie z ich świata, nie z ich epoki; taka postać zawsze fascynuje, lecz nigdy nie może być w pełni zrozumiana - stąd tragedia Jochanaana i tragedia Salome.

Niektórzy się oburzali, nawet trochę na inscenizatorów pobuczano na premierze, natomiast inni byli zachwyceni. Ja tkwiłem gdzieś pośrodku, lecz wyraźnie bliżej tych, co bili brawo. Zęby jeszcze w słynnym tańcu siedmiu zasłon, pomyślanym tutaj wręcz odkrywczo i bardzo, bardzo pięknie, nie wyskoczył ni stąd, ni zowąd jakiś nagi chłoptaś, moje szczęście byłoby pełniejsze (a swoją drogą ciekawe, czym choreograf Emil Wesołowski tłumaczy jego obecność? - muszę się kiedyś zapytać). W sumie jednak jestem pełen wielkiego uznania dla konsekwentnego zrealizowania przyjętej, intrygującej koncepcji, dla świetnego wyczucia sceny przez Grzesińskiego i świetnego poprowadzenia śpiewaków-aktorów. To był istotnie - jak chciał Strauss - dramat muzyczny, a nie konwencjonalna opera.

A CZYM są "Wdowy" Sławomira Mrożka, pokazane w Teatrze Współczesnym? Na pewno nie są ani dramatem, and komedią. Zapewne żartem scenicznym na bardzo smutny temat (śmierć!), niestety, jak na żart są o wiele za poważne, a jak na refleksje na temat śmierci - o wiele za śmieszne; niestety - znów niestety! - śmiesznością nie najwyższego lotu. Poza pierwszą częścią, czyli bardzo precyzyjnie skonstruowanym (choć o połowę za długim, wlokącym się niemiłosiernie) dialogiem dwóch tytułowych wdów, reszta jest tak żałosna jak sama śmierć. Jej dowcip (?) polega głównie na odbijaniu się pewnemu piwoszowi (wyrazy współczucia z powodu otrzymania tej roli składam Krzysztofowi Kowalewskiemu) i na - uwaga, uwaga, bo to kulminacja całego spektaklu! - udawaniu małpy jedzącej banana (serdeczne wyrazy współczucia z powodu, zlekceważenia i ośmieszenia jego wielkiego talentu składam Wiesławowi Michnikowskiemu).

Biedziło się nad tym nowym Mrożkiem wiele znakomitości; poza wymienionymi wyżej także Erwin Axer (reżyseria), Ewa Starowieyska (scenografia), Marta Lipińska,, Zofia Kucówna, Henryk Bista... Biedzili się, ale nic z tego nie wyszło, bo - jak się to mówi - z próżnego i Salomon nie naleje. Obronił się tylko jeden współtwórca przedstawienia: Andrzej Kurylewicz, który napisał rewelacyjną muzykę. Ogromne brawa, ale tylko dla niego.

I spójrzmy prawdzie w oczy: zamiast na tego Mrożka lepiej pójść po prostu na nie udającą głębi i drugiego czy trzeciego dna bulwarową sztuczkę Gilberta Sauvajona "Julio, jesteś czarująca" (wg Somerseta Maughama, oczywiście) i spędzić bardzo sympatyczne, pogodne dwie godziny. Rzecz, doskonale pamiętaną z niezłego filmu z Lili Palmer i Charlesem Boyer, wystawiono na scenie "Prezentacji" w reżyserii (jak zawsze) Romualda Szejda, jako że jest to przecież "teatr jednego reżysera" (ale wielu widzów - w przeciwieństwie do licznych scen pracujących na odwrotnych zasadach).

Warto zobaczyć tę sztuczkę, jest bowiem świetnie skonstruowana, o błyskotliwym dialogu i dobrej znajomości kobiecej psychiki. Warto też zobaczyć ją dla Ewy Wiśniewskiej w roli Julii - istotnie czarującej, pełnej wdzięku, lecz, i obdarzonej niezłym charakterkiem, który, gdy trzeba, pozwoli jej przebić się przez życiowe porażki i - jak się to mówi - w finale wyjść na swoje. Obok niej: Leszek Teleszyński, Artur Żmijewski, bardzo dobra Janina Nowicka w charakterystycznej roli zaufanej garderobianej i in.

CZYLI - czasem lepiej jest nie mierzyć za wysoko, tylko po prostu napisać coś z myślą o człowieczku, bez którego teatr by nie istniał: o widzu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji