Artykuły

Agnieszka Przepiórska: Pani prezydent z Burdelu

- Kabaret dał mi wiarę w siłę wspólnoty, bo Pożar w Burdelu jest czymś na kształt spółdzielni. I bardzo mnie kręci mówienie o mieście, w którym żyję, współtworzenie jego historii tu i teraz - mówi warszawska aktorka.

Witold Mrozek: Dostałaś się za trzecim razem do warszawskiej Akademii Teatralnej i po roku wyleciałaś. Dlaczego? Agnieszka Przepiórska:: Usłyszałam, że mam głowę nieproporcjonalną do szyi. - Mają tam jakieś przyrządy do mierzenia? - Nigdy się nie dowiedziałam, o co chodziło. Wyjechałam do Rosji. Nie łamię się, mam naturę wojowniczki. Poza tym miałam wsparcie w mamie. Usłyszała: "Rosja? Dobrze - Rosja". Powiedziałabym: "Argentyna", też byłoby dobrze.

Polka na studiach w Petersburgu miała trudności?

- Wtedy nie, jeszcze nie było problemów z wizami. Zaczęły się, jak weszliśmy do Unii. Pani Ludmile od spraw zagranicznych w szkole trzeba było kupić perfumy, żeby dostać wizę i wrócić do domu.

Tam są klasy mistrzowskie. Masz jednego opiekuna, który prowadzi cię przez cztery lata. I przez cały ten czas przygotowujesz dyplom.

Nad czym tam pracowałaś?

- Zrobiłam "Białe noce" z innym Polakiem, który tam studiował, z Bartkiem Kopciem, żeby móc ten dyplom w Polsce grać. I to nam się udało, nawet w Narodowym.

Powrót do Warszawy był dla ciebie celem?

- Nie, myślałam, że zostanę w Rosji. W warszawskiej szkole powiedziano mi, że mogę grać tylko służące i wieśniaczki. W Rosji profesor wykrzyknął: "Agniesza, ty karaliewa!". Ja królowa? To był przełom. Czułam się doceniona i na swoim miejscu. Ale wylądowałam w Londynie.

Zawodowo?

- Nie, rodzinnie. Mieszkałam tam dwa lata i urodziłam dziecko, to więcej niż wszystkie role. Chociaż jak mawiał jeden dyrektor teatru, gdy aktorka urodzi dziecko, jest skończona.

Przenieśmy się do Wałbrzycha, gdzie lądujesz po powrocie. To było wtedy ważne miejsce na mapie polskiego teatru.

- Nie miałam pojęcia o tym, co się dzieje na polskiej scenie. Nie było mnie pięć lat. Mój mąż miał pracę we Wrocławiu w studyjnym Teatrze Pieśń Kozła. Szukałam miejsca, które byłoby blisko Wrocławia. Zobaczyłam na mapie Wałbrzych, sprawdziłam - jest tam teatr. Pomyślałam, że to taki koniec świata, że na pewno mnie przyjmą. Zadzwoniłam z totalną pewnością w głosie: "Dzień dobry, chciałabym być u państwa w teatrze, kiedy mogę przyjechać?". Słyszę: "Ale proszę jakieś CV przysłać...". Mówię: "Ale ja nie mam CV, ale jestem pracowita, młoda i do wzięcia". Chyba zadziałało, bo dostałam etat.

Jesteś w Wałbrzychu i trafiasz do Moniki Strzępki, do jej ważnego spektaklu "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł".

- Uwielbiałam pracę ze Strzępką. Pokazywała, jak grać i trzeba było jej energię łapać. Ona jest w stanie zagrać każdą postać, i umie to najlepiej ze wszystkich aktorów. To imponujące. Trzeba to wziąć i spróbować nałożyć na siebie.

Nie ciągnęło cię do teatrów warszawskich?

- Próbowałam, na przykład we Współczesnym. Przychodzę na spotkanie w sprawie pracy z dyrektorem Maciejem Englertem, a on mi przez godzinę opowiada, jak należy mówić poezję. A ja słucham. Cały czas jakbym była studentką, czciłam mistrzów.

Nie miałaś żalu do tych mistrzów, że cię po roku wyrzucili ze szkoły?

- Kompletnie nie. Uznałam, że są mądrzejsi ode mnie. Bardzo się starałam, żeby się dopasować, żeby być "normalną", taką, jaką chcą mnie widzieć. Dopiero teraz zastanawiam się, kim oni właściwie są ci moi mistrzowie - i gdzie są.

W końcu wróciłaś do Warszawy.

- Myślałam, że skoro zrobiłam tyle ról w Wałbrzychu, na pewno przyjmą mnie tu z otwartymi ramionami. Albo przynajmniej będą kojarzyć, kim jestem. Otóż nikt mnie nie kojarzył. Byłam z prowincji. Zaczęłam więc występować w teatrze edukacyjnym. Jeździ się po szkołach, o 8 rano stawiasz się w auli, grasz lektury: "Balladynę" czy "Antygonę" z łańcuchami na rękach. I tak przez rok.

Potem spotkałam Piotra Ratajczaka, który zaprosił mnie do współpracy. Zaczęła się przygoda, która trwała kilka lat. Dom w Warszawie, syn też, i jeżdżenie. Szczecin, Koszalin, Zielona Góra. Wariacka nocna jazda samochodem, ciągłe zmęczenie, ale też poczucie, że muszę to robić, skoro w Warszawie nie dostałam pracy.

Setki aktorów mają tu ten problem.

- Wszyscy tu zjeżdżają, bo myślą, że coś się tu zdarzy - i nic się nie zdarza.

Nie skończyłaś żadnej z polskich szkół, nie byłaś dłużej w żadnym zespole. Nie brakowało ci teatralnej bandy?

- Czułam, że jestem w bandzie z Ratajczakiem. Ale też do dziś przyjaźnię się z zespołami, do których przychodziłam na chwilę.

W końcu zostajesz sama na scenie. Kiedy zdecydowałaś się na pierwszy monodram?

- Kiedy zdecydowałam, że już dalej nie będę jeździć. Ze względu na syna.

To był twój pomysł na temat - wdowy smoleńskie?

- Siedziałam w domu, atakowały mnie wiadomości. Zaczęłam się zastanawiać, na ile te kobiety, które występują przed kamerami, faktycznie czują to, co mówią. Na ile pozwalają wchodzić mediom do swoich domów i prywatności. Z Ratajczakiem i dramaturgiem Piotrem Rowickim stworzyliśmy twórcze trio. Nawiązaliśmy współpracę z Teatrem WARSawy, wtedy Konsekwentnym.

Rozmawiałaś z tymi kobietami?

- Nie, dużo o nich czytałam. Potem moja opowieść stała się historią o emancypacji.

Od koncepcji do wykonania to był twój spektakl?

- Moje były emocje i wiedziałam, o czym chcę opowiedzieć. A Piotr Rowicki wiedział, jak to zapisać.

Nie chciałaś zacząć reżyserować?

- Reżyserowałam ostatnio małą formę w TR, etap warsztatowy mojego projektu dla Terenu Warszawa - "Dokument podróży". Poczułam, co to znaczy - stajesz wobec oczekujących czegoś od ciebie realizatorów, aktorów. Nie chcę takiej odpowiedzialności. Odetchnęłam z ulgą, jak pojawiła się reżyserka Weronika Tofilska.

Następny monodram był jeszcze bardziej osobisty. "Tato nie wraca" to rozliczenie z nieobecnym w twoim życiu ojcem.

- Tak, ale wolę powiedzieć, że to rozmowa, a nie rozliczenie.

Krytyk Jacek Sieradzki napisał, że "Tato..." to dobre przedstawienie, ale pytał też, po co to całe osobiste "smarkanie" po gazetach.

- Jak ja się wtedy cudownie poczułam (śmiech). Jakbym miała tatę, który mnie opierdala. I mówi: to dobrze, a to źle. Odebrałam to "pochylanie się nade mną" wręcz z czułością. Ale wracając do tematu - można powiedzieć, że uprawiam aktorski feminizm. Czerpię z siebie.

Skąd się wzięła Agnieszka Przepiórska w kabarecie Pożar w Burdelu?

- Pracowaliśmy razem z Michałem Walczakiem w Teatrze Konsekwentnym. Zadzwoniłam do niego kiedyś, powiedział, że zakładają kabaret i może bym wpadła na spotkanie. I już za chwilę był pierwszy pokaz na Chłodnej 25. Zaczęła się przygoda, która trwa już trzy lata.

Od początku było wiadomo, że będziesz grać postać HGW?

- Nie, najpierw była Dzika Agnes. Postaci tworzyły się na bieżąco. Prezydentką zostałam przez przypadek.

Później doszła postać Samotnej Matki. Potrzebujesz ciągle tej prywatności w pracy?

- Coraz mniej. Chciałabym zrobić jeszcze tylko spektakl o dyslektycznym chłopcu i zakończę temat rodzinny. No, może jeszcze o szaleństwie z miłości.

Na razie zrobiłaś "Jak wytresować dziewczynkę". Znów z Walczakiem, w Warszawskim Cyrku Magii i Ściemy. Znów tata w Londynie, samotna matka...

- Chłopaki poszli trochę na łatwiznę (śmiech).

Gracie to przedstawienie w namiocie, w wakacyjnym objeździe, dla dzieci z małych miejscowości. Ale czerpiecie z formuły warszawskiego kabaretu.

- Michał podkreśla, że mamy być całkowicie otwarci na dzieci. Pokazywać im, że to spektakl dla nich i z nimi. A nie - że przyjeżdżamy z czymś gotowym i prężymy przed nimi muskuły.

Na scenie aktorzy Pożaru są tu razem z cyrkowcami ze szkoły w Julinku.

- Walczak kazał nam się od nich uczyć. To ideał aktora - powiedział, muszą być zawsze tu i teraz, bo jak nie będą, spadną z trapezu. Są zawsze skoncentrowani, ćwiczą cały czas. Od początku było wiadomo, że będą też mówić na scenie, bo dla dzieci to kompletnie bez znaczenia, kto ma jakie "cz" i jakie "r". Z kolei ja miałam robić różne rzeczy na trapezie, ale pomyślałam, że mam 36 lat i może bez przesady.

Plany na przyszłość? Dalej Pożar?

- Mamy już plan na kolejne dziesięć przedstawień. Będziemy w Studio z musicalem o Pałacu Kultury, później wrócimy m.in. do Teatru Polskiego.

Znowu wystąpi dyrektor Andrzej Seweryn? W "Pożarze w Polskim" zagrał dyrektora Seweryna.

- I marszałka mazowieckiego Adama Struzika, swojego szefa. To było fajne spotkanie. Nie było tak, że wchodzi Andrzej Seweryn i wszyscy padają na kolana. Wszedł jako partner. Michał Walczak umie wytworzyć taki klimat, że nie ma hierarchii. Jest nas teraz ze 20 osób. Prawdziwy teatr!

Spodziewałaś się sukcesu Pożaru?

- Nikt się tego nie spodziewał. Michał Walczak i Maciej Łubieński są niesamowicie inteligentnymi, czujnymi i otwartymi twórcami. Dobrali zespół indywidualistów, którzy umieją pracować zespołowo. Powstała machina, co miesiąc nowy odcinek. Bardzo mnie to kręci - mówienie o mieście, w którym żyję, współtworzenie jego historii tu i teraz.

Przed chwilą mówiłaś, że w Warszawie się nie da.

- Okazało się, że się da. Ale moja droga aktorska jest kompletnie pod prąd. Jak młodzi ludzie pytają mnie, starej aktorki (śmiech ), jak żyć, mówię im: róbcie swoje. Kabaret dał mi wiarę w siłę wspólnoty. Pożar w Burdelu jest czymś na kształt spółdzielni, dobrze się znamy, mamy wpływ na to, co jest w odcinkach. Wczoraj w podróży zgubiłam portfel z gotówką. Myślę: zadzwonię do menedżera, on wypłaci mi pieniądze, które dopiero zarobię na spektaklach. Udzieli mi jakby bezprocentowej pożyczki. Nagle pojawiło się bezpieczeństwo finansowe, które daje chwilę spokoju, chociaż spokój nie jest dla mnie najwyższą wartością.

Można wyżyć z kabaretu w Warszawie?

- Zdecydowanie. Lepiej mi niż na etacie w teatrze. Ale jestem nieustannie w pracy i to bywa męczące. Co miesiąc premiera dwugodzinnego spektaklu i potem granie kilkunastu przedstawień - to niesamowity wysiłek. Nie ma porównania z byciem na etacie z ustalonym harmonogramem 50 prób. Tu jest szaleństwo, ale jest to szaleństwo dojrzałych aktorów, którzy mają rodziny i cały bagaż doświadczenia z innych teatrów.

Ludzie rozpoznają cię na ulicy?

- Panie czasem przepuszczają mnie w sklepie w kolejce, bo lubią postać HGW.

Rozmawiałaś kiedyś z prawdziwą panią prezydent?

- Powiedziała mi: "Nigdy nie byłam blondynką".

***

Agnieszka Przepiórska

Urodziła się w 1979 r. w Warszawie. Aktorka, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Sztuki Teatralnej i Filmowej w Petersburgu. Warszawskiej publiczności najlepiej znana z kabaretu Pożar w Burdelu i z monodramów zrealizowanych z Piotrem Ratajczakiem w niezależnym Teatrze Konsekwentnym/ Teatrze WARSawy: "Tato nie wraca" o nieobecnym ojcu oraz "I będą święta" - o wdowie po ofierze katastrofy smoleńskiej.

Na zdjęciu: Agnieszka Przepiórska? z Andrzejem Sewerynem w kabarecie Pożar w Burdelu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji