Artykuły

Traktat o potrzebie pcheł

Skończyło się dwieście lat teatru polskiego, zaczął się nowy rok pierwszy. Wyróżnikiem tego roku jest - jak to słusznie zauważył Bohdan Korzeniewski - całkowite zatarcie granicy pomiędzy awangardą a akademizmem! Dostojna senność przetykana gdzieniegdzie grynszpanem symbolizującej nowoczesność groteski rozpostarła się od Placu Teatralnego po Planty, sięga Poznania, Łodzi, maluczko a padnie jej pastwą Wrocław. Prawda! - jest Grotowski, jest Hanuszkiewicz, jest Łomnicki. Ale czy twórczy niepokój wymienionej trójki (którą można by wesprzeć zapleczem z kilku innych nazwisk) można określić mianem "awangardy"? W dążności Hanuszkiewicza do rozsadzania dynamitem nowych pomysłów starych struktur dramaturgicznych, w wyzywającej pogardzie Łomnickiego do tradycyjnych reguł posługiwania się głosem i ruchem - kryje się niewątpliwie odruch protestu. Najwyraźniejszy jest on nb. u Grotowskiego, którego cała teoria jest wielkim aktem drwiny już nie tylko ze Stanisławskiego, ale nawet z Brechta. Są to przecież wszystko protesty samotnych. A i sam protest? - to przecież bardziej gest niezadowolenia - może odwagi? może nawet marzeń? Ale nie jest to pobudzający do twórczego naśladownictwa manifest "nowego ducha i formy nowej".

Jest coś niepokojącego w stanie, kiedy teatr nasz, opromieniony sławą swoich artystów, reżyserów, scenografów, stał się w swej masie tak diabelnie do siebie podobny. Zapewne, jest to teatr przewyborny. Zapewniają nas o tym Ossia Trilling i Max Frisch, musiał to przyznać z niechęcią nawet pan Józef Łobodowski. Przyjemnie jest słuchać tylu komplementów, zwła-szcza iż zdają się zasłużone. Ale niepokój trwa. Wszyscy są dobrzy: Axer. Dejmek. Hanuszkiewicz, Skuszanka, Okopiński, nawet Skaruch. Ale kto jest najlepszy? Był Axer, ale już nie jest; był Dejmek, też już nie jest: Okopiński? - tylko dla zielonogórzan, Hanuszkiewicz? - tylko dla mnie. Grotowski? - tylko dla Flaszena. Tam, gdzie brak najlepszego, dobroć dobrych mniej jest już oczywista. Teatr nie football, wyrównana drużyna oznacza brak wielkich indywidualistów. Albo ich dziwną senność. Lwy drzemią, gdy ich nie gryzą pchły. Mistrzowie sztuki popadają w gnuśność, gdy im nie grożą młodzi konkurenci. Szansą młodych, jeśli nie chcą poprzestać na karierze imitatorów, był zawsze szturm na okopy świętej Trójcy. Na okopach naszego teatru drzemią warty starych mistrzów i nie mając przeciw komu dzwonić na larum, bawią się dla zabicia nudów grą w mieszanie Szekspira z Sartre'm, Czechowa z Beckettem.

Zjawisko zespalania się w jedność starej awangardy i jeszcze starszych klasyków występuje zresztą nie tylko u nas. Comedie Francaise wystawia "Sen nocy letniej" w manierze perwersyjnej bufonady; a teatrzyk Huchette już dziesiąty rok powiela "Lekcję" Ionesco, która szokiem pozostała jedynie dla turystów z Arizony i Przasnysza. Ale w tymże Paryżu, obok po-dobnych szekspirowskich coctailów a la Jacques Fabbri kłębi się nowe życie teatru. Obojętne na czar festiwalowych laurów, na zaszczyt tłustszego druku w "L'Officiel des spectacles". Szokujące jednoaktówki Le Roi Jonesa w "Poche Montparnasie", nowa, wyzywająca w swej prostocie inscenizacja "Czekając na Godota" Georgesa Daniela w teatrze "Chaptal 347". I znów użyć przychodzi sakramentalnego przysłowia "zapewne". Gdyż teatry nasze mogą mieć - zapewne - na swoje wytłumaczenie argument, że czekają na polskich Godotów i Jonesów. Jest to przecież argument uszny tylko w połowie. Wśród prób penetracji w obszar współczesnego człowieczeństwa, jakie drukuje "Dialog" przeważa istotnie pozór i kokieteryjna zabawa w formę. Z dwóch pozycji, które jeszcze najbardziej zwróciły moją uwagę, "Na górze" Witolda Wirpszy nie wychodzi jednak w swej warstwie treściowej poza krąg pesymizmu Paris 56, więc chyba tylko moralitet Andrzeja Bonarskiego, bogato inkrustowany cytatami Erazma z Rotterdamu, stanowiący prośbę ideowej polemiki z Weissem? Istnieje natomiast w naszej dramaturgii rozdział w pełni doskonały, który odwagę spojrzenia na Polskę. Polaków i współczesny świat łączy z brawurową odkrywczością swych rozwiązań formalnych, nowy duch i forma nowa. To Różewicz. Ze swą obsesją monologów, stanowiących potencjalne tło dla rozwiązań pantomimicznych i baletowych. Z akcją ukrytą w didaskaliach, którą wydobyć może na plan sceny filmowa reprojekcja. Z dialogiem, w którym dygresja, symultaniczność i reminiscencja domagają się od teatru nowych form scenicznego przekazu. Te formy są dla teatru nieznane. I nic w tym dziwnego. Dziwne jest tylko, że nikt nie kwapi się podnieść z ziemi ciśniętej przez poetę rękawiczki. W przewadze wystawień, jaką nad Różewiczem uzyskał Sławomir Mrożek, zawiera się nie tyle triumf autora "Tanga", co porażka teatru. Gdyż Mrożkowa groteska, zasobna w mądre i gorzkie treści, stanowi raczej pointę tych dwustu lat, co minęły, niż inwokację do roku pierwszego.

Sarkazm powyższych uwag zawdzięczać należy dwóm premierom, jakie ostatnio odbyły się w Warszawie. "Oni" Stanisława Ignacego Witkiewicza w Teatrze Kameralnym oraz "Śmierć na gruszy" Witolda Wandurskiego w Ateneum. Dwa wieczory arcyciekawego teatru, u którego podstaw leży fakt, że w czasach Szyfmana, Schillera, Jaracza i Osterwy działali ludzie, którym bardzo musiał się nie podobać znakomity teatr, robiony przez wymienionych luminarzy. A zważmy, że Schiller, a w znacznym stopniu i Osterwa budowali w międzywojennym Dwudziestoleciu teatr, który mienił się być opozycyjnym w stosunku do obowiązujących reguł. I istotnie był taką opozycją, takim protestem. Ale opozycją w ramach podobnej estetyki, protestem w imię wspólnego dobra. Witkiewicz i Wandurski atakowali po równi teatr Szyfmana, jak Redutę. Atakowali dla prawd, które dopiero przyjdą. "Teatr winien ukazywać widzowi rzeczy zaledwie przeczuwalne, zjawiska, które są zaledwie w zalążku" - pisał Wan-durski. Wspólnota ataku nie oznaczała zresztą wspólnoty haseł. Witkiewicz ze swoją programową niechęcią do słów znaczących, jakże odległy był od rewolucyjnego utylitaryzmu współautora "Trzech salw". Łączyła ich przecież, poza niechęcią do sztuki liberalnych klerków, idee fixe poszukiwania w teatrze - teatru. W latach, kiedy Reduta starała się zlokalizować na scenie prawdę życia, a Leon Schiller kłopotał się, jak nadać temu życiu kształt idealnie skomponowany, idea obu awangardzistów wydawać się mogła jedynie ekstrawagancką mrzonką. I znamienne, iż jedyny z wielkich krytyków tej doby, życzliwie odnoszący się do poszukiwań Witkacego - Boy chwalił "Tumora Mózgowicza" za to, że upodabnia się do naiwnego realizmu ludowych prymitywów. A przecież rzeczywistą siłą teatru Witkiewicza (a także teatru Wandurskiego) były nie podobieństwa, lecz inność. Owocuje ta siła dziś, kiedy dociera do polskiego widza poprzez kanał wyżłobiony w ludzkich gustach utworami Jarry'ego, Ionesco i Pintera budząc uczucie radosnego zaskoczenia: "Patrzcie! To i myśmy moiściewy, mieli własnych awangardzistów!". Nieznane teksty stają się bliskie i zrozumiale, ponieważ wymagają od teatru tego jedynie arsenału środków, którego teatr dobrze się już nauczył. "Oni" udali się Skaruchowi i Starowieyskiemu, "Śmierć na gruszy" udała się Śląskiej i Szajnie, ale Witkiewicz i Wandurski sprowadzeni zostali w tej sytuacji do wymiarów n-tej wersji paryskiej awangardy, a ich ojczystość nie wykracza poza sferę dumnych i radośnie patriotycznych artykułów w teatralnych programach. I, jeśli w tej paradoksalnej zabawie kryje się coś istotnie paradoksalnego, to może fakt, że aktorzy pierwszej sceny Rzeczypospolitej lepiej dzisiaj grają Witkacego niż Słowackiego.

Co przecież będzie za lat czterdzieści? Kiedy monologi malarza Bałandaszka i pogwarki Świętego Piotra ze Śmiercią tłuc będą na pamięć uczniacy ze szkoły powszechnej? Kogóż wówczas odkrywać będzie przyszły Puzyna, czyjąż estetykę zwalczać będzie przyszły Grotowski? Jedyna propozycj, która przez krótki czas zdawała się mieć znamiona trwałości - "es-te-estetyzacja" teatru odrzucona została nawet przez jej wydoroślałych i upyziałych proroków, nie nawiązują też do niej naturalni spadkobiercy - teatry studenckie zajęte dopisywaniem songów do Zapolskiej. Grotowski bardziej dziś poucza, niż tworzy. I to coraz bardziej poucza Włochów i paryżan, a nie własnych aktorów. Dwóchsetlecie skończyliśmy pod znakiem wspomnień. Grodzicki dostał nagrodę Boya, Swinarski przyjechał do kraju, żeby zdenerwować Jaszcza istotnie świetną "Nieboską komedią", Dejmkowi nie powiódł się "Kordian", Towstonogowowi udał się "Pamiętnik szubrawca". Przed nami biała karta nowych dwustu lat, nie skacze po niej żadna pchła, lwy układają się do drzemki. I nawet Jan Kott czuwać pojechał do Barraulta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji