Artykuły

Juliusz Ursyn-Niemcewicz i jego goście

2 sierpnia w Bytomiu zaczyna się cykl koncertów "Muzyka narodów". To jego inicjatywa. - Co do nazwy, to chcieliśmy nawiązać do Bytomia jako miasta wielokulturowego. Stąd w programie znalazła się muzyka czeska, austriacka, niemiecka, włoska, węgierska, nawet celtycka i szanty. Bytomianie zasługują na muzykę wykonywaną przez najlepsze zespoły, bo są wychowani na kulturze przez duże "K" - mówi artysta.

To bardzo elektryzujące uczucie, gdy kogoś zabijam lub gdy ktoś zabija mnie. Jednak publiczność woli mnie w rolach komicznych.

Alan Misiewicz: Czy Juliusz Ursyn-Niemcewicz ma coś wspólnego z oświeceniowym pisarzem Julianem Ursynem-Niemcewiczem?

Juliusz Ursyn-Niemcewicz: Owszem. Wywodzę się z klanu pobraci Juliana, a dokładnie - Karola Ursyna-Niemcewicza.

Pan pochodzi z Gliwic?

- Tak, bo tam po wojnie zamieszkali moi rodzice. Moja mama miała przepiękny głos, który niestety straciła. Była kobietą szalenie zdolną, znała siedem języków. Wojnę przeżyła tylko dzięki temu, że świetnie posługiwała się dwoma strategicznymi, czyli rosyjskim i niemieckim. Wspomnienie pobytu w niemieckim obozie i opowieści, które przekazała, towarzyszyły mi dość długo. Po wojnie osiedliła się najpierw w Bytomiu, a potem los rzucił ją do Gliwic, gdzie pracowała jako nauczycielka w szkole muzycznej; uczyła gry na akordeonie. Talent odziedziczyłem po niej, nie po ojcu, który był lekarzem i który się z nią rozwiódł.

Gdy miałem 4 lata, zachorowałem na koklusz. Pewnego razu między piątym a dziesiątym kaszlnięciem przypadkowo odśpiewałem usłyszany w radiu fragment "Mariollo, moja dollo i niedollo!". Mama aż pisnęła: "Juliuś, to ty tak pięknie zaśpiewałeś?". To był dzień, w którym ujawnił się mój talent. Potem prezentowałem go w przedszkolu, w szkołach, za karę, w nagrodę, wszędzie.

W czasie studiów w warszawskiej akademii chcieli pana wyrzucić. Za co?

- Byłem niepoprawny, antysystemowy, a ówczesny system kształcenia był właśnie systemowy. Aby wyjechać na wakacje za granicę, musiałem prosić o pozwolenie. Absurd! Poza tym drażniło mnie, że na 100 profesorów tylko trzech było mądrych: Krystyna Szczepańska, Elżbieta Neumann-Marianowska, Józef Duriasz. Reszta cierpiała na brak mądrości.

Jak pan poradził sobie z systemem?

- W momencie krytycznym postarałem się o rozsądnego obrońcę, czyli rzecznika praw studentów. Tłumaczył władzom uczelni: "Drodzy państwo, Juliusz świetnie śpiewa i jest świetnym studentem. Załagódźmy sprawę w sposób kulturalny. Nie jest przecież naszym zadaniem tak po prostu wyrzucić studenta z uczelni". No i nie wyrzucili mnie. W 1988 roku zaraz po absolutorium wyjechałem za granicę na sześć lat. Tam dawałem recitale w pałacach bogatej arystokracji niemieckiej i austriackiej.

Myślał pan wtedy o karierze śpiewaka operowego?

- Bardzo chciałem występować na scenie, najsilniej przemawiał do mnie język operowy. Jako baryton starałem się o miejsce w Operze Śląskiej, ale początkowo nie zostałem przyjęty. Komisja stwierdziła, że potrafię śpiewać nieco wyżej: "Niech pan weźmie lekcje, poćwiczy i przyjdzie do nas za rok lub dwa jako tenor". Ten "rok albo dwa" potrwał u mnie tylko tydzień. Wyznaczono mi termin, zaśpiewałem dwie arie, które na dyrektorze Tadeuszu Serafinie zrobiły ogromne wrażenie, i zostałem przyjęty. Szybko zadebiutowałem w "Pajacach" Ruggiera Leoncavalla i operze komicznej "Rycerz Sinobrody" Jacquesa Offenbacha.

Zrobiło się o panu głośno.

- Gdy gruchnęła wiadomość, że w Operze Śląskiej śpiewa młody, zdolny, mający za sobą kilka udanych premier tenor, zrobiło się o mnie głośno. Zadzwonił do mnie Bogusław Kaczyński z zaproszeniem do udziału w festiwalu w Krynicy. Jeździłem tam co roku przez kolejnych 15 lat. Za sprawą Kaczyńskiego w 1999 roku śpiewałem też pieśni Fryderyka Chopina w Londynie dla królowej Elżbiety.

W jakich rolach czuje się pan najlepiej?

- W operach werystycznych. To bardzo elektryzujące uczucie, gdy w jednej operze ja zabijam kogoś, a w innej zabijają mnie. U Leoncavalla czy Giacomo Pucciniego znajduję prawdziwe dramaty, zupełnie jak w życiu. Są tam partie, które wymagają emocji, mówienia językiem serca, a nie tylko strunami głosowymi.

Jednak publiczność bardziej ceni pana w rolach komicznych.

- Z natury jestem liryczny i nostalgiczny, ale na scenie zawsze prowadzi mnie niesamowity duch komizmu, który determinuje wszystko. Silnie oddziałuje na publiczność, więc ludzie wolą mnie w operetce. Ale niezależnie od tego, czy gram Camila w "Wesołej wdówce" Franza Lehara czy Cavaradossiego w "Tosce", zawsze towarzyszy mi myśl, że te role odegrałem już na scenie życia.

To znaczy...?

- W Operze Neustrelitz kreowałem Cavaradossiego w "Tosce". Reżyserował Wolfgang Ansel wraz z Krystianem von Gotzem. Początkowo mój partner sceniczny śpiewał po niemiecku, a ja odpowiadałem mu po włosku. Uważałem bowiem, że operę włoską należy śpiewać w oryginale. Taki system pracy strasznie go irytował. Nagle brutalnie tupnął nogą, założył ręce i odmówił takiej pracy. W jego obronie stanął reżyser, który w moim kierunku wykrzyczał: "Raus! Aber schnell!" ["Wynoś się! I to szybko!" - przyp. red.]. Te słowa dźwięczą mi w uszach do dzisiaj. Niemiec wyrzucił ze sceny Polaka, a przecież byliśmy już kolejnym po wojnie pokoleniem artystów.

Co było dalej?

- Wróciłem do hotelu, rozebrałem się do naga i popłakałem. Potem jednak zacisnąłem zęby i w ciągu trzech dni nauczyłem się swojej partii po niemiecku. Prasa dumnie zapowiadała "Deutsche sprache in drei Tagen" ["Język niemiecki w trzy dni" - przyp. red.]. Akcja tamtej "Toski" działa się we Włoszech faszystowskich, ale wszyscy bohaterowie byli ubrani w kostiumy SS-manów. W trzecim akcie jako skuty kajdankami Cavaradossi byłem bity i maltretowany. Aktorzy mieli miarkować ruchy, ale na tamtej premierze dostałem w twarz tak mocno, że aż gwiazdy zobaczyłem. Zaraz potem śpiewałem "E lucevan estelle", czyli "Arię do gwiazd". Na dokładkę zgubiono gdzieś kluczyki do moich kajdanek, więc musiałem ukłonić się publiczności, mając związane ręce.

Grając Cavaradossiego, miałem wrażenie, że to, czego wtedy doświadczyłem, odpowiada doświadczeniom mojej mamy zesłanej do niemieckiego obozu w czasie wojny. Sam nie wiem, czy życie naśladuje sztukę czy na odwrót. W każdym razie coś wtedy we mnie umarło.

Jak w ogóle znalazł się pan w obsadzie tamtej "Toski"?

- Wygrałem w Neustrelitz casting. Ale najpierw przed wejściem do teatru przewróciłem się na leżącym pod liściem kasztanie. Podniosłem tego kasztanka: "Skoro przyniosłeś mi pecha, to teraz musisz przynieść mi szczęście", powiedziałem do niego i zabrałem na przesłuchanie. Byli tam młodzi, przystojni śpiewacy z całego świata, którym jednak szanowna komisja dziękowała już po 15 taktach. Z castingami było trochę jak z pokazem pięknych koni - wygrywali naprawdę najlepsi.

A teraz?

- Dzisiaj realizatorzy często nie szukają najlepszych śpiewaków, ale takich, którzy pasują do wizji przedstawienia. Zwracają uwagę na gestykulację, aparycję lub jej brak, wzrost, zarządzanie ruchem, intuicję artystyczną, inteligencję. Sam śpiew to wartość dodatkowa. Przypuszczam, że gdyby nieżyjący już Luciano Pavarotti wziął dzisiaj udział w dowolnym castingu, to pewnie by go nie wygrał. Jego głos był zbyt piękny dla współczesnych realizatorów.

Wystąpił pan kiedyś dla konia. O co chodziło?

- Totilas to najdroższy koń świata. Jest wart jakieś 17 mln euro. Cztery lata temu w Velbert pod Hanowerem odbywały się zawody jeździeckie. Byłem tam ze swoim przyjacielem Andrzejem Sałackim, który w Zakrzowie niedaleko Kędzierzyna-Koźla ma hodowlę koni i szkołę jeździecką. Nagle powiedział: "Wiem, że to obraźliwe dla artysty, ale może zechciałbyś zaśpiewać dla konia? Dzisiaj obchodzi swoje urodziny". Pomyślałem: dlaczego nie? Przecież śpiewa się nie tylko dla trupów (na cmentarzach), ale dla istot żyjących w ogóle. No i oferowano dobre pieniądze. Przyniesiono mały podest, stanąłem na nim i zaśpiewałem dla Totilasa, a przy okazji jakichś 150 sędziów zgromadzonych na zawodach.

Pan lubi konie? Sport?

- Mam emocjonalny stosunek do jeździectwa. W posiadłości Andrzeja co roku odbywają się Jeździeckie Mistrzostwa Gwiazd "Art Cup". Obejmują one skoki przez przeszkody, ujeżdżanie konia i powożenie. Rozmawia pan właśnie z dwukrotnym mistrzem Polski w tej ostatniej dyscyplinie.

Miło mi. Ma pan przepis na zwyciężanie?

- Poznać język koński, bardzo łatwy. Umiejętnie przeszkadzać innym uczestnikom. Wpisać się na listę startujących jako ostatni, bo konie już zdążyły poznać całą drogę i tor przeszkód. Co do innych sportów, to jak dla każdego śpiewaka sporty ekstremalne, nurkowanie czy jazda na nartach są niewskazane. Różnica temperatur niekorzystnie wpływa na jakość głosu. Staram się prowadzić higieniczny tryb życia.

Na czym polega?

- Nie należy palić papierosów, choć ja to robię, ale rzadko. Kiedyś przez 13 lat paliłem fajkę. Trzeba się wysypiać i przestrzegać odpowiedniej diety. To, co robią wszyscy, to nawilżanie aparatu głosowego. W przerwie spektaklu wypijam nawet 2 litry wody. Staram się dbać o głos, bo to całe moje życie.

Występuje pan już jakieś 30 lat. Odczuwa pan jeszcze tremę?

- Tak! Tak! Tak! Trzy dni przed spektaklem czuję się jeszcze dobrze, ale w dniu spektaklu zaczynam chorować. Mam wrażenie, że gardło jest wysuszone, głos nie brzmi, że mam katar, chrypę, jestem spuchnięty, mówię sobie: "Nie wystąpię!". Ale po spektaklu raptownie wracam do zdrowia. Wszystko to jest kwestią psychiki. Kiedyś miałem w domu dużą apteczkę z lekarstwami. Z czasem uznałem, że w niczym mi one nie pomagają, jedynie szkodzą. Najlepszym antidotum na dobry głos jest rozsądek. Apteczkę cisnąłem przez okno i od tamtej pory czuję się zdrowszy.

2 sierpnia zaczyna się cykl koncertów "Muzyka narodów". To pana pomysł. Skąd wzięła się nazwa?

- Wraz z bytomską Ligą Kobiet Nieobojętnych zgłosiliśmy projekt do Narodowego Centrum Kultury. Wszystkich zgłoszonych projektów było 1,8 tys., a nasz znalazł się w dziesiątce najlepszych. Z czasem "Muzyka narodów" może stanie się festiwalem. Co do nazwy, to chcieliśmy nawiązać do Bytomia jako miasta wielokulturowego. Stąd w programie znalazła się muzyka czeska, austriacka, niemiecka, włoska, węgierska, nawet celtycka i szanty. Bytomianie zasługują na muzykę wykonywaną przez najlepsze zespoły, bo są wychowani na kulturze przez duże "K".

***

Juliusz Ursyn-Niemcewicz

Tenor i organizator życia kulturalnego. Studiował na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Warszawie. Od 1995 r. związany jest z Operą Śląską w Bytomiu. Występuje także na innych scenach w Polsce i Europie. Od dwóch lat doradza prezydentowi Bytomia w sprawach spraw kultury. Dyrektor artystyczny projektu "Muzyka narodów".

**

Muzyka Narodów

Cykl koncertów "Muzyka narodów - Juliusz Ursyn-Niemcewicz i jego goście" będzie się odbywać w amfiteatrze w Parku Miejskim im. Franciszka Kachla w Bytomiu. Z inauguracyjnym koncertem wystąpi Altra Volta Kwartet, założony w 1998 roku przez absolwentów Akademii Muzycznej w Katowicach. W programie m.in. "Eine Kleine Nachtmusic" Wolfganga Amadeusza Mozarta, "Menuet" G-dur Ludwiga van Beethovena, "II Rapsodia Węgierska" Franciszka Liszta oraz utwory Johanna Straussa: "Nad Pięknym Modrym Dunajem", "Grzmoty i błyskawica" i "Marsz Radeckiego".

Na 9 sierpnia zaplanowano na godz. 16 koncert muzyki celtyckiej w wykonaniu zespołu Pipes&Drums, a na godz. 18 szanty w wykonaniu zespołu Brasy. Na kolejne niedziele zaplanowano koncerty muzyki hiszpańskiej, czeskiej, węgierskiej, włoskiej, argentyńskiej i niemieckiej.

Finałowy koncert odbędzie się w niedzielę 20 września o godz. 18. Górnicza Orkiestra Dęta "Bytom" pod dyrekcją Józefa Słodczyka wykona przeboje światowej muzyki klasycznej i rozrywkowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji