Artykuły

Holender w Łodzi - na pożegnanie dyrektora

Każdemu miłośnikowi opery wiadomo chyba, że "Holender tułacz" to w żelaznym kanonie Wagnerowskiej twórczości dzieło najwcześniejsze i dość mocno związane z tradycjami oraz konwencjami opery romantycznej (jeszcze wcześniej powstały i także wybitne wartości reprezentujący "Rienzi" nie zyskał sobie jak dotąd prawa obywatelstwa na światowych scenach). Oznacza to jednak co najwyżej większą niż w dziełach późniejszych prostotę konstrukcji oraz względną łatwość odbioru; nie oznacza natomiast żadną miarą mniejszych trudności wykonawczych. Przeciwnie: od odtwórców zwłaszcza trzech głównych partii wymaga się tu najwyższych kwalifikacji wokalnych; przed chórami i orkiestrą stają bardzo poważne zadania, a problemy związane z inscenizacją tej opery dla niejednego wybitnego nawet profesjonalisty stanowiły przeszkodę nie do pokonania. O aktualnych możliwościach łódzkiego Teatru Wielkiego, od trzech lat kierowanego przez Antoniego Wicherka, dobrze więc świadczy fakt, iż zamykając kolejny sezon, teatr ów mógł sobie pozwolić, by widzów i słuchaczy uraczyć - właśnie "Holendrem".

Nic ma w tym słowie przesady: przedstawienie bowiem - od strony muzyczno-wokalnej w każdym razie - było naprawdę znakomite. Mało kto mógł przypuszczać, że w jakimś polskim teatrze da się dziś zgromadzić tak świetny zespól wagnerowskich wykonawców. Włodzi-mierz. Zalewski był wyśmienitym pod każdym względem odtwórcą tytułowej partii - jakkolwiek partia ta wydaje się nieco za wysoka dla jego par excellence basowego głosu, któremu w związku z tym w niektórych momentach brakowało trochę właściwego blasku. Wsławiona już wagnerowskimi kreacjami na wielkich europejskich scenach, jak też w Operze Metropolitan, Hanna Lisowska dowiodła tu - nie po raz pierwszy zresztą - iż jest wspaniałą Sentą; jej dramatyczna "Ballada" w drugim akcie opery oraz wielki duet z Holendrem wywarły na słuchaczach głębokie wrażenie. Bogdan Kurowski z powodzeniem zdał trudny egzamin, jakim dla śpiewaka jest partia Dalanda, a i Ireneusz Jakubowski, choć rozporządza raczej lekkim tenorowym głosem, okazał się nadspodziewanie dobrym Erykiem (także aktorsko). W niewielkiej partii Sternika ładnie popisał się Grzegorz Staśkiewicz.

Sam Antoni Wicherek, prowadząc dzieło Wagnera, dał pokaz dojrzałego mistrzostwa i głębokiego zrozumienia stylu tej muzyki oraz jej specyficznego klimatu. Pięknie grała pod jego batutą Orkiestra Teatru Wielkiego, bardzo ładnie też śpiewały chóry przygotowane przez Marka Jaszczaka (zwłaszcza zespól żeński).

Trochę wątpliwości i zastrzeżeń budzić może natomiast reżyseria Waldemara Zawodzińskiego, będącego nb. także współautorem scenografii (nic to zresztą nowego: nie tak dawno przecież w Warszawie pięknie od muzycznej strony przygotowane przedstawienie "Parsifala" - także pod dyrekcją Antoniego Wicherka i częściowo przy udziale tych samych solistów - "położyli" dość gruntownie właśnie inscenizatorzy...). Trudno na przykład zgadnąć, czemu dzielnego i ogólnie szanowanego norweskiego żeglarza Dalanda reżyser przedstawił jako łapserdaka, nie mogącego w nikim budzić należnego respektu? Czemu załoga dowodzonego przez tegoż Dalanda statku walczy z szalejącym sztormem mając gołe głowy (a to akurat scena całkiem realistyczna, wice trzeba dbać i o takie szczegóły)? Czemu siatek Holendra, o którym śpiewa się, że "przemierzył wszystkie morza, jest mocny i nie straszne mu huragany", ukazany został jako dziurawy wrak, nie zdolny do jakiejkolwiek żeglugi i nie mogący nic tajemniczego kryć w swym wnętrzu, widać je bowiem na przestrzał? Czemu w drugim akcie opery Senta, miast siedzieć nieruchomo i w zamyśleniu spoglądać na obraz przedstawiający przeklętego żeglarza (co stanowiłoby pożądany kontrast wobec ruchliwości i wesołości pozostałych uczestników tej sceny, podkreślając zarazem duchowe wyobcowanie bohaterki), miota się po scenie z owym nieszczęsnym obrazem pod pachą? Prawda. że coś podobnego wymyślił był także swego czasu w Bayreuth sławny Harry Kupfer, ale on świadomie w osobie Senty chciał ukazać zupełnie inną postać niż to sobie wyobrażał twórca opery - no i ściągnął na swą głowę liczne i ostre krytyki. Pominiemy już takie "drobiazgi" jak ten, że czuwający na pokładzie Sternik nie ma do dyspozycji nawet głównego atrybutu swej funkcji w postaci koła sterowe-go, że niechętna śpiewowi Senty stara piastunka Mary oznajmia wprawdzie "Ich spinne fort", ale bynajmniej do kołowrotka nie zasiada, że nie wiadomo, komu właściwie przynoszą kobiety w trzecim akcie jadło i napitek, itd., itd.

Co gorsza odnosiło się wrażenie, jak gdyby reżyserowi w miarę rozwoju sztuki coraz bardziej brakowało konceptu: finałową apoteozę zlekceważył zaś zupełnie, nie usiłując nawet oddać na scenie całkowitej zmiany nastroju w muzyce (co nb. stanowi już jakby odległą zapowiedź przejmującego zakończenia "Zmierzchu bogów"). Senta "po prostu" zapada się pod ziemię, Holender gdzieś znika, wobec czego zakończenia opery, tak dokładnie opisanego w didaskaliach, właściwie nic ma.

Mimo to łódzkie przedstawienie "Holendra tułacza" (w którym, co warto zaznaczyć, po raz pierwszy wprowadzono świetlne napisy z tłumaczeniem niemieckiego tekstu, jako że opera wykonywana jest w oryginalnej wersji językowej) uwieńczone zostało niewątpliwym sukcesem. Tym bardziej dziwić i przykro zaskakiwać musi fakt. że w właśnie po tej pięknej premierze Antoni Wicherek poczuł się zmuszony ogłosić publicznie swoją rezygnacje z piastowanego w łódzkim Teatrze stanowiska...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji