Artykuły

Krystyna Kołodziejczyk-Szyszko: Dama polskiego aktorstwa

- Zapomina się o starych aktorkach, przychodzi nowe pokolenie. Nie odzywają się, a ja nie chodzę nigdzie, nie wpycham się na castingi. Dla starych nie ma za dużo ról - mówi aktorka.

Muszę najpierw o to zapytać, skąd wziął się przydomek Kiksa?

- To przezwisko wymyśliła moja przyjaciółka Zofia Saretok. Niestety już świętej pamięci aktorka, z którą byłyśmy w gimnazjum, a znałyśmy się chyba od 5. roku życia. Zośka do pierwszych liter mojego imienia i nazwiska, czyli KK, dołożyła mój sfiksowany charakter, i wyszła Kiksa. Przylgnęło to do mnie tak niesamowicie, że wiele osób nie zna mojego imienia czy nazwiska, tylko właśnie to przezwisko. Ale sama w wielu wywiadach proszę, żeby było Kiksa Krystyna Kołodziejczyk.

"Cafe pod Minogą" to twój debiut filmowy. Miałaś wtedy 18 lat. Jak ci się pracowało z takimi mistrzami jak Dymsza czy Górska?

- Byłam grzeczna, pilnie uczyłam się tekstu. Miałam wspólną garderobę ze Stefcią Górską, która karmiła mnie różnymi opowieściami, czasami pikantnymi. Otwierałam szeroko oczy i patrzyłam na kolegów aktorów, obserwowałam, jak oni grają, jak pracują, bo miałam w sobie dużo pokory. Zresztą co do pokory, to kiedyś mi powiedziała Danusia Szaflarska: "Pamiętaj, że im człowiek większy, tym ma więcej pokory". Byłam młodziutka, a do dzisiaj to zapamiętałam i uważam, że wielu naszym wielkim ludziom przydałoby się więcej pokory.

To prawda. A jak wtedy było z tolerancją? Na planie "Cafe pod Minogą" pojawił się chyba pierwszy czarnoskóry aktor, czyli Mokpokpo Dravi.

- Nigdy nie było jakiegoś ataku czy gwizdu, ludzie byli sobie tak życzliwi. Mokpokpo przyjechał na zlot młodzieży i został na trochę w Polsce. Mówił łamaną polszczyzną i był bardzo uroczy. Zmarł w zeszłym roku w Togo, akurat w momencie, kiedy myślałam o spotkaniu z nim, chciałam porozmawiać jako z ostatnim żyjącym z "Cafe pod Minogą". Myślę, że ta nietolerancja i nienawiść pojawiły się wiele lat później. Coś się z ludźmi robi niedobrego, złego. Dla mnie każdy człowiek jest taki sam, a że ma inny kolor skóry, to w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Nie mogę zrozumieć o co teraz ludziom chodzi.

Jak się zaczęła twoja kariera w teatrze?

- Na 4. roku studiów miałam grać w dyplomowym "Śnie Nocy Letniej". Była taka cudowna prof. Zofia Petri, która reżyserowała nasz dyplom, i tak się złożyło, że dyrektor teatru z Koszalina Tadeusz Aleksandrowicz potrzebował aktorki, i ona poleciła właśnie mnie. Grałam rolę po roli. Po 4 latach w Koszalinie wyjechałam do Bydgoszczy, gdzie byłam 3 lata. Potem wróciłam do Koszalina, ponieważ mój mąż Andrzej Ziębiński został dyrektorem tego teatru. To byt koniec lat 60., grałam wówczas w "Zielonym Gilu" czy w "Krakowiakach i Góralach". Mój mąż sprowadził wtedy do bydgoskiego teatru wspaniałych reżyserów.

Czy gdybyś została w Łodzi, trafiłabyś do Warszawy?

- Myślę, że nie. Gdybym została w Łodzi, nie byłoby tego okna na świat. Nie byłoby Szajny. Los tak mną pokierował.

Opowiedz o Teatrze Studio w Warszawie.

- Po 13 czy 14 latach bycia na prowincji i grania roli za rolą byłam już w jakimś sensie usatysfakcjonowana. Kiedy przyjechałam do Warszawy, zainteresował mnie Józef Szajna, ponieważ proponował inny rodzaj teatru. Poszłam na jakieś przedstawienie i chciałam w nim uczestniczyć. Mój mąż Andrzej Ziębiński zaczął pracę w teatrze Ziemi Mazowieckiej, w którym mogłabym występować, ale ja wolałam iść do Szajny, gdzie grało się troszeczkę inaczej. To nie był teatr, który promował aktorów.

To prawda. To był teatr eksperymentalny, otwarty na poszukiwania...

- Graliśmy potwory, ale to były ważne wydarzenia artystyczne. Jeździliśmy po świecie i nagle się okazywało, że ludzie pierwszy raz widzą taki teatr. Zaczęli się mierzyć z zupełnie inną sztuką. To było wspaniałe. 10 lat pracowałam u Szajny.

A jak zaczęłaś współpracę z Adamem Hanuszkiewiczem?

- Po Szajnie przyszedł dyrektor Grzegorzewski. Było wielu reżyserów, m.in. Hanuszkiewicz, który reżyserował wtedy Woody'ego Allena. Premiery zawsze robił w Sylwestra. Przed świętami Bożego Narodzenia zwrócił się do kolegów, że potrzebna mu charakterystyczna aktorka w średnim wieku. "Jest taka. Krystyna Kołodziejczyk" - odrzekli. "Nie znam" - odpowiedział Hanuszkiewicz. "No jak to panie Adamie, nie zna pan Krystyny Kołodziejczyk?". "No nie znam". "Kiksy pan nic zna?". "A Kiksa...". I tak właśnie dostałam się do sztuki Adama.

Hanuszkiewicz miał taką cechę charakteru, że jak sobie coś wymyślił, to natychmiast realizował. Siedzę kiedyś w Chicago, a tu dzwoni sekretarka Adama z zapytaniem, czy nie zagram wdowy w "Balladynie". Oczywiście się zgodziłam. To 2. "Balladyna", ta była na wrotkach.

Teatr teatrem, ale jednak widzowie najbardziej kojarzą cię z filmem, serialami: "Zmiennicy" i "39 i pół".

- Jeszcze z "Magdą M.". Byłam kiedyś na Mazurach, siedziałam sobie w jakiejś knajpie, do której nagle weszło jakieś 20 młodych osób i - patrząc na mnie - zawołało: "O, pani Celinka". Wtedy ten serial był na czasie. To były te filmy, które dodały mi sporej popularności wśród młodego pokolenia jako aktorce drugoplanowej.

Mało kto wie, że jako głos występowałaś w "Harrym Potterze". Jak trafiłaś do dubbingu?

- Muszę powiedzieć, że to była krótka przygoda, ale taki mój sukces. Pani reżyser Biedrzycka wzięła mnie na próbę głosu i obsadziła w roli Lady Makbet. Normalnie w dubbingu obsadza się po warunkach. Ja niby charakterystyczna, jakby komediowa, ale nie do tej Lady Makbet. Towarzyszył mi Jurek Kamas, mój kolega z roku, którego bardzo lubię. Jest wspaniałym człowiekiem, wspaniałym aktorem. Jurek robił Makbeta, a ja Lady Makbet. Świętej pamięci Andrzejewski napisał w prasie, że świetny był znany Jerzy Kamas jako Makbet, ale nieprawdopodobnym odkryciem była Krystyna Kołodziejczyk jako Lady Makbet. Potem podkładałam głos pod Joannę Woodward w filmie telewizyjnym "Come Back, Little Sheba", u nas znanym jako "Wróć Kropeczko". Ona grała taką zahukaną żonkę, taką kurę domową. To była zupełnie inna rola niż Lady Makbet, więc podziwiam reżyser Biedrzycką, że powierzyła mi zupełnie inny dubbing. Tym bardziej, że głos mam charakterystyczny.

Dlatego się dziwię, że nie obsadzają cię częściej w dubbingu.

- Kiedyś mi powiedziano, że będzie trudno, bo mam bardzo podobny głos do Zosi Kucówny, i że w ogóle wyglądamy jak swoje sobowtóry. Chociaż Adam Hanuszkiewicz mówił: "Ja nie widzę żadnego podobieństwa".

Podkładałaś głos w "Pszczółce Mai", "Kaczorze Donaldzie" i wielu innych kreskówkach. Dlaczego teraz tego nie robisz?

- Zapomina się o starych aktorkach, przychodzi nowe pokolenie. Ja sobie zawsze dawałam radę w dubbingu, akurat to czułam, a nie do wszystkiego się człowiek nadaje. Nie odzywają się, a ja nie chodzę nigdzie, nie wpycham się na castingi. Dla starych nie ma za dużo ról.

A co cię dzisiaj wkurza w polskim show biznesie?

- Najbardziej mnie wkurza repertuar. Rozumiem, że prywatne teatry potrzebują pieniędzy i muszą rozśmieszać publiczność. Te farsy angielskie idą jedna za drugą.

Ale może to wynika z tego, że nie mamy dobrych polskich dramaturgów?

- No dobrze. Jest rocznica Auschwitz i mamy rodzimego autora Jareckiego, który napisał "Ludobójcę", sztukę o Hessie i jego żonie, w której grałam. Dlaczego naszego autora się nie przypomina i nie zrobi takiej sztuki? Wszyscy gonią za nowościami, szukają nowych autorów, nowych kontaktów. Dzisiaj pisarze przychodzą z gotowym tekstem bezpośrednio do gabinetu dyrektora teatru. Nie ma kierowników literackich, którzy w budynku ZAIKS-u wyszukaliby stary repertuar. Na "Idiotkę" Acharda, w której grałam Bóg wie ile przedstawień, latała cała Polska. Może taka komedia francuska czasem jest lepsza od współczesnej angielskiej farsy? Ale to ktoś, kto w tym pracuje, musiałby pójść, wyszukać, pogadać ze starymi aktorami, a na to nie ma czasu. A może by się okazało, że taka sztuka ma niezwykłe wartości? Że to inaczej brzmi dzisiaj? Że może warto by poszukać czegoś starego?

A jakie masz zdanie na temat osób, które nie mają ukończonych szkół teatralnych czy filmowych, a nazywają siebie aktorami? Dla mnie jest to straszne, bo zaciera się gdzieś granica między aktorem, prawdziwą gwiazdą a celebrytą, który tylko pogrywa.

- Jest pełno amatorów. Ktoś, kto w życiu nie zagrał na scenie, tylko w paradokumencie albo w serialu, jest nazywany wielką gwiazdą polskiego aktorstwa. Całe życie gra w tym serialu, publiczność go uwielbia i on jest dla nich wielkim aktorem. Ale ja nie mam do nich pretensji, bo - z drugiej strony - jak to rozdzielić i jak to nazwać? Nie wiem, jak to rozgraniczyć.

Kiedyś aktor spełniał rolę usługową względem ludzi. Występowałam w bajce "Żabi król", którą graliśmy w terenie, 2 przedstawienia dziennie. Przyjeżdżaliśmy do miejscowości x, na widowni było 6 stopni ciepła, a przed teatrem pełno dzieci, które pierwszy raz w życiu mogły uszczypnąć prawdziwego aktora. Ja grałam królewnę, ubrana byłam w ciepłe portki, podkoszulki, a na to miałam założony kostium królewny, żeby tylko nie odejść i nie zostawić tych dzieci z kwitkiem. Przecież dla nich to byłby cios. Grało się w domach kultury, wyziębionych czasem tak, że jak się kończyło, to człowiek marzył o szklance góralskiej herbaty.

Dzisiaj występujesz w Och Teatrze. Na sztuce, w której grasz "Trzeba zabić starszą panią", a którą miałam olbrzymią przyjemność oglądać, sala była pełna.

- Jest polska młoda inteligencja, która już doszła do jakiejś pozycji. Chce się bawić i chce się śmiać, dlatego chodzi do prywatnych teatrów, gdzie są właśnie komedie, farsy angielskie, śmiechy itd. Ale myślę, że gdyby wystawiono Schillerowską inscenizację "Krakowiaków i Górali", to też by jej się podobało. Nie wiem, jak to dzisiaj wygląda z dotacjami na teatr, nie wiem, czy to są takie pieniądze jak za komuny. Nie wiem, jak to jest. Komuna kochała teatr, była dumna, że mamy 2. miejsce na świecie, jeżeli chodzi o teatr. Dzisiaj wystawienie takich "Krakowiaków i Górali" to olbrzymi koszt - aktorzy, tancerze, muzyka.

Czy jest jeszcze jakaś rola, którą chciałabyś zagrać?

- Czekam na swojego Nikifora, ale to nie jest takie proste. To najfajniejsze zakończenie działalności, grać w śmiesznym serialu jak Krysia Feldman, czyli "Kiepskich", i zagrać tak dopasowaną rolę jak Nikifor.

Mam nadzieję, że ten wywiad przypomni cię trochę reżyserom, scenarzystom żebyś mogła wrócić do kina, do telewizji. Brakuje w filmie takich charakterystycznych osób jak ty.

- Ale chętnych może jest więcej...

Niemożliwe, jesteś jedyna w swoim rodzaju. Kiksa jest tylko jedna.

- Trochę zmarnowałam okazję, żeby się w Warszawie pokazać. Po 15 latach pobytu w Studio chciano mnie zaangażować do Teatru Syrena i powinnam wtedy spróbować swoich sił. A ja po tylu latach przywiązałam się do ludzi i się nie zgodziłam. I dzisiaj to przywiązanie właśnie tyle mi dało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji