FRISCH I VERCORS
W Dramatycznym idzie od pewnego czasu "Don Juan, czyli Miłość do geometrii" Frischa, na scenie Kameralnej Teatru Polskiego od niedawna - "Zoo, czyli Zabójca poszukujący prawdy" Vercorsa. Obie komedie mają ciekawy kształt sceniczny i przynoszą doskonałą zabawę. Obie stały się pasjonującymi spektaklami, z pomysłową reżyserią i scenografią, z aktorstwem interesującym, w pierwszej ze sztuk - nawet świetnym. Ale o powodzeniu u widzów chyba przesądziło coś jeszcze: obie są sztukami dyskusyjnymi, mówią na wesoło o newralgicznych problemach współczesnego człowieczeństwa.
Kiedy w czwartym akcie Don Juan oczyma wyobraźni widzi pokolenie szyderców naśladujących go i "dumnych ze swej drwiny, taniej, modnej, ordynarnej", odkrywamy tu właściwą, współcześnie-krytyczną intencję sztuki Frischa. Jego bohater jest zagubionym człowiekiem naszej doby. W życiu tego miłośnika geometrii i mizoginisty jest ostatecznie pełno kobiet, a prawi.e nie ma geometrii. Ma wiele narzeczonych, ale nie przyznaje się do żadnej. Don Juan dąży do rzeczy niemożliwej: nie chce zrezygnować z absolutyzowania chwili, z samorzutności żywiołu, a równocześnie pragnie wyzwolenia z instynktów i materii. Wypowiada beznadziejną walkę koniecznościom przyrody i samej kondycji ludzkiej. Jeśli za klasyczną jej formułę uznamy Paskalowskie: ni l'ange, ni bete; ni anioł, ni zwierzę - bohater Frischa popada w angelizm, błąd będący na przeciwnym biegunie wulgarnego materializmu, choć nie mniej niebezpieczny. W rzeczywistości bunt prowadzi jedynie do głębokiej dezintegracji: nie umiejąc osiągnąć trudnej harmonii, człowiek Frischowski dzieli los Huxleyowskiego Niewidomego z Ghazy, na przemian włada nim Intelekt i instynkt, ange et bete. Teatr Dramatyczny, który nie przestaje nadawać tonu zarówno w repertuarze współczesnym jak i w dobrej teatralności, zaprezentował i tym razem w reżyserii Rengo widowisko znakomite: bogate i żywe, a równocześnie intelektualne. Atmosferę pełnej ruchu "dzikiej nocy" zaślubin w Sewilli wsparł Kosiński scenografią lekką, przypominającą smukłymi, ostrymi pionami architekturę arabską między gotykiem a wczesnym renesansem, w scenie zaślubin dochodziły reminiscencje hiszpańskiego malarstwa dworskiego, wszystko w formach raczej sugerujących, na pół abstrakcyjnych (piękne kostiumy zaprojektowała Łucja Kossakowska). Ze scenami zespołowymi kontrastowały, konwersacyjnie, z brechtowska drapieżnie ujęte, intermedia na proscenium z Celestyną (Górska) i wzruszająco nowoczesną Mirandą (Czyżewska).
Prostsza od Don Juana, mniej kontrowersyjna myślowo jest "komedia sądowa, zoologiczna i moralna" Vercorsa, "Zoo." Umownym punktem wyjścia jest tu kondycja "podczłowiecza" jakiegoś Yeti i - szerzej - problemy etyczne wypływające z istnienia grup na niższym stopniu rozwoju. W błyskotliwych dialogach o niedwuznacznej aluzyjności uderza autor we współczesne rasizmy, dowcipnie i bez złudzeń ukazuje możliwość rasizmu kolorowego, odsłaniając poza wszystkim prawdziwe, ekonomiczne tło społecznego ucisku. Stopniowo, z biegiem akcji, problem uogólniony zostaje w pytanie o istotne wyróżniki człowieczeństwa, przy czym wiele ma tu do powiedzenia, jako w pewnym stopniu porte-parole autora, antropolog benedyktyn O. Dillighan, świetnie zagrany przez Pawlika. Postać ta, wyraźnie nawiązująca do panewolucjonizmu Teilharda de Chardip widzi istotne zagrożenie człowieczeństwa w drugim członie Paskalowskiej formuły, w zoologizmie; jako znak rozpoznawczy duszy podsuwa modlitwę, i głębszą rękojmię człowieczeństwa upatruje w buncie, sprzeciwie wobec przyrody, w zmyśle religijnym, niepokoju metafizycznym, poszukiwaniu i dążności do przemian. Gorącym akcentem ludzkiej solidarności kończy się sztuka Vercorsa, stanowiąca cenny wkład we współczesną tendencję do integracji i ponownego scalenia.
Skuszanka, reżyser, któremu widzowie warszawscy wdzięczni pozostaną za bohaterską (i udaną, choć przelotną) próbę przełamania chronicznego impasu artystycznego w Teatrze Polskim, nadała Zoo kształt zręcznie zaaranżowanej dyskusji. Jej rezonans poszerzyła scenografia Targońskiej przez pomysłowe zastosowanie fotomontaży: sceną sądu stawały się wielkie współcześni miasta, dalekie lądy - cały zamieszkały przez człowieka świat. Aktorzy z nielicznymi wyjątkami (zwłaszcza Aleksandra Leszczyńska jako rodzajowa Sędzina o finezyjnym dialogu i Wiktor Nanowski jako uczony zoolog) słusznie nie dążyli do stwarzania postaci właściwie dramatycznych, lecz to ograniczenie się do serwowania tekstu groziło czasem pewną nijakością - uderzało np. niedoprecyzowanie roli faszyzującego prof. Krapsa.