Makabryczny koniukturalizm
Na początku sezonu wybrałem się do Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu na "Znikające szkoły" w reżyserii Pawła Świątka, studenta krakowskiej PWST, który zdobył rozgłos inscenizacją "Pawia królowej" Doroty Masłowskiej w Starym. Byłem ciekaw owego przedstawienia tym bardziej, że pochodzący z Wałbrzycha Świątek pracował po raz pierwszy w rodzinnym mieście i w teatrze, który go uformował. Po spektaklu rodzice zresztą dziękowali dyrekcji za doprowadzenie do dłuższego pobytu w domu syna pochłoniętego studiami i reżyserowaniem na innych scenach. Premiera miała się odbyć 21 czerwca, czyli tuż przed końcem roku szkolnego, ale ostatecznie została przesunięta na 6 września. Scenariusz wałbrzyskiego spektaklu napisał dramaturg Tomasz Jękot, chociaż program sugeruje, że to dzieło "Hermiony G. pod pretekstem twórczości Terry'ego Pratchetta".
Scenariusz "Znikających szkół" powstał zgodnie ze sprawdzoną recepturą Renę Pollescha na postdramatyczny teatr polityczny. Pozostałości tożsamości postaci i wątków fabularnych zaczerpnięte zostały z kręgu kultury masowej, w tym przypadku z cyklu powieści i filmów o Harrym Potterze oraz z "Niewidocznych akademików" Pratchetta. Rozpisana na pięć kobiet, identycznie ucharakteryzowanych i ubranych w granatowe mundurki, godzinna logorea pozornie w duchu postmodernizmu deprecjonuje wszelkie żargony, dyskursy lub narracje dominujące w szkołach i w debatach o oświacie. A Świątek z niewątpliwym talentem i w dość oryginalnym stylu przedrzeźnia kakofonię ponowoczesności. Ale spektakl, w istocie publicystyczny, stara się niepostrzeżenie narzucić widzom elementy ideologii nowej lewicy, choćby tezę Michela Foucaulta, że szkolnictwo jest jednym z instrumentów służących tyleż przekazywaniu wiedzy, co sprawowaniu władzy. Wprawdzie punktem wyjścia w wałbrzyskim przedstawieniu jest zamykanie kolejnych szkół i kryzys edukacji w dzisiejszej Polsce. Ponieważ jednak spektakl rozgrywa się w fantastycznej przyszłości i w kręgu magii, rozprawianie się z polityką oświatową realizowaną obecnie przez liberałów przekształca się w przewrotną zabawę opartą na przekonaniu, że wkrótce szkoły staną się całkowicie zbędne, gdyż zostaną zastąpione elektronicznymi narzędziami przekazywania informacji i sterowania społeczeństwem. Przedmiotem zasadniczej krytyki stają się natomiast stanowiska rodzimej prawicy w sprawie oświaty.
Nie było dla mnie zaskoczeniem, że w "Znikających szkołach" oczywiście kompromituje się reprezentantów środowisk konserwatywnych i katolickich przeciwstawiających się wprowadzaniu ideologii gender do edukacji. Hermiona ukazana jest w tym celu jako lesbijka doświadczająca przemocy ze strony rówieśników, a więc ofiara rodzimej nietolerancji. Zdziwiło mnie już drwienie z telewizyjnych dyskusji dotyczących protestu rodziców przeciwko wprowadzaniu obowiązkowego posyłania sześciolatków do szkół. Przecież skoro twórcy spektaklu negatywnie oceniają polski system oświaty, powinni raczej stanąć po stronie przeciwników przyspieszania edukacji dzieci. Naprawdę zbulwersowała mnie dopiero długa sekwencja będąca parodią szkolnej akademii ku czci polskich oficerów pomordowanych w Katyniu i zarazem poległych w katastrofie smoleńskiej. Przy czym jednym ze źródeł komizmu jest uporczywe powtarzanie frazy, że Polacy zostali zamordowani "strzałem w tył głowy". Mam wątpliwości, czy takie akademie odbywają się w polskich szkołach, w których ogranicza się nauczanie historii i redukuje lektury należące do kanonu narodowej literatury. W każdym razie Świątek ani Jękot raczej w podobnych akademiach nie uczestniczyli.
Przypomniał mi się pierwszy spektakl Pollescha oglądany we Wrocławiu, w trakcie którego śmiałem się aż do momentu, gdy niemieccy aktorzy zaczęli odgrywać niewybredny żart z ataku terrorystycznego na World Trade Center w Nowym Jorku 11 września 2001. Polegał on na odgryzaniu dwóch baloników przez aktorki przeobrażające się w samoloty, bo unoszone przez partnerów w powietrzu z rozłożonymi rękami. W "Mitologiach" Świątek i Jękot usiłowali z kolei zdezawuować pogrzeb Jana Pawła II w Rzymie 8 kwietnia 2005, zrównując katolicki obrzęd, jakoby wyreżyserowany na użytek mediów, z pokazem mody i ustawiając trumnę pośrodku wybiegu dla modelek. Nie wykluczam, że owe prowokacje wynikają z upodobania zwłaszcza Jękota do makabrycznego humoru. Widziałem bowiem dwa lata temu w Wałbrzychu debiut dramaturgiczny Jękota, czyli spektakl "Szoa Show", w groteskowym stylu ukazujący ofiary Zagłady i noszący podtytuł "parodia makabryczna". "Healter Skelter", w którym dominował temat eutanazji, określił Jękot jako "czarną komedię z momentami metafizycznymi". Obawiam się jednak, że początkujących twórców - szukających teatralnych form dla oddania idei filozofów postmodernistycznych - skłonił do szydzenia z kultywowania pamięci o ofiarach komunistycznego czy ściślej sowieckiego ludobójstwa po prostu koniunkturalizm.