Artykuły

Ewa Kasprzyk: Głodna wrażeń

Miała 40 lat, kiedy zdecydowała się na przeprowadzkę do Warszawy. Przestała być tylko Iloną ze Złotopolskich, dostała rolę w głośnym, wielokrotnie nagradzanym filmie "Bellissima". Od tego czasu minęło 15 lat. Wiele się zmieniło, tylko nie jej apetyt na życie.

Twój STYL: Chce się Pani jeszcze wywijać na parkiecie?

Ewa Kasprzyk: A właśnie że chce! Nie wiem tylko, dlaczego wszyscy wytykają mi wiek. A nawet postarzają. Nie napiszą: "Ewa Kasprzyk ma 58 lat", tylko "jest przed sześćdziesiątką". Chcę pokazać kobietom, że po pięćdziesiątce życie się nie kończy. Że jeszcze można zatańczyć. Dobrze czy źle, ale to nie jest najważniejsze. Zawsze marzyłam, by wykonać tango argentyńskie. I tak się stało. Choć czasem coś boli, nie poddaję się. Treningi są mordercze, po pięć godzin dziennie. Biorę mnóstwo preparatów - witaminy, minerały, kolagen, a nawet środek dla konia, (śmiech) To czysty kwas hialuronowy, który podają tym zwierzętom na ścięgna przed wyścigiem. Staram się wesprzeć organizm. Żeby potem nie powiedzieli: "Stara baba pchała się, a tu proszę, odpadła w pierwszym odcinku".

TS: Pani w ogóle umie tańczyć?

EK: Stawiam pierwsze kroki. Czasem wychodzi, a czasem nie.

TS: A kiedy przyszła propozycja, radziła się Pani córki, męża?

EK: Postanowiłam posłuchać intuicji. Oczywiście zapytałam Małgosię, co o tym sądzi. Bo staram się wchodzić w rzeczy, którymi nie narobię jej obciachu. Ale córka od razu powiedziała: "Tańcz". A zna mnie przecież z wielu może niezbyt rozsądnych decyzji.

TS: Pamięta Pani, kiedy po raz pierwszy zrobił się wokół Pani szum?

EK: Ten dobry? Po serialu Złotopolscy. Ludzie polubili Ilonę, zaczepiali mnie na ulicy. To było miłe. Bo choć na Wybrzeżu grałam siedemnaście lat, nie byłam znana. A kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, poznałam gorzki smak popularności. Mniej więcej wtedy pojawiły się też tabloidy, które tylko czyhają na twój gorszy dzień. I jeśli nawet nie zrobi ci zdjęcia paparazzo, to zrobi je telefonem przechodzień, bo będzie się cieszył, że tak źle wyglądasz. A potem wyśle do brukowej prasy, która opatrzy zdjęcie tytułem: "Naga prawda".

TS: Boli, jeśli piszą coś złego?

EK: Kiedyś się tym przejmowałam. Szczególnie gdy pisali o rzekomych operacjach plastycznych i to nie tylko twarzy, ale także innych części ciała. A potem uznałam, że podejdę do tego jak Madonna, która mówiła, że nieważne, co piszą, ważne, żeby w ogóle pisali. Przecież wiem, że bulwarówki i plotkarskie portale tylko czekają na to, aż w tańcu rozerwie mi się sukienka. "Majtki Ewy Kasprzyk w Tańcu z gwiazdami", napisali w internecie. Donieśli mi o tym znajomi, bo sama nie wchodzę ostatnio na żadne portale.

TS: Czy skandal, szum, mogą pomóc w karierze?

EK: Wie pani, co najbardziej pomaga? Talent. I oczywiście szczęście. Nie sądzę, że jeśli pójdę na bankiet i poznam bliżej reżysera, to mnie zaraz w czymś obsadzi. Jak ktoś chce się przespać za rolę, proszę bardzo. Ale zawsze jest ryzyko, że prześpisz się na darmo, (śmiech)

TS: Straciła Pani coś przez plotki? Jakąś rolę albo kontrakt reklamowy?

EK: Przeciwnie. Właśnie ostatnio wystąpiłam w reklamie.

TS: I w teledysku, w którym przypadła Pani postać tirówki.

EK: Tak naprawdę gram w nim trzy kobiety. A właściwie pokazuję, jak widzą nas mężczyźni. A widzą megierę, bóstwo i prostytutkę. Dostałam propozycję jednej z ról, jednak pomyślałam, że gdybym wybrała tylko jedną, to byłoby niepełne.

TS: Nie bała się Pani, że będą mówić: "Ta zbereźnica Kasprzyk"?

EK: A gdybym zagrała zakonnicę, byłoby lepiej? Moim zdaniem gorzej. Powiedzieliby: "Ta zbereźnica zakonnicą? To już koniec świata".

TS: Ma Pani opinię aktorki, która wypadnie wiarygodnie i jako kobieta lekkich obyczajów, i jako hrabina. Jak to się robi?

EK: Najważniejsze jest, żeby to nie były kalki poprzednich ról. No i we wszystkim trzeba być pełnokrwistą, nie półkrwistą. A taka jestem. Zawsze idę na całość. Chyba jak moja bohaterka z monodramu "Patty Diphusa"[na zdjęciu] należę do tego typu kobiet, które nic przechodzą niezauważone przez epokę, w której żyją".

TS: W tym monodramie od niemal dziesięciu lat Jest Pani gwiazdą porno. A właściwie jak trafiła Pani na tę rolę?

EK: Kiedyś wpadły mi w ręce felietony Almodóvara. Czułam, że muszę coś z tym zrobić. I wymyśliłam monodram. To była trudna rola. Na początku nie wyobrażałam sobie, jak bez zażenowania mogę powiedzieć, że poszłam do toalety i zgwałciło mnie dwóch psychopatów albo że zrobiłam "sześćdziesiąt dziewięć". A miałam to powiedzieć w taki sposób, żeby nie było wulgarnie, raczej jakbym podawała przepis na zupę. Udało się dopiero, kiedy "schowałam się" za Patty - za jej peruką, doklejonymi rzęsami, butami i cekinami. Pomagało też, że to jednak Almodóvar, a nie jakiś Kowalski, który postanowił opisać zwierzenia gwiazdy porno. Kiedy sztuka była gotowa, okazało się, że żaden teatr nie chce jej grać. Pomógł szef modnego wtedy klubu Le Madame - Krzysztof Legierski. Mówił o sobie, że nic dość, że jest gejem, to jeszcze Murzynem, a to w Polsce niewybaczalne. W końcu zresztą mu ten klub zamknęli. Ale zanim to się stało, pozwolił mi zagrać w nim Patty. Sztuka zrobiła furorę, potem trafiła do Teatru Rozmaitości i Polonii. A teraz przygotowuję się do monodramu o Michalinie Wisłockiej.

TS: Nie ma Pani dość ról kobiet po przejściach, kontrowersyjnych?

EK: Przeciwnie. Tylko że Violetta Ozminkowski, która napisała biografię Wisłockiej na podstawie jej dziennika i rozmów z córką, a potem monodram, w ogóle nie brała mnie pod uwagę. Myślała, że jestem "kobietą luksusową", która zawsze musi pięknie wyglądać i nie zechce się pobrzydzić do roli. Z Violettą poznał nas seksuolog, profesor Zbyszek Izdebski. Kiedy się spotkałyśmy, widziałam w jej oczach niedowierzanie, że mogę być w tej roli wiarygodna. Ale gdy zobaczyła mnie w Berku, przedstawieniu, w którym gram "moherowy beret", zmieniła zdanie.

TS: Podobno w dzieciństwie chciała Pani zostać kelnerką.

EK: W czasach Peerelu to było "widowiskowe" tak chodzić, uśmiechać się i słuchać wynurzeń klientów. A mama pracowała jako kierowniczka restauracji w Stargardzie Szczecińskim. Na dole był Smakosz, do którego wpadali smakosze się na setkę i śledzia, na górze Syrena, gdzie odbywały się dancingi. Lubiłam przyjść do mamy po szkole. Siadałam wtedy przy stoliku, piłam różową oranżadę i patrzyłam z podziwem na panią Jadzię, kelnerkę. Chciałam być jak ona. Wyglądała jak Brigitte Bardot. Ale ja taka nie byłam. Zresztą wciąż coś mi się we mnie nie podobało. Choćby biust. Jako nastolatka garbiłam się, bo chciałam ukryć zbyt duże piersi. Pamiętam, jak babcia wołała przez okno: "Nic garb się". Również z tego powodu nosiłam duże, luźne ubrania. Wstydziłam się swojej kobiecości. W ogóle unikałam towarzystwa. Myślę, że chciałam cicho prześlizgnąć się przez życie.

TS: Ale jednak postanowiła Pani zostać aktorką!

EK: Chyba odezwał się we mnie mój tata. Był dyrektorem szkoły. Zawsze powtarzał: "Człowiek nie powinien być przeciętny. Nie bądź taka!". Sam był ciekawy świata, żył w biegu, dużo podróżował. Niemal do śmierci chodził na dancingi. Uważał, że trzeba spełniać marzenia. Ale kiedy powiedziałam mamie o swoich planach, nie była zachwycona. Myślę, że z dwojga złego wolała, żebym została kelnerką. Chyba nie wierzyła zresztą, że mi się uda. "Jesteś za mało ładna na aktorkę", mówiła. Bo powinnam mieć urodę Catherine Deneuve. A ja - jak wspomniałam - byłam przeciętnej urody, w dodatku miałam dużą nadwagę. Na szczęście babcia zachęcała: "Jedź, spróbuj". I przygotowała na egzamin granatową sukienkę w białe grochy, z białym kołnierzykiem. Chciała jak najlepiej. Pewnie w tej sukience wyglądałam jak niezła prowincjuszka. Dostałam wszystkie możliwe dwóje - za wygląd, głos, wymowę, recytację. Mama odetchnęła z ulgą, bo jak każda kochająca mama chciała mieć mnie przy sobie, a ja rwałam się w świat.

TS: Kiedy przez kolejne lata nie dostawała się Pani do szkoły, nie pomyślała Pani: "A może faktycznie się nie nadaję"?

EK: Tak myślałam. Byłam załamana prawdziwie, jak potrafi być zdruzgotany człowiek na starcie w dorosłe życie. Bo przecież w komisji siedzieli wybitni aktorzy. Kiedy wracałam do domu, zalewałam się łzami. Babcia tylko podawała chusteczki oraz winko domowej roboty, żeby rozwiać czarne chmury nade mną. Po pierwszym niezdanym egzaminie zwołaliśmy rodzinne zebranie, trzeba było uradzić, co ze mną dalej robić. Tata wymyślił studia pedagogiczne. Dostałam się. Ale każdego roku zdawałam do szkoły teatralnej. Zdałam za czwartym razem. Kiedy zaczęłam studiować, byłam już magistrem i koledzy mówili do mnie Megi. Ale pojawił się kłopot. Bo jako absolwentkę czekał mnie przydział pracy. Z pomocą przyszedł tata - pojechał do ministra, żeby mnie z tego obowiązku zwolnił.

TS: A Pani wyjechała do Krakowa. Czy to tam zaczęła Pani dbać o wygląd, być bardziej kobieca?

EK: Skąd! W artystycznym Krakowie chciałam być "dekadencka". Edward Stachura, James Dean, Marilyn Monroe i inni życiowi rozbitkowie byli moimi idolami. Na wyglądzie się nie skupiałam. Ubierałam się w luźne stroje i płaskie buty. Czasem nawet tata mówił: "Nigdzie z tobą nie pójdę, wyglądasz dziwacznie". A ja uważałam, że najważniejsze jest wnętrze. Liczyło się to, co oglądam, czytam, pisałam wtedy wiersze, pamiętniki. Moja atrakcyjność przyszła chyba z wiekiem, (śmiech) A może pojawiła się dzięki mężczyznom, których spotkałam i którzy mnie dowartościowali? Myślę, że przełomem był wyjazd z Krakowa do Gdyni, gdzie dostałam pracę w teatrze. Zobaczyłam, że kobiety na Wybrzeżu ubierają się zupełnie inaczej: wyzywająco, w ciuchy przywożone przez ich mężów marynarzy. Ja też nabrałam oddechu. I zakochałam się w przyszłym mężu. Dla niego porzuciłam uniformy, zaczęłam nosić zwiewne sukienki, dopasowane spódniczki. Zmieniała się też moja figura - schudłam, stałam się kobieca. Mówienie, że mężczyzna niczego nie zmienia w życiu kobiety, jest hipokryzją. Bo może nie zmieniałam się dla niego, ale dzięki niemu. Kobiety pięknieją, gdy spotkają właściwego mężczyznę.

TS: Czytałam, że kiedy poznała Pani męża, on był pod czterdziestkę, zajęty, z dorosłym synem. To nie wróżyło spokojnego życia.

EK: Na początku nie wiedziałam, że jest żonaty. Mężczyźni nie chwalą się takimi rzeczami. A na pewno nie na pierwszej randce. Prężył przede mną muskuły na basenie - bo tam się poznaliśmy - i tyle. Powiedziałam, że powinien popracować nad kraulem. Nic myślałam o nim jak o życiowym partnerze. A on poczekał, aż zakocham się na dobre, i wtedy powiedział o swoich zobowiązaniach. Różnica osiemnastu lat, jaka jest między nami, nie była problemem. Starszy mężczyzna daje poczucie bezpieczeństwa. Może szukałam w nim ojca? Ja - artystka, a on - poważny inżynier od budowy okrętów. Czułam, że się mną zaopiekuje. Zresztą miałam już dwadzieścia sześć lat i babcia powtarzała, że zostanę starą panną.

TS: Powiedziała Pani kiedyś, że gdy mąż dostał kontrakt w Bułgarii, nie wahała się Pani z nim wyjechać. A kontrakt miał trwać osiem lat, co dla aktorki oznacza zawodową śmierć. Nie sądziłam, że umie Pani zrezygnować z własnych ambicji!

EK: Wtedy wydawało mi się, że związek na odległość nie może być trwały. Poza tym właśnie urodziła się nasza córka Gosia. Praca Jurka dawała bezpieczeństwo. Ale po roku zadzwonił Roman Załuski i zaproponował rolę w "Koglu-moglu". Mąż zakończył kontrakt i wróciliśmy do Gdyni. Ja grałam, całymi dniami pracowałam w teatrze. Moja pensja to było jakieś dziesięć dolarów. Mąż śmiał się ze mnie. "Dam ci te dziesięć dolarów, tylko zostań w domu", mówił. W końcu zrozumiał, że nie potrafię być tylko żoną przy mężu.

TS: Czyli nie protestował, kiedy po latach wyprowadziła się Pani bez niego do Warszawy?

EK: Dostałam propozycję pracy z teatru Kwadrat, postanowiłam, że muszę spróbować. Mąż jak zwykle zrozumiał. Nie mógł wyjechać, bo miał swoje statki, których budowę nadzorował, i nie mógł tego rzucić. Zresztą najpierw miałam jechać tylko na rok.

TS: Odważna decyzja! Trudno zacząć życie w nowym miejscu, kiedy tak jak wtedy Pani, ma się 40 lat?

EK: O tyle łatwiej, że mąż kupił mi mieszkanie i dał na urządzenie. Ale z trudem przyzwyczajałam się do mieszkania w bloku. W Gdyni mamy wielki dom z ogrodem na pięknym osiedlu. Cisza, wolność, spokój. Tu słyszałam nawet, jak sąsiad spuszcza wodę w toalecie. To byt trudny czas, bo umierała moja mama, a ja robiłam ciężki emocjonalnie film "Bellissima" o toksycznej matce. W dodatku córka, która ze mną przeniosła się do Warszawy, nic potrafiła odnaleźć się w nowym miejscu. Małgosia miała wtedy 14 lat. Została wyrwana z korzeniami z poukładanego świata. Źle to zniosła. Ja też. W nowym miejscu czułam się samotna i bezradna. Musiałam rozpoznać teren, znaleźć przychodnię, pocztę, szpital. Na początku bałam się nawet jeździć samochodem. Nie miałam też przyjaciół. Nikt z teatru nawet nie zapytał, czy może w czymś pomóc, czy daję radę. No i warszawskie aktorki nie witają tych z Gdyni z otwartymi rękami. Jedna koleżanka nawet mi to wytłumaczyła: "Dopóki dojeżdżałaś na plan "Złotopolskich", to było fajnie. Kiedy przeprowadziłaś się na dobre, stałaś się konkurencją".

TS: Nie było momentu, że miała Pani ochotę spakować walizki i wrócić do domu?

EK: Mogłam zrezygnować po roku. Ale wtedy rozwiązał się worek z propozycjami. Poza tym niezależność finansowa - w końcu zaczęłam zarabiać -była przyjemna. Nie wiem, kiedy minęło piętnaście lat. Gosia zaczęła liceum, studia i coraz trudniej było zostawić Warszawę. Ułożyłyśmy tu sobie życie. Tak tylko myślę, że moja mama chciała mnie za wszelką cenę zatrzymać przy sobie i jej się to nie udało. Ja nigdy tak nie myślałam, a z kolei Małgosia mieszka w tym samym bloku co ja, tylko w sąsiedniej klatce. To wygodne.

TS: Zastanawiam się, jak po tych 15 latach wygląda Pani małżeństwo? Da się utrzymać miłość na odległość?

EK: Często się widujemy. Mąż jest pierwszą osobą, do której dzwonię z kłopotem. Zawsze mogę na niego liczyć. Kiedy zerwałam ścięgno Achillesa, natychmiast przyjechał, by się mną zająć. Wciąż jesteśmy sobie bliscy. Za długo się znamy, zbyt wiele mamy wspaniałych przeżyć, żeby teraz to zostawić. A odległość może być między ludźmi siedzącymi w tym samym pokoju. Miłości nigdy się nic da utrzymać na siłę. Albo jest, albo wygasa.

TS: A jak jest u Pani?

EK: Ludzie mylą miłość z namiętnością, która jest chemią charakterystyczną dla okresu godowego. Miłość nie polega tylko na motylach w brzuchu. Przejawia się również w codzienności, a może przede wszystkim. Bo chemia mija. Nie wolno więc na niej budować małżeństwa. Raczej na przyjaźni, lojalności, zaufaniu.

TS: Ale co robić, gdy nie ma już chemii?

EK: Wciąż lubimy siebie zaskakiwać. Jak przed laty. Pamiętam czasy, kiedy z teatrem jeździłam po Europie. Akurat graliśmy w Budapeszcie. Jurek wpadł do mnie, bo mieliśmy rocznicę ślubu. Wiedziałam, że się pojawi, zabrałam więc suknię ślubną, ubrałam się w nią i czekałam na niego w hotelowym pokoju. Oboje mamy fantazję, dzięki czemu nasze małżeństwo nigdy nie było nudne. W tym roku wróciłam z Tajlandii tuż przed sylwestrem. Nie miałam ochoty na żadną zabawę. Ale mąż mnie namówił. Na imprezę weszliśmy tuż przed północą.

TS: Dużo starszy mąż to kiedyś była zaleta. A jak jest dziś?

EK: Różnica wieku nie jest problemem, w związku ważny jest człowiek. Jeżeli ludzie są dla siebie dobrzy i wciąż siebie ciekawi, metryka nie ma znaczenia. Poza tym ciągle pamięta się tego człowieka z czasów, gdy się go poznało.

TS: Z takim apetytem na życie, jaki ma Pani, mąż jest w stanie Pani dorównać?

EK: On ma swój apetyt i robi rzeczy, które dla jego wieku są interesujące. Kiedy bierze się dużo młodszą kobietę za żonę, trzeba się liczyć ze wszystkimi tego konsekwencjami. Pewnie nie spodziewał się tylko, że trafi na kobietę z taką energią, jaką ja wciąż mam. Teraz musi podejmować rękawicę i patrzeć, co ta żona jeszcze wymyśli.

TS: A jak znosi plotki, jakie pojawiają w prasie na temat Pani rzekomych związków?

EK: Na szczęście nie czyta bzdur.

TS: O młodym mężczyźnie u Pani boku było głośno. Nie wierzę, by nie dotarło to do niego.

EK: A jednak. Myśli pani, że kiedy teraz tańczę i spędzam cale dnie z Jankiem Klimentem, mój mąż jest zazdrosny?

TS: A nie są państwo o siebie zazdrośni? Nie powiedział nigdy: "Ewka, jeśli to małżeństwo ma przetrwać, natychmiast wracaj"?

EK: Nigdy tego od niego nie usłyszałam. A lekka zazdrość jest dobra. Bo wtedy mamy pewność, że nam zależy. Lecz nie wierzę w tzw. związki monogamiczne, nie jesteśmy do nich stworzeni. Jestem przekonana, że mąż miał przez te trzydzieści wspólnych lat mnóstwo fascynacji. Podobnie jak ja. Dajemy sobie dużo wolności. Może czasem jej nadużyliśmy. Ale nie sprawdzam męża ani on mnie. Sporo jest prawdy w powiedzeniu: czego oczy nie widzą, tego sercu nic żal. Myślę, że to szczęście, gdy partner jest z tobą, a jednocześnie daje ci wolność. Chyba dzięki temu wciąż chcemy z sobą być.

TS: A jak wygląda codzienne życie w związku na dwa domy? Kto zajmuje się rachunkami, psem, który zachoruje?

EK: Ja zajmuję się rachunkami w Warszawie, mąż tam. Gdy przyjeżdżam do Gdyni, spędzamy czas razem. Idziemy do restauracji, nad morze. Ale ciągle to jest mój dom, moje książki w bibliotece, obrazy, bibeloty. Widzi pani, prawda jest taka, że właściwie żyjemy osobno. Ciągle jesteśmy małżeństwem, ale mamy własne sprawy.

TS: Nigdy nie myślała Pani, że przez swoje wybory pokomplikowała Pani losy córki? Małgosia przyznała się do depresji.

EK: Długo się obwiniałam. Myślałam, że może ją zaniedbałam, bo tyle czasu pochłaniała mi praca. A gdy już byłyśmy razem, często kłóciłyśmy się o drobiazgi. Czasem córka wybuchała, trzaskała drzwiami, wychodziła. Myślałam, że nie wytrzymam. A jednocześnie nie potrafiłam z nią pogadać. W którejś z rozmów Małgosia powiedziała jednak, że depresja, która pojawiła się w jej dorosłym życiu, to nie moja wina. Po prostu nagle dopadł ją smutek, zaczęła coraz bardziej zamykać się w swoim świecie, oddalać. Zobaczyłam to wyraźnie, kiedy na jakiś czas wprowadziła się do mnie. W końcu sama poprosiła o pomoc. "Mamo, ja już dochodzę do ściany" - powiedziała pewnego dnia. Natychmiast zadzwoniłam do znajomego psychiatry. Leczenie się z depresji to długi, skomplikowany proces. Bo trudno dotrzeć do kogoś, kto pogrążony jest w swoim świecie, dla kogo smutek staje się normą.

TS: Dziś wasze relacje są już dobre?

EK: Dziś budujemy relację, o jakiej zawsze marzyłyśmy. Małgosia zna moje słabości, akceptuje, że żyję tak, jak żyję. Pogodziła się z tym, że nie jestem matką, która w niedzielę czeka z rosołem. Ale też wic, że zawsze może na mnie liczyć. Niedawno wzięłam udział w jej teledysku, bo córka wydała płytę. Ktoś może powie "Kasprzyk lansuje córkę". Ale przecież matki są po to, żeby pomagać. Zawsze więc jestem pod ręką. Często się widujemy, rozmawiamy o wszystkim, a czasem to ona jest dla mnie wsparciem. Zdarza mi się dzwonić do Gosi i prosić o radę. Bardzo liczę się z jej zdaniem.

TS: I nigdy nie powiedziała: "Mamo, za krótka ta spódnica! W twoim wieku nie wypada".

EK: Ona wie, że jej mama jest trochę szalona. Skacze ze spadochronem, trenuje tajski boks i nosi za krótkie spódnice i za duże dekolty. Już sobie wpisała w życiorys, że innej matki nie będzie miała. Że trudno mnie zreformować. Ale myślę też, że trochę to jest tak: ja, wychowana w czasach Peerelu, gdzie wszystko było szare, bure i smutne, do dziś nie mogę nacieszyć się modą. I może z przesadą, ale korzystam z tego, czego nie miałam.

TS: I nie boi się Pani przerysowania? Kiczu?

EK: Nikt z nas nie lubi być śmieszny. Nie chciałabym być jednak postrzegana jako dzidzia piernik, która na siłę chce zatrzymać młodość. Może mi pani nie wierzyć, aleja naprawdę czuję się młodo. Owszem, miewam słabsze momenty, kiedy myślę, że już powoli się kończę. Ale otaczam się młodymi ludźmi, którzy dodają mi energii. W teatrze przecież jest dużo dziewczyn, które chętnie mi doradzają, jak się ubrać, co kupić, czy to jest dobre, czy złe. Przez to dotrzymuję im kroku. Czasem razem z Martą Żmudą Trzebiatowską idę na zakupy. Jest świetnym doradcą, zna się na modzie. Kiedyś podpowiedziała mi odważną sukienkę z dużym dekoltem. "Marta, ale to już chyba przesada", powiedziałam. Na co ona: "Nie, masz bardzo dobre cycki, możesz je pokazywać".

TS: Pokazała je Pani w swojej książce "Miłość". Nie bała się Pani, że powiedzą: "No teraz to już przesadziła. W jej wieku!"?

EK: I właśnie ten zarzut dominował: "w jej wieku". Bo może by mi tę nagość darowano, gdybym miała dwadzieścia lat, ale "w jej wieku" to niewybaczalne. "Dość z pornografią, znowu pokazała za dużo...", to był prawdziwy festiwal nienawiści i zgorszenia. Ale też pojawiły się inne opinie, w dodatku gdzieś, w małym miasteczku: "Zdjęcia super, tak trzymać". Małgosia też była zachwycona.

TS: Słyszałam, że razem z córką macie wspólną pasję.

EK: Jeździmy do Tajlandii na warsztaty boksu tajskiego. Pierwszy raz wybrałyśmy się tam dwa lata temu. Małgosia była wtedy w depresji, myślałam, że zmiana dobrze jej zrobi. Mój trener dał mi adres i wskazówki. Oczywiście nie wiedziałam, jak będzie. Ale ten miesiąc ją uzdrowił. Teraz jeździmy tam kilka razy w roku.

TS: Boks jest agresywnym sportem. Skąd pomysł, żeby go uprawiać?

EK: W Tajlandii zobaczyłam, że ludzie znacznie starsi ode mnie przyjeżdżają potrenować i dają radę. Wyjeżdżają silniejsi. Wie pani, cywilizacja nas zabija - pośpiech, stres, przeżycia. A kiedy nakładasz rękawice i wchodzisz na ring, wszystko się zmienia. Wyrzucasz z siebie złe emocje. A potem jesteś tak zmęczona, że już nie masz siły na nic. Nie myślisz o kłopotach w pracy czy w domu. Boks ma to do siebie, że możesz bezkarnie wszystko z siebie wyrzucić. Jest jak terapia. Widziałam też boks zawodowy pełen agresji, brutalności. Myślałam, że po upadku zawodnik nie przeżyje. Ale ja boksuję się turystycznie. Pamiętam, jak po pierwszym miesiącu jeden z Tajów powiedział: "Teraz jesteś silna. Teraz naprawdę możesz wszystko". I naprawdę mogę wszystko.

TS: Jan Himilsbach mówił: "Życie jest piękne, ale niestety, trzeba umieć z tego korzystać". Wydaje się, że Pani już umie.

EK: Myślę, że życic jest fajne. Bo może jednym daje więcej, a innym mniej, ale nic ma tak, że jednemu daje samo szczęście, a innym tylko nieszczęścia. Widzi pani, w tamtym roku nie miałam wielu propozycji, chciałam nawet skończyć z zawodem. Aktorki w moim wieku są mało potrzebne. Jeszcze możemy coś "dogrywać" w teatrze, ale też coraz rzadziej. A teraz mam tyle propozycji, że nie wiem, do czego się zabrać. A nie chcę odkładać na jutro. W życiu kieruję się dewizą: nie zostawiajmy życia na starość, żyjmy każdą chwilą. Bo nie wiemy, jak długo będziemy żyć.

TS: Bardziej się Pani boi śmierci czy starości?

EK: Najbardziej boję się chwili, kiedy stanę się bezradna. Ale staram się o tym nie myśleć. Bo tak naprawdę nigdy nie wiemy, co jest za zakrętem. Dlatego będąc "na szczycie", chcę mieć takie relacje z ludźmi "na dole", żebym mogła spojrzeć im prosto w oczy, gdy na ten dół kiedyś spadnę. A na starość otoczę się "młodością". Jeśli będzie mnie stać, zatrudnię dwóch dwudziestoparoletnich pielęgniarzy, żeby byli przy mnie. (śmiech)

TS: Ma Pani jakiś grzech, który bardzo ciąży?

EK: Nikogo nic zabiłam, nikomu nic ukradłam, nie mam poczucia, że żyję źle. Myślę, że nie będą mnie smażyć w piekle, choć trochę przypiec mnie mogą.

TS: Kiedy umierał Pani ojciec, zażyczył sobie, żeby nad jego trumną zagrano czardasza.

EK: I zagrano.

TS: Pani też ma ekscentryczne życzenia na ostatnią drogę?

EK: Ja bym chciała "Simply the Best" Tiny Turner.

TS: A na nagrobku będzie napis...

EK: "Co się tak głupio gapisz? Też bym wolała leżeć teraz na plaży!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji