Artykuły

Póki Ślazy żyją

29 sierpnia 2015 to ważny dzień w historii polskiego teatru publicznego. Waga ta nie wiąże się z żadnym artystycznym osiągnięciem, wielkim przedstawieniem, burzliwą reakcją widowni, czy choćby skandalem - pisze Dariusz Kosiński.

Wynika z rzeczy bardzo prostej: w Teatrze Powszechnym w Warszawie, przed premierą "Lilli Wenedy" w reżyserii Michała Zadary odczytano "List otwarty w sprawie uchodźców w Polsce". Zainicjowany przez dziennikarkę Katarzynę Marcysiak, ale podpisany przez wielu ludzi teatru (pierwszy po inicjatorce złożył podpis dyrektor Paweł Łysak), jest prostym, spokojnym apelem nie tylko o "przyjęcie uchodźców z Syrii, Erytrei i innych krajów, w których toczy się wojna oraz zapewnienie im niezbędnej pomocy", ale też o "pilne podjęcie działań na rzecz edukacji naszego społeczeństwa w zakresie zrozumienia sytuacji uchodźców na świecie i rozwinięcia w naszym narodzie poczucia odpowiedzialności i solidarności wobec nieuchronnej perspektywy napływania do naszego kraju ludzi uciekających przed nieszczęściem, głodem i wojną". Tekst listu znaleźć można na e-teatrze i na stronie www.petycje.pl; tam też można go poprzeć (http://www.petycje.pl/11492).

Wiem, jak łatwo jest zakpić z listów otwartych i petycji umieszczanych w Sieci. Nie jestem tak naiwny, by sądzić, że list dokona jakiegoś wielkiego przełomu, ale samo to, że został odczytany ze sceny Powszechnego, jest dla mnie cennym znakiem, że polski teatr nie przeoczył może najtrudniejszego i najważniejszego wyzwania, przed jakim stanęliśmy. Wobec dominujących w Polsce postaw tchórzliwego i głupiego chowania głowy w piasek albo jawnej wrogości każdy dający się słyszeć inny głos ma znaczenie. Najzwyczajniej w świecie ucieszyło i pocieszył mnie, że jakiś polski teatr ma tę prostą, cywilną odwagę, by nie oglądając się na innych, w tym na opinie swojej widowni, jasno sformułować własne stanowisko

Zapewne to, że list w sprawie uchodźców został odczytany przed premierą "Lilli Wenedy", jest w jakiejś części przypadkiem. W samym przedstawieniu nie ma wszak żadnych odniesień do dzisiejszej sytuacji. A jednak jest między dramatem Słowackiego i sposobem, w jaki Polacy reagują na kryzys związany z falą uchodźców, wiele związków. Trochę bezczelnie, a trochę z nadzieję myślę, że sam pan Juliusz byłby rad, że ten list odczytano właśnie przed jego "Lillą" - tym może jedynym wielkim romantycznym dramatem, w którym Polakom odmawia się ich ukochanej pozycji świętych ofiar. Wśród mnóstwa nieporozumień i fałszów, w jakich obfitują dzieje recepcji Słowackiego, jednym z najzabawniejszych jest powtarzana wciąż i wciąż teza, że dzieje zagłady Wenedów to zakamuflowana alegoria upadku powstania listopadowego. Taka interpretacja jest może frapująca jako symptom pragnień polskich czytelników, ale w odniesieniu do podstawowych elementów tekstu wydaje mi się równie bałamutna jak pomysł, że Kordian propaguje postawę "winkelrydyzmu". Wenedów najeżdżają wszak Lechici pod wodzą mitycznego przodka Polaków - Lecha. Jeśli z kimś powinniśmy więc w "Lilli Wenedzie" odczuwać więź, to właśnie z najeźdźcami wyrzynającymi podbity lud. Nasza zbiorowa psychika, a i mechanizmy dramatu są tak skonstruowane, że współczujemy zabijanym i walczącym o wolność Wenedom (których zresztą Słowacki też nie przedstawia jako świętych ofiar), ale to okrutni Lechici walczący bezwzględnie o swoje przetrwanie i zbudowanie na trupach własnego państwa są naszymi przodkami.

Warto to przypominać. Słychać coraz częściej głosy, że nie ma już sensu walczyć z tradycją romantyczną i jej długotrwałymi efektami. Naprawdę dobrze rozumiem to zmęczenie grochu walącego o ścianę, ale niestety kolejne kryzysy społeczne pokazują, że bez rozbicia fałszywego wyobrażenia o Polakach jako niewinnych ofiarach diabolicznej historii nadal będziemy o sobie myśleć jako o przedmiocie rozgrywek innych, a nie jako o obciążonym odpowiedzialnością podmiocie własnych decyzji. I nie chodzi o wymachiwanie szabelką, twierdzenie, że jesteśmy liczącym się graczem w Europie, albo ostoją chrześcijaństwa. Te realne fantazje są nieistotne wobec prostego faktu związanego właśnie z ludźmi, którzy idą do nas z ziem uważanych za kolebkę naszej cywilizacji. Politycy, publicyści, komentatorzy niezależnie od swoich poglądów rozmywają to pytanie, jakie nam stawiają siostry i bracia uciekający przed wojną. Nawet ta petycja je niechcący rozmywa, stwarzając wrażenie, że mamy wybór: poprzeć albo nie, że możemy być za lub przeciwko przyjęciu uciekinierów. Ostatnie wydarzenia na Węgrzech pokazały jasno, że wybór jest jeden: albo decydujesz się powiedzieć tym ludziom "witaj, postaram ci się pomóc", albo wcześniej czy później zaczniesz do nich strzelać. Ja wiem, że wyostrzam, że przeciwnicy przyjmowania Syryjczyków, Afgańczyków, Libańczyków chcą "tylko", by poszli sobie gdzie indziej, a najlepiej z powrotem tam, skąd przyszli. Ale problem w tym, że nie mogą i nie pójdą. Tak, możemy oczywiście, jak Węgrzy postawić przed nimi mur, wsadzić do więzień za nielegalne przekroczenie granicy, licząc na to, że zanim jacyś Dziarscy Chłopcy zaczną ich zabijać, ktoś inny ich przyjmie. Ale powiedzmy jasno: gdyby nie przyjął, trzeba by zacząć strzelać, pakować do ciężarówek i wysyłać do obozów, bo tylko tak wtedy można by usunąć te tysiące ludzi sprzed oczu i powrócić do fikcji normalnego życia.

Pani premier zapewniła w telewizji, że Polacy są bezpieczni. To nieprawda - nie jesteśmy bezpieczni. Już teraz musimy odpowiedzieć sobie sami na pytanie, po której stronie jesteśmy - witających czy strzelających, biorąc przy tym pod uwagę konsekwencje odpowiedzi. Otwarcie drzwi to nie jest tylko wyjście na dworzec z transparentem "Witajcie", a potem powrót do domu z poprawionym samopoczuciem. Otwarcie drzwi oznacza rezygnację z jakiejś części tego względnie spokojnego życia, które sobie sami wywalczyliśmy i wydarliśmy pazurami. Nie zdążyliśmy się jeszcze nim nacieszyć, a tu trzeba się nim podzielić, zgodzić na rezygnację z czegoś, by kilka tysięcy osób miało dom i chleb. Podjąć trudną i długotrwałą pracę nad włączeniem tych przybyszów z daleka w polskiego społeczeństwo, co może się po prostu nie udać. Jednak zamknięcie drzwi oznacza wystawienie bliźniego na ryzyko śmierci.

Wybór jest prosty, ale wcale niełatwy. Nic dziwnego, że uciekamy przed nim w fikcję zamykania oczu i bajek o "bezpieczeństwie", albo spychania go na innych ("niech tamci ich przyjmą"). To jednak też ma swoje konsekwencje, nie tylko te polityczne, o których najwięcej mówią publicyści, przestrzegający słusznie, że ten brak solidarności zemści się na nas, gdy sami będziemy prosić o wsparcie. Jak dotąd, fala uchodźców wędrujących na Zachód, choć omija Polskę, demaskuje ją jako kraj pogrążony w śmiesznych grach prowadzonych przez żałosne figurki bez wizji i kręgosłupa moralnego, jako kraj obłudy, w którym religia i etyka mają znaczenie tylko o tyle, o ile służą jako potencjalne narzędzia w walce o władzę, jako kraj małych egoistów zainteresowanych tylko sobą. Kraj Ślazów.

W przedstawieniu Michała Zadary Ślaza - tę niesamowicie zjadliwą w swej realności figurę zapobiegliwego kombinatora - gra Bartosz Porczyk (na zdjęciu). Gra z właściwą sobie dynamiką, poczuciem humoru, jasno pokazując, że Ślaz nie jest jakimś potworem. To "prosty człowiek", jeden z nas, nasz "brat łata". Troszczy się o siebie na tyle, na ile potrafi, stara się o siebie zadbać, a choć nie jest zbyt inteligentny i popełnia błędy, które innych kosztują życie, to przecie przetrwa zagładę Wenedów i nie będzie czuł się jej winny. Rządów Lecha nigdy nie nazwie swoimi, choć będzie im posłuszny, a nawet skwapliwie uległy. Z pewnością będzie chodził na msze odprawiane przez św. Gwalberta. Kto wie - może nawet zrobi przy nim karierę. Na pewno da sobie radę i nic nie popsuje jego dobrego samopoczucia.

Kiedy w roku 1946 na otwarcie Teatru Polskiego Juliusz Osterwa wyreżyserował "Lillę Wenedę", sam siebie obsadził właśnie w roli Ślaza. Przedstawienie jednoznacznie odczytano jako obraz najnowszych, męczeńskich dziejów Polski, przenosząc zagładę Wenedów na powstanie warszawskie, a w Lechitach widząc nowych najeźdźców. O ile wiem, nikt jednak nie zauważył znaczenia Osterwowego gestu: oto on - Konrad z "Wyzwolenia" pojawia się w tej "nowej Polsce" jako Ślaz, z ohydną twarzą oszpeconą (zgodnie z tekstem) długim, spiczastym nosem. Jakby chciał powiedzieć: tym się właśnie stałem i tym wy się staliście. Tyle zostało z romantycznych uroszczeń i wzlotów. Bartosz Porczyk w Teatrze Powszechnym jest uśmiechnięty, sympatyczny, przymilny jak reklama kremu czekoladowego. Nie ma "bocianiego" nosa. Nie jestem pewien, czy Michał Zadara zrobił to świadomie, ale to że ten Ślaz ma twarz Gustawa-Konrada z jego "Dziadów" nie wydaje mi się przypadkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji