Artykuły

Hanna Śleszyńska: Ratuje mnie poczucie humoru

- Kończysz szkołę, myślisz, że teraz to dopiero pokażesz, tymczasem wcale nie było tak różowo. Zaczął się stan wojenny. Zorientowaliśmy się, że nikt nie będzie o nas zabiegał, bo każdy zastanawia się, czy teatry w ogóle przetrwają - mówi aktorka Hanna Śleszyńska.

Budzi sympatię już samym swoim uśmiechem. Mistrzyni kabaretu, obdarzona komediowym talentem i pięknym głosem. Na scenie i w życiu optymistka, wulkan energii. Robi to, co lubi i nie ogląda się za siebie.

Słyszałam, że płynie w tobie błękitna, szlachecka krew?

H. Ś.: To prawda. Kiedy byłam mała, ojciec zawsze mówił, że mamy herb. Szukał naszych korzeni i w końcu, dzięki programowi "Sekrety rodzinne", odkryliśmy, że herbem naszego rodu jest Grzymała. Oczywiście nie ma to większego znaczenia, ale byłam bardzo dumna, gdy w "Ogniem i mieczem" trafiłam na braci Śleszyńskich, którzy ze Skrzetuskim wiwatowali. Tylko niby mam ten rodowód szlachecki, a jak przychodzi co do czego, to zawsze obsadzają mnie w roli prostych bab (śmiech). Bo w Kabarecie Olgi Lipińskiej byłam ciotką, w filmie "Dom" Lodzią, która roznosiła cielęcinę. Jadzia w "Rodzinie zastępczej" i leśniczyna Auguścikowa w "Blondynce" - toż to proste kobiety są. Ale ja bardzo je lubię.

Może w domu była służba, kamerdyner...?

H. Ś.: (śmiech) Zawsze żyliśmy skromnie. Mama była nauczycielką polskiego. Tata pracował jako hydrogeolog, wciąż go nie było w domu - jeździł po całej Polsce i wiercił studnie. Gdy pił herbatę, potrafił powiedzieć: "O, to jest dobra woda" albo "Za dużo żelaza". Mieszkaliśmy w czterdziestometrowym mieszkaniu w cztery osoby, ale zawsze było u nas wesoło. Pokój dzieliłam z moim młodszym o siedem lat bratem Pawłem. Zazdrościłam czasem koleżankom, które miały większe mieszkania i swój pokój. Kiedyś nawet powiedziałam to tacie. Wtedy miałam mu za złe, że był minimalistą. Dziś mu zazdroszczę - bo potrafił się zadowalać tym, co miał.

Rodzice wymagali czy tylko kochali bezwarunkowo?

H. Ś.: Kochali bezwarunkowo i pozwalali na wszystko. Ale ja byłam grzecznym dzieckiem. Zresztą chodziłam do tej samej szkoły, w której uczyła mama - nie miałam wyjścia i musiałam być wzorową uczennicą.

Mama polonistka pewnie pilnowała poprawnej wymowy?

H. Ś.: Bez przesady, ale miała bardzo fajne sposoby na naukę gramatyki. Do dziś pamiętam, jak wytłumaczyła mi przyimki: narysowała stół i mówiła, że coś może być na stole, pod stołem, obok stołu, w stole... Była też poetką. Mama jest pogodna, lubi żartować, miło mi, gdy zaczepiają mnie jej dawni uczniowie i proszą, żeby ją pozdrowić. Dziś ma 82 lata i wciąż dużo czyta, w dodatku bez okularów! Pamiętam też, jak przynosiła w siatce do domu stosy zeszytów i do późnej nocy sprawdzała wypracowania. Na marginesie czerwonym długopisem wypisywała błędy. Bardzo mi się to podobało i długo chciałam być nauczycielką.

Ale zakochałaś się w teatrze?

H. Ś.: Zawsze lubiłam występować. Już w przedszkolu miałam pierwsze "solówki". W szóstej klasie z kilkoma koleżankami przygotowywałyśmy występy dla szkoły. I to same, bez pomocy nauczyciela. Wystawiłyśmy "Świteziankę" oraz "Panią Twardowską". Mnie zawsze przypadały męskie role. Kiedy jako widz oglądałam w teatrze różne spektakle, np. "Kubusia Fatalistę" w Teatrze Dramatycznym, czułam niemal fizyczną tęsknotę do bycia po tej drugiej stronie, na scenie. Właśnie wtedy zaczęłam poważnie myśleć o szkole teatralnej.

Jak rodzice patrzyli na tę twoją pasję?

H. Ś.: Nie odradzali. Martwili się tylko: "Czy ty się dostaniesz? Przecież to tak ciężko". Pamiętam, jak poszłam na Miodową złożyć dokumenty. Wchodząc, potknęłam się o próg. "Oho, za wysokie progi na moje nogi" - pomyślałam w duchu. Byłam zaskoczona, gdy dostałam się za pierwszym razem. Taki fart. "No to już nie dam się wyrzucić" - postanowiłam.

Skończyłaś warszawską PWST i... posypały się role?

H. Ś.: Kończysz szkołę, myślisz, że teraz to dopiero pokażesz, tymczasem wcale nie było tak różowo. Zaczął się stan wojenny. Zorientowaliśmy się, że nikt nie będzie o nas zabiegał, bo każdy zastanawia się, czy teatry w ogóle przetrwają. Poszłam do Zygmunta Hubnera, który widział mnie w wielu ważnych scenach w spektaklu dyplomowym - nie miał dla mnie etatu w Teatrze Powszechnym. Tak było mi chyba pisane, bo wtedy poszłam do Teatru Komedii, w którym dyrektorem była Olga Lipińska. Od razu weszłam w próby "Kramu z piosenkami".

A potem Olga wzięła cię do swego kabaretu. Podobno rządziła twardą ręką?

H. Ś.: Olga jest bardzo wymagająca i czasem niecierpliwa. Ale jak już z kimś zdecydowała się pracować, krzywdy u niej nie miał. Po siedmiu latach pracy z nią w teatrze rozumiałyśmy się bez słów. Pamiętam jednak, że potrafiła do operatora krzyknąć: "Morderco, dusisz mi aktora...". Chodziło o to, że zbyt ciasno kadrował. Innym razem zepsuła się dmuchawa, która robiła "wiatr" w telewizji. Nie było zmiłuj się. Olga nie odpuściła. Kazała przynieść wszystko, co robi wiatr - wiatraczki, suszarki. Nie mogło być bez wiatru, skoro tak to wymyśliła. Pamiętam też, jak chciała, by panowie mieli kapelusiki i hiszpański wąsik. I nagle podbiega do Czesia i krzyczy: "To nie takie wąsy", chcąc mu je odkleić. A Czesio: "Olga, to moje prywatne wąsy".

Kiedy zagrałaś główną rolę w musicalu "Kabaret", wystawionym przez wrocławski Teatr Muzyczny Capitol, mówili o tobie "polska Liza Minnelli". To dla ciebie ważna postać?

H. Ś.: Uwielbiałam ją. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Byłam nawet na koncercie Lizy Minnelli w Las Vegas w 1997 roku. Od kiedy zobaczyłam "Kabaret", wiedziałam, że jest ideałem aktorki śpiewającej. Ciekawe jest to, że 20 lat później dostałam w warszawskim Capitolu propozycję zagrania Judy Garland, czyli jej matki w sztuce "Własność, zwana jako Judy Garland". Pomyślałam wtedy: "Koło się zamyka". Gdy przygotowując się do roli Lizy, czytałam o jej rodzicach, dzieciństwie, próbach samobójczych matki. Judy Garland, wyobrażałam sobie: "Jakie ta biedna Liza miała straszne dzieciństwo". A potem jak przygotowywałam się do roli Judy Garland, myślałam: "Boże, jaka biedna ta Judy". Ich historie to historie ceny, jaką trzeba zapłacić za sławę. Judy Garland była kochana przez publiczność, miała pięciu mężów, troje dzieci, a wciąż czuła się nieszczęśliwa..

Ty masz za sobą tylko jeden rozwód i jedno rozstanie...

H. Ś.: Właściwie mogę powiedzieć, że jestem po dwóch rozwodach. Bo choć z Piotrem Gąsowskim nie byliśmy małżeństwem, jednak tak się czuliśmy. Pierwsze małżeństwo rozpadło się, gdy Mikołaj miał 3 lata, a drugie - gdy Kuba miał 6 lat. Na oba rozstania decydowałam się z ogromnym poczuciem winy wobec dzieci.

Dlaczego te związki się nie udały?

H. Ś.: Z Wojtkiem (Magnuskim - przyp. red.) byliśmy parą na roku. Może zbyt szybko wzięliśmy ten ślub. A może zbytnio pospieszyliśmy się z rozwodem. Chyba wtedy nie umiałam docenić tego, co miałam. Najważniejsze, że mamy wspaniałego syna i przyjaźnimy się do dzisiaj.

Potem w twoim życiu pojawił się Piotr Gąsowski.

H. Ś.: Poznaliśmy się w teatrze i najpierw byliśmy kolegami. Świetny kumpel, zawsze mnie rozśmieszał. I nagle coś zaiskrzyło między nami. Pomyślałam, że jeśli nie spróbujemy, będę żałowała.

Co poszło nie tak, że postanowiliście się rozstać?

H. Ś.: To jest trudna relacja, kiedy ludzie są ze sobą cały czas razem: i w domu, i w pracy. A my robiliśmy razem kabaret "Tercet, czyli kwartet", występowaliśmy w serialu. Każde z nas domagało się uwagi i uczucia, jak te dwa Barany toczyliśmy sprzeczki o drobiazgi. Dziś myślę, że zgubiliśmy uwagę na siebie. Za bardzo każde z nas skupiło się na żalu nad sobą, zamiast na drugiej osobie. Jakoś nie przetrzymaliśmy kryzysu. Ale decyzję o rozstaniu podjęliśmy oboje i to nie Gąs mnie porzucił, jak sugerowali niektórzy.

Jak przeżyłaś kolejną życiową porażkę?

H. Ś.: Ryczałam. Było mi żal, że się rozstaliśmy, że Kuba nie będzie miał normalnej rodziny. W dodatku rozpadł się związek, a pozostała wspólna praca. Chciałam nawet z niej zrezygnować, bo strasznie było ciężko przychodzić i patrzeć na Piotra. Kiedyś byliśmy dla siebie wszystkim, a nagle zostaliśmy "tylko kolegami". Z czasem, przy naszych wspólnych staraniach, wszystko zaczęło się układać. Jesteśmy jak prawdziwa amerykańska patchworkowa rodzina (śmiech).

Miałaś taki czas, że siedziałaś w fotelu i myślałaś: "Co dalej?"

H. Ś.: Wszystkie przyjaciółki radziły, że natychmiast muszę kogoś poznać. Jakby mężczyzna był niezbędny w życiu kobiety albo podnosił jej wartość. A ja nie chciałam na siłę wchodzić w jakieś związki.

Ale poznałaś Jacka Brzosko...

H. Ś.: Nic nie zapowiadało, że może nas połączyć coś więcej. Spotkaliśmy się na basenie. Patrzyłam, jak Kuba pływa i nagle podszedł do mnie Jacek, który przyszedł ze swoim synem Maxem. Zero kokieterii, zwykła przyjacielska rozmowa. Wieczorem dostałam od niego sms-a: Jestem oczarowany, cudownie jest poznać kogoś takiego. Zadziałało. Sms-owy romans trwał prawie dwa miesiące. Ale zanim się spotkaliśmy, minęło jeszcze sporo czasu. Nie chcieliśmy niczego na siłę, baliśmy się spłoszyć.

O co jesteś w tym związku mądrzejsza?

H. Ś.: Teraz to już inna sprawa - jesteśmy dojrzałymi ludźmi, którzy mają dorosłe dzieci, swoją pracę i spędzają razem czas, bo lubią być ze sobą. To też trochę związek na odległość. Trochę mieszkamy razem, trochę oddzielnie, czasem razem wyjeżdżamy, tęsknimy za sobą...

Twój syn, Kuba, dostał się do Akademii Teatralnej. Przestrzegałaś go przed tym?

H. Ś.: Kuba sam widział, na czym ta praca polega, poznał jej blaski i cienie. Dlatego gdy postanowił zdawać do szkoły teatralnej, pozostało mi dopingować mu. Kiedy w zeszłym roku nie dostał się, stwierdził z żalem: "Nie udało mi się, tak jak wam, za pierwszym razem". Mówiłam mu wtedy: "Każdy ma swoją drogę. Porażki uczą dojrzałości. Próbuj do skutku."

Ale twój drugi syn, Mikołaj, wybrał inną drogę.

H. Ś.: Mikołaj to człowiek renesansu. Sądziłam, że wybierze artystyczny kierunek, ale wybrał neurokognitywistykę. Teraz robi doktorat. Jestem z niego bardzo dumna. Podoba mi się jego analityczne podejście do wszystkiego. Bo ja jestem jak pochodnia, zapalam się, przeczytam dwie rzeczy, to już uogólniam. A Mikołaj pyta wtedy: "Ale na czym to opierasz?"

Nie boisz się przyszłości?

H. Ś.: Jak mówi brytyjska pisarka Zadie Smith - są ludzie, którzy urodzili się po tej złej stronie łóżka. Wszystko w życiu jest dla nich gorsze, nie tak, inni mają lepiej. Zawsze znajdują punkty odniesienia, które ich przygnębią. Ja urodziłam się po tej dobrej stronie łóżka, dzięki czemu życie jest dla mnie łatwiejsze. Patrzę na świat z radością. Nawet łóżko ścielę rano nie ze złością, że znowu trzeba wstać, a z radością, że zaczął się nowy dzień. Poza tym na wiele rzeczy jeszcze dla mnie nie jest za późno.

Na co?

H. Ś.: Trzeba mieć listę marzeń. Ja umieściłam na niej miejsca, w które chciałabym jeszcze pojechać. Nie jest za późno na dobre role w teatrze. Teatr jest bardziej litościwy dla aktorów w dojrzałym wieku.

Z upływem czasu trudniej jest ci zaakceptować siebie?

H. Ś.: Spoglądam w lustro i myślę: "Kiedy to się stało, że ja tak wyglądam?" Przed chirurgiem plastycznym ratuje mnie poczucie humoru. I dystans do świata. Pamiętam jak kiedyś na premierze w teatrze Capitol sfotografowano mnie na "ściance", a potem zdjęcie przeleciało wszystkie kolorowe magazyny i portale. W blasku fleszy moje rajstopy błyszczały niezwykłym blaskiem, a podpis brzmiał: "Modowa gafa. Rajstopy z ubiegłej epoki". Pożaliłam się Jackowi. Roześmiał się i powiedział: "Ty się ciesz, że na tym zdjęciu nie jesteś ze mną. Bo to by było: jak popełnić dwie gafy jednego wieczoru". Tylko poczucie humoru może nas uratować w codzienności.

To twój sposób na to, by nie zwariować?

H. Ś.: I jeszcze niezamartwianie się całym światem i problemami, na które nie mamy wpływu. Mam działkę na wsi, na którą uwielbiam jeździć i kiedyś, siedząc tam, przeczytałam wywiad właśnie ze wspomnianą Zadie Smith. To ona uświadomiła mi, że przez to, że media bombardują nas nieustannie obrazami cudzego cierpienia, przejmujemy się całym światem. A przecież mamy limit uwagi i emocji. Skoro nie możemy uratować całego świata, może wystarczy zadbać o świat wokół siebie. Bo szczęście to robienie tego, co do nas należy i radość z efektów tej pracy.

I to wystarczy do szczęścia?

H. Ś.: Tak. Nie rozpamiętywać przeszłości, nie martwić się o przyszłość, skupić się na chwili obecnej. Cieszyć się drobnymi rzeczami. To jest szczęście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji