Artykuły

Nie umiem się odgrodzić

- Bez techniki, której nabywa się z latami doświadczeń, w tym zawodzie nie bardzo można się rozwijać. Mam szczęście, że mogłam w pracy podglądać wybitnych aktorów, którzy - wydawałoby się - emocje związane z aktorstwem mają już za sobą. Pamiętam nerwowo zapalane papierosy, przyspieszone oddechy, nerwy - mówi KAMILLA BAAR, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Ma 26 lat, ciekawe role na koncie, nazwisko, które już coś znaczy, ale przede wszystkim - jasną wizję swojego miejsca w aktorstwie. O spełnianiu się w swoim zawodzie i w życiu z Kamillą Baar rozmawia Alina Gutek.

- Kamilla to dobre imię dla aktorki. Zwraca uwagę.

- Rzeczywiście, moje imię mnie wyodrębnia. Nie jestem pewna, ale chyba nigdy nie poznałam Kamilli. Kiedy ktoś woła "Kamilla", od razu się odwracam - myślę, że to do mnie.

- Widziałam niedawno w telewizyjnym programie informacyjnym rozmowę z dziewczyną, która obudziła się z kilkumiesięcznej śpiączki i na pytanie, kim chciałaby zostać, odpowiedziała: aktorką. Co takiego magicznego jest w tym zawodzie, że staje się przedmiotem pożądania tak wielu młodych ludzi?

- Dla mnie magiczna jest możliwość zwielokrotnienia siebie. Występowanie w życiu nie tylko w jednej roli. Być dziennikarzem to być dziennikarzem. Być lekarzem to być lekarzem. A aktorstwo to być i dziennikarzem, i lekarzem, najprościej mówiąc. Mnie to od początku fascynowało w zawodzie aktora.

- Dlaczego właśnie to?

- Bo sama nie wiedziałam, kim chcę zostać. Zadawałam sobie mnóstwo pytań, kim jestem, kim chcę być i co chcę w życiu robić. Tyle rzeczy wydawało mi się fascynujących, nie umiałam się zdecydować. I chyba z tej ciekawości, niepokoju i apetytu na życie zrodził się pomysł na aktorstwo.

- Traktuje pani swój zawód jako próbę poznawania życia...

- ...i siebie. Poznawanie swojego powołania.

- Czy zakłada pani wobec tego taki scenariusz: zagra pani wspaniałą rolę lekarki i dojdzie do wniosku, że powinna leczyć ludzi?

- Kto wie... (śmiech). Bardzo często zresztą myślę o tym, że aktorstwo jest specyficznym zawodem, bo aktor rzadko może bezpośrednio odczuć, czy w ogóle wywiera wpływ na drugiego człowieka, widza. Wydaje mi się, że to jeden z warunków bycia spełnionym - wiedzieć, czy jest się dla kogoś ważnym.

- Dopadają panią wątpliwości co do sensu uprawiania tego zawodu?

- Tak. Wierzę, że poprzez aktorstwo można szukać odpowiedzi na trudne pytania. I to mnie gna do przodu, każe szukać nowych rozwiązań. Wątpliwości rodzą się z obserwacji. Kiedy wokół nie widzę potrzeb takich jak moje.

- Czy miała już pani kiedyś poczucie, że jako aktorka mówi coś istotnego, co kogoś może uratować?

- Kiedy w Fundacji Starego Teatru pracowaliśmy nad sztuką "norway.today", wiedziałam, że mówimy o czymś delikatnym. Moja bohaterka, Julia, była dziewczyną, której tylko pozazdrościć. Żeglarka, golfistka, zdolna, niezależna. Narzeczony w świetnej firmie, zamożni rodzice. Pozbawiona jednego. Bycia kochaną. Z głębi swojej samotności na internetowym czacie szuka chłopaka, który razem z nią popełni samobójstwo na fiordzie w Norwegii. Pomoże jej przełamać strach skoku. Ta sztuka miała w sobie coś niebezpiecznie współczesnego. Nie mówiła o umieraniu, lecz o strachu przed umieraniem. Nie mówiła też o nienawiści do życia, lecz o strachu życia bez miłości. Za każdym razem, kiedy na scenie w piwnicy graliśmy dla kilkudziesięciu osób, czułam, że jest na widowni ktoś, dla kogo nie jest to tylko spektakl "na Stawkowskiej". Że rzucam ratunkowe koło i mogę komuś dać nadzieję. Bo w naszej wersji spektaklu - co w tekście nie było wcale oczywiste - niespodziewanie rodzi się miłość i... zwycięża. Drugim przypadkiem jest grana w Narodowym razem z moim mężem Wojtkiem [Solarzem] "Piaskownica". Czasem po spektaklu zostają młodzi ludzie i tak sobie wspólnie rozmawiamy o nas dziś - jacy jesteśmy. Przedstawienie jest pretekstem do rozmów o wchodzeniu w dorosłość, emocjach, szacunku, o partnerstwie, przyjaźni. Proste przedstawienie, a rozmowy bywają wspaniałe i filozoficzne. Wtedy naprawdę czuję się spełniona. Wracamy późno do domu, a ja czuję, że dokonało się coś ważnego.

- To jest kryterium dobrej sztuki - żeby zmieniała ludzi?

- Wiem, że nie wszędzie da się znaleźć jakiś głębszy sens, i na siłę przecież go nie szukam. Ale często jak idę na spektakl albo film, który staje się dla mnie ważny, chciałabym spotkać reżysera, aktorów i z nimi porozmawiać. Poznać ich punkt widzenia. Odczuwam po prostu silny emocjonalny związek z moim zawodem. Nie umiem się odgrodzić. Dlatego nie cierpię pustej wirtuozerii i aktorstwa, które nie szuka. Nie mierzy się. Wycelowanego tylko w dobre własne aktorskie samopoczucie, bez cienia myśli o tym, po co to wszystko. Może taka potrzeba otwierania się wzięła się u mnie z tej właśnie młodzieńczej motywacji, kiedy byłam kłębkiem niepoukładanych myśli, emocji w nadmiarze, z którymi sama nie dawałam sobie rady. Aktorstwo przyniosło mi pomoc. Cały czas przynosi.

- Był na pani drodze do aktorstwa jakiś moment przełomowy?

- Tak, spotkanie z Dorotą Pomykała i ludźmi w jej studium aktorskim w Katowicach. Dzień, w którym przemierzyłam te 20 km między rodzinnymi Tychami a Katowicami, gdzie odbywał się egzamin, rozpoczął w moim życiu zupełnie nowy etap. To nie były zajęcia aktorskie. Nie przebieraliśmy się w kostiumy ani nie uczyliśmy się mówić wierszem. W zasadzie nie wiem, jak to nazwać. Może szkołą poznawania siebie i przyznawania się do siebie? Uczyliśmy się swojej wrażliwości i nie wstydziliśmy się jej. Wszystko płynęło prosto z serca.

- Nie odkryła pani magii teatru wcześniej, w szkolnych teatrzykach?

- W szkole się śmiali: "No, Kamilla, spotkamy się na polonistyce". Moja ukochana profesorka mówiła na mnie: "aktorka ze spalonego teatru". Nikt nie wierzył - bo to naprawdę nie wydawało się realne - że dziewczyna z Tychów może się dostać do elitarnej szkoły teatralnej w stolicy. Zresztą sama byłam sobie winna, bo nie popisałam się, gdy robiliśmy przedstawienie na jubileusz szkoły. Grałam antenata Stanisława Augusta. Przyjaciółka grała uczennicę, której ja, jako ten antenat ożywający z portretu, tłumaczyłam liberum veto, Konstytucję 3 maja i inne zawiłości. Cała szkoła, 300 osób, i wizytacja na widowni. W pewnym momencie dostaję ataku śmiechu, spada mi peruka. Szum. Połowa widowni

śmieje się ze mną, druga połowa zamiera ze zdziwienia. Kiedy opanowałam się, kontynuowałam. Co się stało? Tak zareagowałam na pomyłkę przyjaciółki w tekście, która zupełnie wybiła mnie z rytmu. Było mi trochę wstyd. Kto by wierzył w taką nieprofesjonalistkę?

- Nie ostudziło to pani zapału?

- Wręcz przeciwnie, wtedy właśnie poczułam, że publiczność nie wywołuje we mnie strachu, tylko jakąś radość ze spotkania. Że nie jestem sparaliżowana tremą i widzowie nie przychodzą, żeby oceniać, ale żeby coś przeżyć. Że są naiwnie i szczerze ciekawi.

- Pani ma to już za sobą - skonfrontowała pani swoje marzenia o zawodzie aktora z rzeczywistością. I co - są rozczarowania?

- Rozczarowania? Może takie, że czasem sobie myślę: "Kurcze, dlaczego w ludziach stygnie zapał? Dlaczego przestają wierzyć, że mogą stworzyć coś niezwykłego, nowego?". Ale sama wiem, że w tym zawodzie wiele zależy od szczęścia, napotkanych osób. Dlatego nie oceniam.

- A brak dystansu do tego zawodu, zatracenie się w nim, jest niebezpieczne?

- Aktor czasem przenosi rolę na życie i nie zawsze musi być to patologiczny objaw. Jak się intensywnie pracuje nad jakimś projektem, to jakby na kilka centymetrów odchodzi się od siebie. Jest się sobą, ale też odrobinkę obok siebie. Łapie się świadomość kogoś, kim się nie jest. Ja jednak bardzo szybko wracam do rzeczywistości.

- Co pani w tym pomaga?

- Moje sprawy, moje życie. Trudniej mi jest oderwać się od granej postaci, gdy pracuję poza Warszawą. W Warszawie jestem sobą, Kamillą, która robi zakupy, musi podlać kwiaty, doczytać książkę. A może to jest kwestia ról? Może jeszcze nie trafiłam na tak skomplikowaną postać, która by mnie bez reszty zaabsorbowała? Doświadczeni aktorzy mówią, że czasem niezbędna jest ucieczka od swojego życia i konieczne wejście w świat granej postaci i społeczności, w której ona żyje. A wszystko po to, żeby poszukać tam inspiracji do jej zrozumienia. Nawet dla samego siebie. To jest eksperyment niebezpieczny, ale konieczny.

- To prawda, że aktorstwo jest krwiożerczym zawodem, któremu trzeba oddać kawałek siebie?

- Ja od początku kombinowałam inaczej - żeby w rolach czerpać z siebie, ale nie ujawniać siebie do końca. Zawsze myślałam raczej, że to ja pożyczam siebie jakiejś postaci, a nie, że ja w jakiejś roli zachowuję się jak w życiu. Rola to kompozycja z wyobraźni. Lubię, kiedy mogę robić coś, czego w życiu nigdy bym nie zrobiła.

- Wielu świetnych aktorów potrafiących dla roli przytyć albo ogolić głowę wyznaje, że traktuje ten zawód jak rzemiosło. Zastanawiam się, dlaczego kłamią.

- Też mnie to zastanawia. Może wstydzą się przyznać, ile ich to kosztuje? Jak słyszę, że John Gielgud mówił: "aktorstwo jest rzemiosłem", to podejrzliwie patrzę w jego oczy. Funkcjonuje takie określenie: aktorstwo jako misja albo jako rzemiosło. A czy nie można tego po prostu połączyć? Przecież bez techniki, której nabywa się z latami doświadczeń, w tym zawodzie nie bardzo można się rozwijać. Mam szczęście, że mogłam w pracy podglądać wybitnych aktorów, którzy - wydawałoby się - emocje związane z aktorstwem mają już za sobą. Pamiętam nerwowo zapalane papierosy, przyspieszone oddechy, nerwy. Aktor, niezależnie od rangi i osiągnięć, każdą rolą zdaje kolejny stresujący sprawdzian z siebie. I mówienie, że jest się rzemieślnikiem, i odgradzanie się od szczerych odczuć tego nie zmieni, moim zdaniem. Ale to nie wszystko. Mnie się wydaje, że aktorstwo to zawód, który rodzi się z ogromnej radości i chęci spotkania z drugim człowiekiem, z radości przeżywania czegoś wspólnie, a radość bierze się z wielkiej niewiadomej. Mu tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co nam z tego wspólnego przedsięwzięcia wyjdzie, zawsze rzucamy się w jakiś nieznany wir.

- Pani nie rzuca się jednak w każdy wir. Konsekwentnie odmawia udziału w serialach. Dlaczego?

- Chyba z obawy, że tam kończy się tworzenie, a zaczyna praca.

- W duecie z mężem łatwiej walczyć w tym zawodzie?

- Łatwiej. Godzinami rozmawiamy na temat aktorstwa i rozwiązujemy razem zawodowe dylematy. To daje siłę. Wojtek ma taki talent, że jak tylko go poznałam w szkole teatralnej - byliśmy na jednym roku - to pomyślałam: "OK, co ja zrobię, to zrobię, ale to, co on zagra, to dopiero będzie ważne".

- Na razie to pani udało się osiągnąć sukces medialny.

- Mnie ten medialny szum strasznie onieśmiela. Zrobiłam jeden film, więc jestem zaskoczona takim zainteresowaniem. Nie byłam na nie przygotowana. Zawsze myślałam, że będę sobie w ciszy pracować, coś po swojemu kombinować i może kiedyś ktoś zwróci na to uwagę. Stało się inaczej. Zainteresowanie mediów traktuję jako prezent, a nie cel, który osiągnęłam, bo nie dążyłam do niego. Wojtek, moja rodzina, przyjaciele wiedzą, że to niczego we mnie nie zmieniło. Staram się pracować uczciwie.

- Myśli pani, jak zatrzymać młodość, urodę?

- Haruki Murakami powiedziałby: "Tańcz, tańcz najpiękniej, jak umiesz". Jeśli żyje się pięknie, pozostaje się pięknym. Bo to piękno jest w środku, poza powłoką zewnętrzności. Fascynują mnie dojrzali ludzie. Nie rozumiem obowiązującego kultu młodości tak sztucznej, prawie chemicznej. Osobiście nie mam zamiaru przestać być młodą. Tylko inaczej tę młodość pojmuję, lako mądrość i świadomą pasję życia.

- Wyobraża sobie pani dojrzałą Kamillę?

- Tak. Od dziecka wyobrażałam sobie, jak będę wyglądać, gdy będę miała 70 lat, gdy przyjdzie czas na wnuki. I co im powiem.

- Skąd w pani tyle dojrzałości?

- Może stąd, że otaczają mnie dojrzałe kobiety, którym ufam i które w życiu podążają mądrą drogą: mama, moje babcie, mama Wojtka. Kobiety, które walczą o harmonię i samorealizację przez całe swoje życie, niepozbawione trudności. Ja się dopiero uczę. Nie wiem, z czego wynika ta, jak to pani określiła, dojrzałość. Mam taki głos wewnętrzny, który mnie prowadzi. Jestem emocjonalna, przeżywam wszystko, ale z jakimś wyciszeniem. Nie boję się życiowych porażek. Wydają mi się czymś naturalnym. Życie to nieustanna sinusoida. Boli mnie, ale nie obrażam się, kiedy nie dostaję od losu tego, co chcę. Uczę się, że człowiek jest w stanie przeżyć wszystko, ale chodzi o to, żeby przeżyć to mądrze. Od dzieciństwa byłam ciekawa ludzi, chociaż nieraz mnie ranili, odchodzili, rozczarowywali. Doskonalę się. Może to jest ta dojrzałość. Nie boję się przyznawać do błędów. Nie lubię się z nikim szarpać, mieć pretensji, że inni mają lepiej. Wierzę, że tak, jak jest, jest dobrze. I tak ma być.

Kamilla Baar (ur. w 1979 r.) absolwentka Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie (2002). Od tego sezonu aktorka Teatru Narodowego, gdzie można ją zobaczyć m.in. w "Błądzeniu" według Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego i w "Piaskownicy" w reż. Tadeusza Bradeckiego. Jej debiutem filmowym jest rola w "Vinci" Juliusza Machulskiego. Ostatnio gra w filmie Dominika Matwiejczyka "Krótka histeria czasu". Mieszka w Warszawie, dokąd przyjechała z Tychów. Ma dwóch młodszych (o 5 i 8 lat) braci, dla których, jak mówi, bywa drugą mamą. Lubi zmiany (ciągle przemeblowuje mieszkanie), podróże, naturę, książki Murakamiego, jazdę samochodem (jeździ corsą koloru groszkowego). Mąż, Wojciech Solarz, też jest aktorem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji