Artykuły

Strach przed śmiechem

DLACZEGO mi tak ciężko na sercu? To dziwne, ale mi przykro, że nikt nie zauważył uczciwej osoby, występującej w mojej sztuce. (...). Tą uczciwą, szlachetną osobą był śmiech. Nikt nie wystąpił w obronie mojego śmiechu. Ja, komik, służyłem mu uczciwie i dlatego powinienem zostać jego obrońcą..." - to słowa Mikołaja Gogola.

Jak na ironię znalazły się w programie przedstawienia, w którym śmiech gogolowski zamordowano, stłamszono, wyrugowano poza granice teatru. Doprawdy - jak pisze Gogol - nikt nie wystąpił w obronie śmiechu!

I to w jakiej sztuce? W "Nosie" według noweli Gogola, jednej z najbardziej ciętych, najśmieszniejszych satyr, jakie znamy. Trzeba doprawdy nie byle jakiego, choć przyznam - nieco specyficznego - talentu, żeby z "Nosa" zrobić nudną, zupełnie nieśmieszną piłę.

Tak się jednak stało i cała wątpliwa zasługa spada na barki prof. Korzeniowskiego, który dla warszawskiego Teatru "Studio"- przygotował adaptację noweli Gogola i sam ją w tym teatrze wyreżyserował.

Jest to jedna z najdziwniejszych adaptacji scenicznych jakie widziałem: zamiast przekładać prozę na język sceny, stanowi po prostu podział dużych partii tekstu pomiędzy różne osoby które wygłaszają długie, nudne, opisowe monologi. Dla przykładu: świetna (w noweli!) scena przebudzenia się Kowalewa, zamiast po prostu odbyć się przed oczami widza, zostaje po prostu opowiedziana przez aktora grającego służącego. Szczytem absurdu jest to, że aktor ten w dodatku jeszcze udaje różne głosy (kwestie Kowalewa wypowiada innym głosem niż własny). Bo poza tym stoi na scenie jak słup, i ta żywa, pełna humoru scenka, zmienia się w strasznie nudny, źle napisany (!) monolog.

Przykłady takie można by mnożyć. Bo co na przykład ma oznaczać powtarzanie niemal wszystkich kwestii po kilka razy, na różne głosy? Albo to, że Kowalew bez przerwy, w różnych sytuacjach wygłasza te same słowa? Wygląda to tak. jakby cały utwór Gogola składał się zaledwie z kilku słów i ciągle trzeba je było powtarzać, żeby wypełnić cały spektakl, który i bez tego wlecze się straszliwie.

A przecież "Nos" Gogola stanowi świetny materiał sceniczny. Jest w tej noweli cięty - czasem nawet okrutny - humor, jest bezlitosne szyderstwo z mentalności ludzi starej Rosji, jest wreszcie wielka metafora, zbliżona w wymowie do - przecież późniejszego - "Procesu" Kafki. A główny bohater - Kowalew, to jakby poprzednik Józefa K., przypadkowo wplątany w jakąś aferę, która u Gogola ma wymiar całkowicie groteskowy: jest nią nagłe zaginięcie nosa i jego samodzielny żywot pod postacią radcy stanu.

Na scenie "Studio" nie ma ani humoru, ani szyderstwa, ani metafory. Jest bardzo zły teatr.

A bohater? Grający Kowalewa Eugeniusz Kamiński stara się rozśmieszyć widownię środkami, stosowanymi dotychczas przez konferansjerów w podrzędnych kabaretach: wymownymi pauzami po każdej kwestii, znaczącym pociąganiem nosem, wymownymi, urywanymi chichotami, które dla umęczonej widowni mają stanowić sygnał, że właśnie padł żart.

O reszcie wykonawców nie wspominam, bo w tym przedstawieniu zamienili się w marionetki recytujące te same kwestie po kilkanaście razy, bez żadnego związku i sensu.

Ten "Nos" nie byłby nawet godny wzmianki, gdyby nie zachodziło podejrzenie, że stanowi charakterystyczny symptom pewnego ogólniejszego zjawiska. Jest to mianowicie przeświadczenie, że śmiech i wesołość niegodne są sceny poważnego teatru. Że jeśli "Nos" będzie śmieszny, to zatracą się w nim metafizyczne aspekty, które łopatologicznie usiłuje nam zaserwować reżyser w Teatrze "Studio".

Jak mylne jest to przekonanie, możemy łatwo sprawdzić, co polecałbym każdemu, gdyby nie to, że doradzanie wizyty w "Studio" na przedstawieniu "Nosa" byłoby już perfidią zbyt daleko posuniętą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji