Artykuły

Kolekcjoner w Wytwórni

"Kalimorfa" w reż. Marka Kality w Teatrze Wytwórnia w Warszawie. Pisze Joanna Drkaczew w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

Teatr Wytwórnia zaczął naprawdę istnieć. Marek Kalita spektaklem "Kalimorfa" pokazał, że można robić spektakle atrakcyjne i nowoczesne bez popadania w popkulturową kokieterię. Historię kolekcjonera porywacza uczynił bolesnym poematem o walce z przeciętnością.

Ferdynand Clegg. Wzrost - przeciętny. Kolor oczu - nieokreślony. Znaki szczególne - brak. Zainteresowania - preparowanie motyli. Bohater stworzony przez Johna Fowlesa w powieści "Kolekcjoner" (znany lepiej z filmu Williama Wylera z 1965 roku) to postać tym bardziej demoniczna, że prawdopodobna. Własna przeciętność wyrobiła w nim nienawiść do wszystkiego, co piękne i wolne. Kobietę swojego życia porwał, a gdy okazało się, że nigdy go nie pokocha - doprowadził do śmierci z wycieńczenia. Marek Kalita wystawiając spektakl w Teatrze Wytwórnia miał więc okazję zagrać na medialnej fobii przed konserwatyzmem i stworzyć obraz pełen politycznych, moherowych odniesień. Na szczęście nie zrobił tego. Małą scenę praskiej fabryki wódek wypełnił za to okrutną poezją. "Kalimorfa" rozpoczyna się od przejmującego monologu. Ferdynand (Krzysztof Franieczek) nie mówi jednak o pragnieniu miłości, ale o preparowaniu. Gdy precyzyjnie opisuje mordowanie owadów, jego twarz przypomina grudkę brudnego wosku. Tylko usta wydyma, jakby smakował własny oddech. Miranda (Magdalena Popławska), studentka malarstwa, wygląda w jego staromodnym, ogrodzonym siatką mieszkaniu jak egzotyczne roślina. Wypełnia ją najczystsza muzyka, ciepłe ballady, transowe melodie etno. Ruchliwa, zaczepna, szalona jest tym typem nowoczesnej dziewczyny, którą cudownie jest zdobywać, ale nigdy nie można jej mieć. Ferdynand, kolekcjoner ogarnięty manią posiadania, bezradność wyraża zwierzęcą furią. Scena, gdy zamiast przekleństw bełkoce łacińskie nazwy motyli najlepiej uwidocznia tragedię człowieka, który nie rozumie nawet własnych uczuć. Ich dialogi momentami zacinają się, powtarzają z bezlitosną uporczywością. Napięcie podwyższają stuki, chroboty i tajemnicze dźwięki zza sceny. Każdemu z bohaterów towarzyszy muzyka. Piosenki Anny German, należą do niego. Mroczna, chropowata, upajająca ballada "The Tiger Lillies", brytyjskiego zespołu, który występował przeciw unifikacji gustów - do niej. Dlatego ciarki przechodzą po plecach, gdy Miranda ze spierzchniętymi ustami usiłuje odśpiewać oprawcy fragment "Jesteś moją miłością".

Widać, że ostatnim wysiłkiem walczy o życie. Przegrywa. Poskramiając złośnicę-Mirandę Ferdynand maluje ją niczym clowna, zmusza do pozowania do zdjęć. Po jej śmieci odklepuje pacierz i nagrywa na dyktafon absurdalny manifest konserwatysty, który ma się za libertyna.

Koniec spektaklu to prawdziwy początek Teatru Wytwórnia powstałego dzięki wysiłkiowi grupy dramaturgów (Małgorzata Owsiany, Monika Powalisz, Jacek Papis, Paweł Sala, Radek Dobrowolski) i Stowarzyszenia Monopol Warszawski. Od otwarcia sceny w listopadzie zeszłego roku pokazano tam już kilka przedstawień ("Pan Andersen na Pradze", "Komponenty", "Gąska"), powołano klub dyskusyjny, zapowiadano kurs tańca. Ciągle brakowało jednak wydarzenia. Dzięki "Kalimorfie" teatr udowodnił wreszcie, że nie jest już tylko eksperymentem "młodych, dobrze zapowiadających się". Świetny spektakl zrealizowany prostymi środkami to powód, by widzowie zlatywali odtąd na Pragę jak nocne motyle do światła. Z gwarancją, że spłoną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji