Artykuły

Magdalena Cielecka: Po raz pierwszy nie umieram na scenie

- Nie krzyczę, nie jestem cała we krwi, nie pokazuję się nago, nie zbawiam świata. Siedzę wygodnie na fotelu, nawet nie wchodzę na scenę, tylko wjeżdżam! Pierwszy raz mam taką wypoczynkową rolę - mówi Magdalena Cielecka przed premierą "Francuzów" w Nowym Teatrze w Warszawie.

Dorota Wyżyńska: Na twoim fanpage'u pojawiło się zdjęcie "Kobiety Prousta". Aktorki grające we "Francuzach" - nowym spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego - zrobiły sobie selfie. Porozmawiajmy o tych kobietach Prousta i Warlikowskiego. Magdalena Cielecka: To moje zdjęcie! Zrobiłyśmy je w przerwie spektaklu, szkoda, że brakuje Ewy Dałkowskiej, która wyszła na chwilę. Portrety kobiet i u Prousta, i u Warlikowskiego są bardzo wyraziste, ważne, mocne. Dzięki czemu Krzysztof mógł nam dać bardzo ciekawe zadania aktorskie.

Myślę, że powstał spektakl bardzo różny od dotychczasowych inscenizacji Krzysztofa. Nie była to łatwa praca, nie tylko ze względu na materiał wyjściowy - powieść Prousta, która jest nieteatralna. Ale też dlatego, że reżyser dał każdemu zupełnie nowe zadanie. Często było tak, że byliśmy obsadzani podobnie, mieliśmy swoje role w zespole.

Tak jak mówiłam już wielokrotnie, Krzysiek nigdy nie ukrywał, że czerpie z naszych prywatnych relacji i ma swój klucz w obsadzaniu nas. Dlatego w kolejnych postaciach, które nam powierzał, pojawiają się pewne wspólne tony.

A teraz?

- We "Francuzach" po raz pierwszy dostałam rolę, w której się nie pobrudzę. Nie umieram na scenie, nie krzyczę, nie jestem cała we krwi, nie pokazuję się nago, nie zbawiam świata. Siedzę wygodnie na fotelu, nawet nie wchodzę na scenę, tylko wjeżdżam! Pierwszy raz mam taką wypoczynkową rolę.

Trochę się z tego śmieję, ale mimo że rola jest taka wypoczynkowa, to nie wiem, czy nie więcej się przy niej namęczyłam niż przy tych, w których rzucałam się po scenie i zdzierałam sobie kolana. Jestem aktorką fizyczną, zwykle moje role są dynamiczne, tworzę postaci, wychodząc od cielesności. Tym razem reżyser ubrał mnie w śliczną sukienkę, w której za bardzo nie mogę się poruszać, założył szpilki, posadził na fotelu i praktycznie unieruchomił, odbierając mi to, co jest moją naturalną energią. To spowodowało, że musiałam zupełnie inaczej szukać swojej postaci. A gram Oriane de Guermantes, która jest taką wyniosłą matroną, ale emocje w niej w środku buzują.

Maja Ostaszewska gra, chyba też po raz pierwszy, postać, która jest pełna takiego bardzo dynamicznego erotyzmu, Odette - kobietę lekkich obyczajów, trochę wulgarną, trochę plebejską, z półświatka. Też było to dla niej odświeżające i niepokojące.

Pojawiła się w naszej grupie Agata Buzek, która, myślę, wspaniale się odnalazła w tym spektaklu. Gra trzy role, m.in. Fedrę, bo Krzysztof Warlikowski dołączył do spektaklu fragmenty "Fedry" Racine'a. Albertyną jest Maria Łozińska, która debiutowała u nas w "Dybuku" wiele lat temu jako mała dziewczynka. Ewa Dałkowska jest etatową królową i księżną tego przedstawienia, Małgorzata Hajewska jako pani Verdurin ma - tym razem to ona - zadania fizyczne i biologiczne. Dla każdej z nas była to nowa przygoda.

Czy byłaś jedną z tych nastolatek, które czytały "W poszukiwaniu straconego czasu" po nocach z wypiekami na twarzy?

- Nigdy nie przebrnęłam przez całość. Tak, oczywiście, że w czasach licealnych ambitnie próbowałam, ale się nie udało. Po latach wróciłam do lektury i przeczytałam "W stronę Swanna". Spore fragmenty nadrobiłam teraz przy pracy nad spektaklem, ale całości nigdy nie przeczytałam. Natomiast chciałam uprzedzić widzów, że ci, którzy nie znają powieści Prousta, nie będą mieli problemu z wejściem w świat naszego spektaklu.

Wyjaśnijmy, że nie jest to typowa adaptacja powieści. Jak to u Warlikowskiego. Utwór literacki jest punktem wyjścia do autorskiego scenariusza. Które wątki były dla was ważne?

- Z siedmiotomowego dzieła Prousta wyraziste są wątki Swanna oraz dwóch rodzin Guermantes i Verdurin. Punktem wyjścia jest proces Alfreda Dreyfusa. Spektakl zaczyna się od obrzędu, można powiedzieć, dziadów, od wywoływania duchów. Grupa przyjaciół spotyka się po bankiecie, żeby wywołać duchy. Wywołuje ducha Dreyfusa.

Ale w tym wszystkim nie chodzi oczywiście o przebieg fabularny. Próbowaliśmy uchwycić to, co ważne w powieści, jak zmieniają się natężenia emocjonalne pomiędzy grupą ludzi na przestrzeni lat. Jak zmieniają się nasze poglądy. Jacy jesteśmy jako 20-30-latki i co z tego zostaje po latach. Ale też jak się zmienia grupa, społeczność czy naród w momencie, kiedy ktoś zostaje z tego stałego grona wykluczony, tak jak w tym wypadku Swann. O tym też opowiadamy. W niesamowity sposób - a może Krzysztof ma ustawiony radar na rzeczywistość i wyczuwa nastroje społeczne - nasz spektakl wpisał się w dyskusję na temat uchodźców. Problem obcego, innego - Krzysztofa zawsze interesowały te sprawy - jest tutaj zaznaczony bardzo wyraźnie. Na ile jesteśmy w stanie wyzwolić się ze swoich schematów myślowych, lęków, kompleksów w stosunku do drugiego człowieka i go zaakceptować? A co będzie, jeśli go odrzucimy? Jakie to będzie miało konsekwencje dla nas i społeczeństwa?

Myślę, że udało się pokazać to, co w tej powieści ważne: złożone zależności między ludźmi i upływ czasu.

Sporo mówi też ten spektakl o nas samych. Nie tak dawno byliśmy ci młodzi zbuntowani, Krzysztof był reżyserem polskiej nowej fali teatralnej, a dziś jest prawie klasykiem. Co zmienia się w nas z wiekiem? Nie chodzi tylko o zmiany ciała, utratę zdrowia czy gorszą kondycję. Jak dziś postrzegamy siebie z tamtych lat, co zostaje w człowieku, czego się wstydzimy, a do czego chcemy wrócić? Myślę, że "Francuzi" to jest bardzo osobista wypowiedź Krzysztofa.

Kiedyś o teatrze Warlikowskiego mówiłaś, że to jest "podróż". A dziś?

- To nadal podróż. Nie wszyscy jedziemy już w tym samym wagonie. Ktoś wysiadł, przesiadł się do innego pociągu, ktoś inny dosiadł się w trakcie drogi. Nie sposób przez tyle lat być razem w zupełnie niezmienionym składzie. Każdy potrzebuje co jakiś czas nowego wyzwania, zmiany. Ja też miałam przerwę w tym teatrze, która, myślę, zaprocentowała. To jest podróż - przygoda, dobrowolna, nie zesłanie.

Teraz w tej podróży jesteśmy bardziej wymagający. Bo jak się miało 20 lat i zaczynaliśmy naszą przygodę, byliśmy beztroscy. Jak to młodzi w podróży, nieważne, gdzie się śpi, ważne, żeby dojechać do celu. Teraz nasze wymagania są większe. I oczekiwania publiczności na pewno też.

Widownia przychodzi z taką ciekawością: co oni teraz zrobią, czy to będzie odcinanie kuponów od starych przedstawień, czy Warlikowski się powtarza? A może się już skończył? A jaki temat teraz podejmie? Pamiętam takie uśmiechy i ironiczne pomruki, kiedy mówiłam dziennikarzom, ale też znajomym, że Krzysztof sięga po "W poszukiwaniu straconego czasu". "No tak, to jest rzeczywiście materiał godny jego teatru, no bo co on jeszcze może zrobić".

Polska publiczność przychodzi, żeby popatrzeć też na nas, jak my aktorzy znajdujemy się w tych Krzysztofowych foremkach, czy się rozwijamy, czy nie?

Jesteśmy wieloletnim związkiem artystycznym, w którym naturalne są wątpliwości i rozczarowania. A tymczasem ciągle nie jest nudno w tym związku, choć oczywiście bywa konfliktowo.

Krzysiek swoje przedstawienia reżyseruje operowo. To nie jest łatwe dla aktorów, czasem buntujemy się, dlaczego nie może sięgnąć po zamknięty, dramatyczny tekst, napisany od pierwszej do ostatniej sceny. Ale on robi ten swój teatr totalny, bogaty i intensywny, najchętniej chciałby nas mieć wszystkich na scenie. W tym spektaklu prawie nie ma scen dwójkowych, w większości to jedna wielka zbiorówka.

Pierwsze pokazy "Francuzów" odbyły się w Niemczech. Przyjęcie było bardzo dobre.

- Mieliśmy obawy, jak publiczność niemiecka przyjmie spektakl, który uderza w naród niemiecki i jego historię, bardzo konkretnie i dosadnie. Pamiętam, kiedy w Wiedniu graliśmy " (A)pollonię", pojawiły się wręcz reakcje sprzeciwu na widowni.

Graliście na festiwalu Ruhrtriennale nieopodal Gladbeck koło Essen. Podobno na spektaklach pojawiły się nawet prawdziwe nietoperze?

- Tak, ale nie tylko nietoperze były podczas tych pokazów niezwykłe. Opowiem anegdotę. W Niemczech występowaliśmy w przestrzeni postindustrialnej, cudownie odrestaurowanej. W wielkiej hali z ogromnymi oknami, których nie można było zasłonić. Był sierpień, przedstawienie zaczynało się o godz. 19. Oznaczało to, że przez przynajmniej dwie godziny będziemy grać przy dziennym świetle. Pogoda była piękna, przez okna na scenę od tyłu wpadały snopy światła. Widzowie przez pierwszą godzinę siedzieli w okularach przeciwsłonecznych, co wyglądało niesamowicie. Potem światło powoli schodziło i zapadała ciemność. Krzysztof od razu zakochał się w tym dziennym świetle i uznał, że w Warszawie też powinniśmy grać z takim światłem. Zareagowaliśmy śmiechem: "Tak, tak, już widzimy jak w ATM-ie wybijają okna, żeby reżyser miał dzienne światło". Cały Krzysztof, tak potrafi zauroczyć się tym, co mu daje spektakl, zakochać się w prapremierowej wizji, że potem bardzo trudno mu się od tego uwolnić.

A nietoperze były magiczne. W pierwszej scenie spektaklu jest taki dialog: "Tutaj nie ma elektryczności, są tylko nietoperze". Na co moja bohaterka odpowiada: "Nietoperze to są moje ulubione zabawki". Pracowaliśmy nad sceną od stycznia, nikt nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że w hali, w której będziemy grać w Niemczech, będą nietoperze. Nietoperze pojawiały się na każdym przedstawieniu, zwłaszcza w momencie, kiedy rozpoczynał się koncert Pawła Mykietyna, który na wiolonczeli wykonuje Michał Pepol. Przylatywały, bo zwabiały je te niezwykłe dźwięki. Potem oczywiście Krzysztof zamarzył, żeby w Warszawie w spektaklach też wykorzystać nietoperze. I nauczyć je latania nad sceną.

***

*Magdalena Cielecka - aktorka Nowego Teatru w Warszawie, wcześniej TR Warszawa (Teatr Rozmaitości). Oglądaliśmy ją w spektaklach Grzegorza Jarzyny (m.in. "Magnetyzm serca", "Uroczystość", "4.48 Psychosis") i Krzysztofa Warlikowskiego (m.in. "Burza", "Anioły w Ameryce" " (A)pollonia", "Kabaret warszawski"). Można zobaczyć ją też na scenach innych teatrów w Warszawie m.in.: Narodowego, Och-Teatru i Imki.

Laureatka wielu nagród filmowych i teatralnych. Za Sally Bowles w "Kabarecie warszawskim" Krzysztofa Warlikowskiego i Dulską w telewizyjnej wersji "Moralności pani Dulskiej" (reż. Marcin Wrona) - nagrodziliśmy ją w 2014 roku "Wdechą" - kulturalną nagrodą warszawskiej redakcji "Gazety Co Jest Grane" w kategorii człowiek roku.

"FRANCUZI"

Na podstawie powieści "W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta. Adaptacja: Krzysztof Warlikowski, Piotr Gruszczyński, współpraca: Szczepan Orłowski.

Obsada: Agata Buzek, Magdalena Cielecka, Ewa Dałkowska, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Maria Łozińska, Maja Ostaszewska, Claude Bardouil, Mariusz Bonaszewski, Bartosz Gelner, Wojciech Kalarus, Marek Kalita, Zygmunt Malanowicz, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr, wiolonczela: Michał Pepol.

Scenografia: Małgorzata Szczęśniak, reżyseria świateł: Felice Ross, muzyka: Jan Duszyński, z wykorzystaniem kompozycji Pawła Mykietyna "Utwór na wiolonczelę i elektronikę", ruch: Claude Bardouil, wideo: Denis Guéguin, animacje: Kamil Polak.

Produkcja: Nowy Teatr, koprodukcja: Ruhrtriennale, Théâtre National de Chaillot (Paris), Comédie de Geneve, Comédie de Clermont-Ferrand, La Filature (Mulhouse), Le Parvis - Scene Nationale Tarbes-Pyrénées.

Polska premiera - 3 października w ATM Studio (Wał Miedzeszyński 384) w Warszawie. 22-23 października przedstawienie zostanie pokazane na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Dialog Wrocław.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji