Artykuły

Cenzura ziemska i niebiańska

Czy naprawdę wraca cenzura? Trwożne szepty na ten temat słychać ze wszystkich kątów artystycznego salonu. Trudno wszak oprzeć się wrażeniu, że niektórzy młodsi (ciałem albo duchem) obserwatorzy zdają się jej wręcz wyczekiwać - pisze Jacek Sieradzki w Rzeczpospolitej - Plus Minus.

Przebierają nogami niby dzieci na moście w oczekiwaniu powodziowej fali: wiadomo, że będą straty, ale coś się zacznie dziać: strażacy, ewakuacje, ratowanie zagrożonych... Adrenalina musi skoczyć. I tak jak każdy plusk, każdy spieniony grzbiet fali na horyzoncie zwiastuje nadciąganie niebezpieczeństwa, tak każdy protest niemądrego radnego, każde poselskie zapałanie świętym oburzeniem, każdy list nauczycielek przejętych rzekomą deprawacją młodzieży podchwytywane są jako oznaka, że już, już, za chwilę założą kaganiec artystom, odbiorą wolność wypowiedzi, narzucą sztywny ideologiczny gorset. Woda wzbiera, tylko patrzeć jak wyleje. My, pamiętający (resztkami wspomnień uratowanych przed alzheimerem), na czym polegała rzeczywista, peerelowska cenzura - a polegała, mówiąc z grubsza, na tym, że partyjni mądrale ustalali, o czym albo o kim zakazuje się mówić, po czym zakaz ten obowiązywał szczelnie we wszystkich (!) legalnych mediach kraju, ba, obejmował także informację o tym, że coś skreślano, zakazane wyparowywało, przestawało istnieć - studzimy młode głowy. Spokojnie, spokojnie, jeszcze nie pora wzywać Amnesty International, jeszcze pole wolności jest całkiem spore. Co oczywiście nie zwalnia od czujności, jako że chętnych do grodzenia tego pola - nawet nie tyle barierami cenzury, ile szpalerami wytyczającymi jedynie słuszne ścieżki - przybywa.

Melodyjka propagandzisty

Przed paroma dniami w "Naszym Dzienniku" ukazał się elaborat podlaskiego senatora Jana Szafrańca poświęcony Teatrowi Wierszalin z Supraśla. Minister kultury i dziedzictwa narodowego zechciał dobrym słowem tudzież dofinansowaniem wspomóc tę scenę; senator uznał to za gruby błąd i przesyła ministrowi (a także marszałkowi województwa podlaskiego) "garść informacji i refleksji", licząc najwyraźniej, że adresaci w obliczu opisanego bluźnierczo-skandalizującego oblicza teatru opamiętają się, uderzą w piersi, wycofają z poparcia i dotowania.

Senatorska "garść informacji" jest wszakże dość osobliwa. Głównym materiałem dowodowym oskarżenia Wierszalina o bluźnierstwo i nienawiść do religii jest telewizyjna inscenizacja "Proroka Ilii" Tadeusza Słobodzianka oraz wypowiedzi jej autora. Emisja "Proroka" w rzeczy samej wzbudziła kontrowersje i protesty, wyrazy oburzenia przesłał prawosławny arcybiskup Sawa, telewizja urządzała dyskusje oskarżycieli i obrońców. Tyle że działo się to w 1994 roku, kiedy Słobodzianek nie miał już z Wierszalinem nic wspólnego. Owszem, współzakładał przed laty tę scenę, ale już dość dawno z niej po konfliktach odszedł. Od lat prowadzi działania na własny tylko rachunek. Senatorowi nie zakłóca to jednak obrazka wielogłowej wspólnoty antyreligijnych "artystów" (koniecznie w cudzysłowie); wymienia jednym tchem Rzepeckiego, Sobczyka, Nieznalską, autora plakatu do filmu Formana z Chrystusem na tle nagich damskich ud, Cattelana.

W tej litanii odwołań do ogólnie znanych (i bardzo rozmaitych co do rangi) skandali ujść może uwagi czytelnika elaboratu taki drobiazg, że refleksji na temat konkretnych przedstawień z szesnastoletniej działalności Wierszalina nie uświadczy w senatorskim tekście ani garści, ani nawet szczypty. Jest dwuzdaniowy opis jednej sceny z "Ofiary Wilgefortis" i parę wyrwanych z kontekstu kwestii z "Boga-Niżyńskiego", które to kwestie w samej rzeczy brzmią dość bluźnierczo, tyle że w ich sens w sztuce (jak i w sens symbolicznej "wymiany twarzy" między Chrystusem i Wilgefortis) parlamentarzysta-recenzent raczej nie wnika.

Co nie przeszkadza mu w totalnej krytyce. Gorzej, w imputowaniu krytykowanym wyłącznie niskich pobudek i intencji. Twórcy Wierszalina, powiada, "motywowani religijną obsesją" bardzo "sprytnie" wiążą ze sobą sferę sacrum ze sferą profanum, żeby "zdewaluować, zdeprecjonować "anachroniczną doktrynę" "fałszywego pośrednika" kojarzonego z prawosławiem i katolicyzmem" w "jawnym i nieukrywanym" zamiarze sparodiowania i "skalania". Ten ton co starszym czytelnikom skojarzy się, śmiem twierdzić, niestety jak najgorzej. Dokładnie takimi melodyjkami dźwięczały artykuły peerelowskich propagandzistów, opisujących, jak to ogarnięci antysocjalistyczną obsesją wrogowie podstępnie i zdradziecko wdzierają się w łaski mas pracujących, pragnąc im zohydzić i zdeptać świetlane ideały socjalizmu. Często na spodzie podobnych tekstów krył się mniej lub bardziej zakamuflowany apel do władz: niech ktoś wreszcie zrobi porządek z wichrzycielami i bluźniercami. Wtedy co prawda można było nieprawomyślny teatr po prostu zamknąć (albo wywalić mu szefa), dziś w mocy władzy leży co najwyżej nie dać pieniędzy; różnica istotna, lecz mechanizm - czyż nie ponuro podobny?

Ziemska świętość i grzeszność

A przecież prowadzony od półtorej dekady przez Piotra Tomaszuka Wierszalin z całą pewnością nie musi, ba, nie ma prawa wszystkim się podobać. Nie ma prawa - jako teatr z założenia prowokatorski, wytrącający ze spokoju, ocierający się bez wątpienia o skandal i bluźnierstwo. Aliści nie gwoli kalania przecież! I nie dla prostej chęci rozgłosu: ten zdobywa się w miejscach bardziej eksponowanych niż podbiałostocki Supraśl.

List senatora Szafrańca wypływa z bardzo jasno określonych przesłanek światopoglądowych. Ich niewzruszonym fundamentem - rzekłoby się, dogmatem - jest przekonanie, iż sacrum i profanum to rzeczywistości wzajem się wykluczające. Co więcej, "niebiańska cenzura" ustanawiająca ten rozdział była prawdziwym przejściem ludzkości od natury do kultury, a zakłócenie nieodmiennie prowadziło do grzechu i nieszczęścia. Bardzo to idealistyczny obraz. I skrajny. Nie sądzę, żeby nawet dla gorliwego katolika specjalnym występkiem przeciw doktrynie była postawa odwrotna: przyjęcie do wiadomości, że w materii życia sfery sacrum i profanum bez przerwy się ze sobą stykają, niekiedy na siebie zachodzą, a bardzo często - zderzają.

Przykładów, że sam Kościół tak widzi świat, znajdzie się co niemiara, od wielowiekowej tradycji karnawałów, gdzie profanacje elementów mszy (za przyzwoleniem władz duchownych) sięgały w rejony, o jakich się Tomaszukowi nie śniło - po dzisiejsze obrzędy święcenia prozaicznych przedmiotów i urządzeń codziennego użytku. A już zwłaszcza teatr, gdy sięga po problematykę wiary, taką koegzystencję sfer sacrum i profanum ma wpisaną w swój status na co dzień i od zawsze.

W szesnastowiecznej "Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" trzy Maryje wybierające się do Grobu Pańskiego, ażeby namaścić Ukrzyżowanego, wstępują najpierw do apteki niejakiego Rubena, gdzie o cenę olejków i pachnideł targują się z nim, ile wlezie: ziemsko, profańsko i konkretnie, by za chwilę spotkać się z Aniołem Pańskim. Pobożnemu paulinowi częstochowskiemu Mikołajowi z Wilkowiecka bliski styk gospodarskiej zapobiegliwości (by nie rzec, pazerności) z misterium Zmartwychwstania nie przeszkadzał widać wcale. Ale też mądry mnich świętości ukazywał w swym dziele świadomie z ziemskiego, nie niebiańskiego punktu widzenia. Albowiem jest to jedyna w gruncie rzeczy perspektywa spojrzenia na sacrum dostępna teatrowi, przynależnemu przecież (niezależnie od żywionych niekiedy kapłańskich ambicji) en bloc do sfery profanum. Teatr nie wdziera się na ołtarze - a jeśli próbuje, to w rzeczy samej bluźni - natomiast pokazuje świętość i grzeszność w ich życiowym uwarunkowaniu, w wielkości i małości. I nie jako abstrakcyjne pojęcia, lecz przez ludzi - kapłanów, wiernych. Raczej nie na kolanach. Nie po to przecież chodzi się na przedstawienia, żeby oglądać akty strzeliste.

Kiedy się gorszyć?

Czy teatr potrafi urazić uczucia wierzących? Pewnie, że tak. Tylko że z reguły nie tam, gdzie się szuka kamienia obrazy. Z racji pełnionego zawodu przewyższam zapewne autora listu do "Nowego Dziennika" w liczbie oglądanych spektakli w polskich teatrach. Jest wśród nich sporo dzieł dotykających kwestii wiary - najczęściej w tonie prześmiewczym, satyrycznym. Przy czym właściwie nie ma spektakli antyreligijnych czy antykatolickich, jest natomiast sporo spektakli zwyczajnie antyklerykalnych i antydewocyjnych: stare komedie wyśmiewające się z księżowskich głupot, chciwości i nadęcia, współczesne farsy z postaciami sfiksowanych dewotek, musicale o frywolnych mniszkach. Faktem, że pod pręgierz satyry idą katabasy i ich najbardziej karykaturalne owieczki, nie ma się oczywiście co gorszyć - bo i dlaczegóż mieliby być pod specjalną ochroną? Aliści tu właśnie potrzebny jest takt, by w żartach nie przekroczyć pewnej granicy.

Często go brak. Pieśń, która tak naprawdę jest częścią liturgii, zostaje użyta jako nieistotna ilustracja, gest kapłański pojawia się bez powodu w sytuacji nieprzystojnej, natrząsanie się z głupoty księdza niepostrzeżenie przechodzi w żarty z jego posługi. Oto na przykład w pewnej komedii mamy tępego proboszcza i pazernego na grosz biskupa; śmiechu jest co niemiara. Ale fabuła skręca tak, że obaj stają przed obliczem śmierci i zaczynają modlić się naprawdę: w powadze, pokorze i śmiertelnym strachu. Skoro na widowni nie ustaje śmiech w trakcie modlitwy "Pod twą obronę... ", skoro reżyser nie robi nic, by ów śmiech zdusić (a są na to sceniczne sposoby) - no, to jest powód do obrazy. I fakt, że zawiniła zapewne nie zła intencja, tylko zwyczajny brak profesjonalizmu, wiele tu nie zmienia.

Nie wymienię tytułów grzesznych inscenizacji, nie chcąc narazić się wśród przyjaciół na odzywkę, jaką wspaniale wyłowił z potocznej polszczyzny i wstawił do "Kopciucha" Janusz Głowacki: "Nie rozmawiam do kabla". Chociaż... Właściwie mógłbym kablować bez obawy. Ten typ przewinienia wobec uczuć wierzących - całkiem częsty - nie został chyba nigdy dostrzeżony, nikt tego typu nadużycia elementów sacrum - w czystej zabawie! - nie wskazał, nie napiętnował. Jakby w tej kwestii pole tolerancji było nadspodziewanie rozległe.

Protestuje się za to od lat przeciw tym przedsięwzięciom teatralnym, które całą strefę styku świętości i codzienności traktują z najwyższą powagą. Które ukazują wierzących w zmaganiach z własną słabością, z pokusami, z szatanem, ze światowymi marnościami, z ciałem, z ziemską miłością. Z grzechem.

Podlaskie bluźnierstwa

W ściganiu tych właśnie inscenizacji ziemia podlaska w samej rzeczy dzierży - może nieoczekiwanie dla samej siebie - palmę niedoścignionego pierwszeństwa. Stąd popłynęły gromy na owego telewizyjnego "Proroka Ilję", opowieść - owszem, bardzo w swojej bezpruderyjności drastyczną - o prostych ludziach, którzy, świadomi grzeszności tego padołu, ruszają ukrzyżować samozwańca, który w przysiółku Grzybowszczyzna ogłosił się Mesjaszem. Wiedzą, że do piekła pójdą, ale przynajmniej świat drugi raz odkupiony zostanie przez zmartwychwstałego. Dalibóg taka to bluźniercza myśl, obrażająca katolików i prawosławnych? W Białymstoku wyrzucano (nieskutecznie na szczęście) dyrektora teatru za inscenizację "Konopielki", w której chłop kosą ucina głowę przydrożnemu świątkowi. Święcie oburzeni nie zauważali, że to nie teatr demonstracyjnie niszczy symbol wiary, tylko macha styliskiem po scenie niejaki Kaziuk - chłop ogłupiały sprzecznymi dyrektywami, podnietami, mamieniami płynącymi ze współczesnego świata; właśnie o tym dramatycznym ogłupieniu opowiadało przedstawienie.

A teraz mamy atak senatora RP przeciw Piotrowi Tomaszukowi, twórcy, którego rzeczywiście całe życie fascynowało i niepokoiło tragiczne rozdarcie między pragnieniem świętości a ludzką grzesznością i który o rozdarciu tym mówił, używając często symboliki jaskrawej, obrazoburczej, dobrze, niech będzie, że i niekiedy bluźnierczej - ale nigdy po to, żeby świętość dewaluować, ubłocić i obrażać, po to natomiast, by ludzkie wysiłki sprostania jej ukazać w całym mozole i bólu.

Tak było w wystawionej w Wierszalinie "Klątwie" Wyspiańskiego, w której za klęskę suszy wiejska gromada oskarża księdza żyjącego w grzechu z młodą gospodynią, a odkupić grzech może tylko okrutna ofiara z niewinnych dzieci. O zmaganiu człowieka z pułapką własnego ciała, walce nakazów religii z mocą popędów (w której to walce wiara przestaje być sojusznikiem, gdy sprowadzona jest tylko do zewnętrznych rytuałów i oficjalności) mówiły sztuki pisane przez Tomaszuka dla swojego teatru: osnuty na autentycznych wydarzeniach w małym miasteczku "Głup", czyli "Pasja zabłudowska", później apokryficzna "Ofiara Wilgefortis", przypowieść o miłości czystej, choć cielesnej, wreszcie "Święty Edyp" [na zdjęciu], wyprowadzona z opowiadania Thomasa Manna historia grzechu, na którą nie ma pokuty. W tym samym kręgu tematycznym umiejscowiony będzie "Bóg-Niżyński", już opublikowana, a jeszcze niewystawiona tragedia artysty znów rozpiętego pomiędzy miłością - cielesną, grzeszną, homoseksualną - a pragnieniem "wytańczenia mszy", zjednoczeniem się z Bogiem w twórczym akcie genialnego baletu.

I co, to jest teatr, który trzeba w pierwszej kolejności, nie zważając na rangę artystyczną i zdobytą sławę, ekskomunikować z Podlasia? To jest to najmocniej uwierające źdźbło w oku białostockich wierzących?

Nikt nie twierdzi, że w laboratorium działającym w siedzibie dawnego bodajże przedszkola w środku Puszczy Knyszyńskiej powstają same arcydzieła. Może potężnie niepokoić ewolucja stylistyki teatralnej uprawianej przez Wierszalin: Tomaszuk porzucił świat zgrzebnych, surowych w rzeźbiarskim stylu Mikołaja Maleszy, okrutnych w swojej drewnianej obojętności figur-lalek, wchodząc ostatnimi pracami w wideoklipową rzeczywistość seksownych obrazków wykonywanych przez młodych aktorów z jędrnym i chętnie obnażanym ciałem w cokolwiek burdelowej oprawie kostiumowo-świetlnej. Fascynacja tego rodzaju wizerunkami zdaje się dość tania i niegodna przesłań wystawianych sztuk - choć reżyser będzie się bronił, przekonując, że to jest po prostu jeden z biegunów współczesnego świata, właściwa lokalizacja pokus, małości i grzeszności. Rzecz do dyskusji, aliści dyskusja ta powinna toczyć się wśród osób, którym rzeczywiście chce się bywać w teatrze, roztrząsać lepszy lub gorszy sens prezentowanych wizji artystycznych. Teatr Tomaszuka, przy całej swej kontrowersyjności, asumpt do takiej rozmowy daje. Więcej: do takiej rozmowy powinien służyć. Natomiast ustawienie go w roli obiektu ataku polityka-ideologa, który, w żadną rozmowę nie wchodząc, sprawdza tylko, czy sztuka ściśle pasuje do wyznawanej doktryny, może dać tylko jeden efekt: utwierdzić tych, którzy głoszą nadejście cenzuralnej powodzi, że czas nakładać kalosze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji