Artykuły

Po upadku1

W akcie drugim Quentin w ciągłym nękającym dialogu z sobą pyta: "Czyżby ta świa­domość była wszystkim? Świadomość, że oto spotykamy się nie w stanie łaski i nie w fałszy­wym raju, pełnym woskowych owo­ców i malowanych drzew, ale już po upadku, my ludzie śmiertel­ni...". A w akcie pierwszym: "Czy człowiek nie jest po prostu ofiarą ludzi pozbawionych poczucia winy? Może w tym tkwi największa gro­za?". Przepisałem te myśli Quentina-Millera z programu teatralnego, gdzie zostały słusznie wyeksponowane, na nich bowiem autor "Po upadku" wzniósł filozoficzną kon­strukcję swej sztuki. W programie teatralnym autor broniąc prawa pisarza do wykorzystywania najbardziej osobistych przeżyć i doświadczeń (samobój­stwo żony pisarza, wybitnej aktor­ki filmowej Marilyn Monroe), za­węża w komentarzu do sztuki jej filozoficzną wieloznaczność i drama­tyczną wielowarstwowość do stwier­dzenia, że w sztuce "chodzi o to, iż człowiek nie potrafi czy nie umie wykryć w samym sobie zaląż­ków własnej zguby", pisząc jednak w innym miejscu,że "jest to sztu­ka pomyślana jako ostrzeżenie przed ukrytym nurtem zagłady. która za­graża całej naszej epoce". Nie znam tekstu sztuki, nie był nigdzie publikowany, jednak w przedstawieniu "Po upadku" nie ma pełnego pokrycia dla tych au­torskich stwierdzeń.

Wydaje się niekiedy, że Arthur Miller jest bardzo bliski światopoglądu chrześcijańskiego. I wtedy kiedy współczująco i wyrozumiale pochyla się nad ułomnością skażonej pierworodnym grzechem ("po upadku") natury ludzkiej,i wtedy. gdy mówi o potrzebie poczucia winy ("Nikt, kto przeżył, nie jest bez winy"), ale przede wszystkim wówczas, kiedy ułomnej, skażonej, egoistycznej i zachłannej miłości ludzkiej, która z obiektu te) miłoś­ci, drugiego człowieka, czyni nie­wolnika - przeciwstawia ideał mi­łości prawdziwej, bezinteresownej, niczego dla siebie nie oczekującej, wszechogarniającej miłości Chrystu­sa do ludzi. Ale w końcowych partiach tonacja się zmienia: wyzwolić się od strachu. To piękne, humanistyczne hasło rozświetla od wieków drogę ludzkości. Ale od jakiego strachu: przed ludźmi czy przed Bogiem? Przed zbrodnią czy przed odpowie­dzialnością za zbrodnię?

Wiele sformułowań - a może tylko w polskim przekładzie - nie brzmi dość precyzyj­nie, budzi wątpliwości. I pa­da w sceniczną próżnię, w oderwa­niu od rozgrywających się na sce­nie ludzkich losów. Rozgrywających się w retrospekcji, we wspomnie­niach, w jakimś ekshibicjonizmie wspominającego. amerykańskiego adwokata Quentina. Jan Świderski wyczuwa to rozmijanie się wygła­szanych myśli ze scenicznym dzia­niem się - relacjonuje więc je beznamiętnie, niemal po profesorsku, chociaż wyrazistymi, nawet nie­kiedy nadużywanymi (gra twarze) środkami aktorskiej ekspresji pró­buje budować pomost myśli do spraw. Z mroku sceny ciągle wy­łaniają się jakieś postacie, przeważ­nie kobiece - ale Quentin ma do nich taki sam stosunek jak do wy­głaszanych maksym autorskich.

Żyje natomiast na scenie Maggie Elżbiety Czyżewskiej. Jest zasługą jej talentu, że dramat Maggle - dziewczyny z ulicy, którą zgubiła zachłanna, zaborcza miłość do Quentina oraz jej późniejsza sława, któ­ra uśmierciła prawdziwą Maggie, jej zaskakującą naturalność, pros­totę i szczerość - że dramat ten odbiera się tylko jako dramat Maggie, bez autobiograficznego autor­skiego kontekstu.

Dramat ten rozgrywa się w określonym klimacie społeczno -politycznym. Na jednym biegunie - hitlerowcy, obozy koncentracyjne i owa, Niemka Ol­ga, która wiele rozumie, bo wiele widziała i przeżyła (i tak ją gra,z siłą wewnętrzna i spokojem Barba­ra Klimkiewicz); ale te sprawy uka­zane są w jakichś miękkich, mało wyrazistych konturach. Dużo ostrzej rysuje się drugi biegun: wewnętrzne sprawy amerykańskie, gestapow­ska działalność Komisji do Działal­ności Antyamerykańskiej. Tu autor, który sam był wielokrotnie przez tę Komisję przesłuchiwany, w kil­ku skrótowych scenkach powiedział więcej, niż setki książek i artykułów na ten temat. Do wydobycia ostrości tego problemu przyczynili się w dużej mierze - poza reży­serem, który utrzymał te sprawy w drugim planie, ale dostatecznie mocno je wyeksponował - Tadeusz Bartosik (Lou) i Edmund Fetting (Mlckey).

Jan Kosiński ułatwił swą sceno­grafią pomysłową inscenizację Lud­wika René przedstawienie jest jed­nak jakieś chłodne, literackie. Zbyt ważkie treści i zbyt wielkie przeżycia i wstrząsy chciał w nim autor zmieścić, gatunek sztuki, jej krucha konstrukcja, jej kameralny kształt nie udźwignęły tych treści.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji