Artykuły

Gorzka samotność filmowego długodystansowca

DANIEL OLBRYCHSKI był Kmicicem i Hamletem. Dziś z pomocą Andrieja Konczałwskiego chce zostać królem Learem. Czy przedwczesny testament 60-letniego aktora sprosta jego życiu i legendzie?

Daniel Olbrychski o zadaniu, przed którym stoi mówi: Mount Everest.

Najpierw wydaje się, że na tę górę nie sposób wejść. Z czasem człowiek nabiera odwagi, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że na szczyt nie ma jednej drogi. Każdy aktor wspina się po swojemu, przecierając własna ścieżkę. Dlatego ilu aktorów, tyle ujęć króla Leara.

A próbowało wielu i sztuka wciąż wraca na sceny. Widzieli w tej roli największe być może wyzwanie artystyczne dla dojrzałego aktora, który ma okazję zawrzeć w niej swoją wiedzę o życiu, a zarazem zrobić z niej najbardziej spektakularne zwieńczenie kariery. Bywały wykonania legendarne, jak Laurence'a Oliviera czy Paula Scofielda w spektaklu Petera Brooka. W Polsce w ostatnich dekadach z Leaarem mierzyli się Gustaw Holoubek w spektaklu Jerzego Jarockiego, Jan Englert w przedstawieniu Macieja Prusa, Jan Frycz u Mikołaja Grabowskiego i Zbigniew Zapasiewicz u Piotra Cieplaka. Mitem polskiego teatru jest Lear, do którego przymierzał się Tadeusz Łomnicki - aktor umarł przed premierą, podczas próby na scenie Teatru Nowego w Poznaniu. Czy trzeba przypominać, że Teatr Na Woli, w którym swojego Leara zagra Daniel Olbrychski, nosi imię Łomnickiego?

Można się zastanawiać, czy dla pełnego wigoru Olbrychskicgo nie jest jeszcze za wcześnie na taki "learyczny" rzut na taśmę. Ale długi finisz akurat chyba leży w naturze aktora, który od początku swojej kariery hołdował regułom sportowego życia. Duch walki i rywalizacji nie opuszczał go przecież tak na planie filmowym i teatralnej scenie, jak i poza nimi. Olbrychski potrafił na ulicy, i to całkiem serio, tłuc się na pięści ze swoim przyjacielem bokserem, Leaszkiem Drogoszem, medalistą olimpijskim, co zresztą dla obydwu panów skończyło się pobytem w areszcie. Odtwórca Azji Tuhajbejowicza zawsze miał bowiem w sobie zadziorność i gotowość do konfrontacji. Tyle że teraz nie za bardzo ma się z kim ścigać ani o co bić.

Od dobrych dwudziestu paru lat polskie kino nie ma bowiem Danielowi Olbrychskiemu niczego specjalnego do zaoferowania. Żadnej roli na miarę jego talentu i doświadczenia. Tak jakby całkowicie spisano na straty artystę, który w latach 70. ubiegłego wieku jako Tadeusz z "Krajobrazu po bitwie", Bolesław z "Brzeziny" czy Borowiecki z "Ziemi obiecanej" (wszystko to wybitne filmy Andrzeja Wajdy) wywoływał powszechny zachwyt, a jako Kmicic z "Potopu" Jerzego Hoffmana rzucił Polaków na kolana. Dla kogoś, kto jest aktorem bardziej z charakteru niż z zawodu, musi to być jak zdrada. Porzucenie. Nic więc dziwnego, że Olbnchski - jedna z największych gwiazd w historii polskiego kina - dopełnienia i spełnienia szuka w teatrze. I za tą próbą stoi nie tylko chęć zmierzenia się z nowym wyzwaniem, ale także gorzka samotność filmowego długodystansowca.

Oczywiście nowym wyzwaniem dla Olbrychskiego będzie tu wyłącznie rola Leara, a nie spotkanie z Szekspirem. W końcu aktor w wieku 24 lat zagrał Hamleta w głośnej inscenizacji Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. Zrobił to wówczas w stylu filmowym. W jego ujęciu szekspirowski bohater był współczesnym chłopakiem: spontanicznym i niepotrafiącym kontrolować emocji. W tle tej roli była świeża pamięć marca 1968 roku, a zatem można się było domyślić, czego dotyczą wewnętrzne rozterki młodego duńskiego księcia. W tym samym czasie Wajda zaangażował Olbrychskiego do roli Banka w telewizyjnym "Makbecie". Później te młodzieńcze doświadczenia Olbrychskiego z Szekspirem wzbogaciły się o dwie tytułowe role w Teatrze Telewizji - w "Otellu" (1984, reż. Andrzej Chrzanowski) i "Makbecie" (1988, reż. Krzysztof Nazar).

Mimo wszystko jednak trzeba mieć dziś sporą wyobraźnię, by zobaczyć go jako powalonego cierpieniem i obłędem starca. Postać Leara nijak bowiem nie przystaje do wizerunku Olbrychskiego, utrwalonego tak przez filmy, w których się pojawiał, jak i zręcznie kreowanego przez niego samego. Wizerunku bezkompromisowego watażki z ułańską fantazją, który w sprawach sumienia czuje się upoważniony występować w roli zbrojnego ramienia społeczności zamieszkałej nad Wisłą. W tej podszytej bufonadą i emfazą autokreacji doskonale się mieści manto, jakie pod koniec lat 70. aktor za niestosowne słowa o Papieżu spuścił ponoć Andrzejowi Jaroszewiczowi, synowi ówczesnego premiera. I mieści się też nie tak dawny zajazd na Zachętę, gdzie szablą Kmicica pociachał kilka zdjęć z wystawy Piotra Uklańskiego "Naziści".

Olbrychski, który zwykł mówić, że artysta musi być odważny, stwierdzenie to traktuje zresztą jak najbardziej dosłownie. Dowodzi tego choćby fakt znokautowania swego czasu przez aktora osobnika, który chciał porwać samolot. No ale lata biegną nieubłaganie. Nie tak dawno poszedł po kraju chyr, że Olbrychski spadł z konia, prowadząc dla rosyjskiej telewizji reality show "Imperium" z udziałem Władimira Żyrinowskiego. A wylatujący z siodła Kmicic to już prawie Don Kichot, którego od króla Leara dzieli już tylko krok. Olbrychski w wielu wywiadach powtarza, że boi się nadciągającej starości, a zwłaszcza powiązanego z nią zniedołężnienia. Może więc rola króla Leara jest dla aktora wyjściem owym strachom naprzeciw. Taką kozacką próbą ich obłaskawienia.

Poproszony kiedyś o sformułowanie w jednym zdaniu zasady swojego aktorstwa, Olbrychski odpowiedział słowami XIX-wiecznej piosenki: "Tu się śmieję, a tu leję". Aktorstwa nie da się, jego zdaniem, sprowadzić do metody. Bo w aktorstwie, jak w życiu, najważniejsze jest to, co niejednoznaczne, nieprzewidywalne, nieobliczalne. Według Olbrychskiego wzorem aktorstwa jest kot Tom z disneyowskiej kreskówki "Tom i Jerry" - fascynujący przez to, że nielogiczny. Czai się w napięciu na mysz, ale przed atakiem zdąży jeszcze się podrapać. Taki był na przykład Zbigniew Cybulski, którego Olbrychski podziwiał i w którego buty próbowano go ubrać. Zwłaszcza po premierze filmu Wajdy "Wszystko na sprzedaż" (1968), którego kanwą była tragiczna śmierć odtwórcy postaci Maćka Chełmickiego.

Olbrychski zajął wprawdzie miejsce Cybulskiego - idola, ale jako aktor poszedł w zupełnie innym kierunku. I znacznie dalej. Był pierwszym w naszym kraju gwiazdorem w stylu zachodnim. Nie obawiającym się konfrontacji ze światem i pewnym swojej wartości. Najważniejsze jednak, że ta pewność siebie, okraszona stosowną domieszką młodzieńczej buty i zarozumialstwa, nie była bezpodstawna. Olbrychski bowiem po znaczących rolach u Wajdy, Zanussiego, Hoffmana i Kutza, mając dwadzieścia parę lat, rzeczywiście należał do najwybitniejszych europejskich aktorów młodego pokolenia. Niewiele mu to jednak wówczas dało, bo w latach 60. i 70. żelazna kurtyna była wciąż zbyt szczelna, by się przez nią przedrzeć.

W szerokim świecie Olbrychski tak naprawdę mógł się więc sprawdzić dopiero w latach 80., kiedy w Polsce zapadła długa noc generałów. Był już wtedy aktorem dojrzałym i w pełni ukształtowanym, miał za sobą wybitne role w "Pannach z Wilka" Wajdy i w "Blaszanym bębenku" Volkera Schlendorffa (nakręcony według powieści Guntera Grassa film dostał w 1979 r. Złotą Palmę w Cannes). Tyle tylko że akurat dojrzałych aktorów Europa zawsze miała pod dostatkiem. Olbrychski zagrał więc kilka istotnych ról w paru znaczących filmach, choćby u Leloucha ("Jedni i drudzy", 1981), Loseya ("Pstrąg", 1982), Dembo ("Przekątna gońca", 1984), Kaufmana ("Nieznośna lekkość bytu", 1988) czy Michałkowa ("Cyrulik syberyjski" 1998). Jednak świata nie zawojował. Tym bardziej że grając często po prostu dla chleba - w końcu utrzymywał na Zachodzie rodzinę - często rozmieniał się na drobne w drugorzędnych produkcjach. Wprawdzie, jak często podkreśla, żadnego ze swoich występów się nie wstydzi, ale do kraju na początku lat 90. też chyba wracał raczej bez większego żalu (choć ciągle grywa w zagranicznych filmach, ostatnio np. pojawił się w rosyjskim hicie "Turecki gambit").

Wrócił w momencie, kiedy w polskim kinie kończył się akurat czas patriotów i romantyków, a zaczynała epoka "psów", "świrów" i emocjonalnie rozchwianej młodzieży. W tej sytuacji nie bardzo mógł odnaleźć swoje dawne miejsce. Zaczął grywać drugoplanowe role kostiumowe - jak nie Gerwazego w "Panu Tadeuszu" to Dyndalskiego w "Zemście", jak nie Tuhajbeja w "Ogniem i mieczem", to Piastuna w "Starej baśni". W końcu jest zawodowcem i żadnej pracy się nie boi, niezależnie od tego, czy chodzi o reklamę lodów Koral, czy o udział w sitcomie w rodzaju "13. posterunku". Ba, może nawet zagrać wiceministra z podagrą, jak u Zanussiego w "Persona non grata". Na artystyczny testament w jego wypadku jest zdecydowanie za wcześnie. Sięgając po "Króla Leara", Olbrychski podejmuje raczej brawurową próbę przypomnienia wszystkim o swoich aktorskich talentach. Czy udaną, wkrótce się przekonamy.

Niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Można powiedzieć, że przez wszystkie minione lata dorobił się oblicza Leara. Na tę twarz poza czasem pracowało zresztą wiele. Komplikacje w życiu osobistym aktora - po dwóch rozwodach Olbrychski ożenił się niedawno po raz trzeci. A niejako po drodze były przecież jeszcze nieformalne, ale pełne uczuć związki z Marylą Rodowicz i Barbarą Sukową. A także nerwice i depresje związane z uprawianiem zawodu, jak i perypetie z alkoholem.

Aktor nieraz przyznawał, że wypił w życiu dużo, choć zawsze podkreśla, że nie otarł się o alkoholizm, który - jak mówi - jest chorobą zawodową aktorów niczym pylica u górników.

Tak czy inaczej nie jest już czarującym zawadiaką z rozbrajającym uśmiechem i kręconymi włosami, jakim pamiętamy go z wczesnych filmów. Raczej rozwinął w sobie gorycz czy melancholię doświadczenia. W każdym razie w garderobie Teatru Na Woli widać człowieka o surowej, wychudzonej, niemal ascetycznej twarzy, z króciutko przystrzyżonymi włosami, w jakiś sposób zmęczonego życiem. To mężczyzna po przejściach, który aż za dobrze wie, co znaczy stawić czoło przeciwnościom losu.

Kim będzie wielki szekspirowski bohater w interpretacji wielkiego aktora Olbrychskiego? Tego aktor nie wie czy raczej nie chce wiedzieć. Mówi, że nie ufa nikomu, kto przychodzi z pomysłem na sztukę Szekspira, bo to jest pisarz wielki jak świat - irracjonalny, wielobarwny i wielogłosowy.

O Learze jedno akurat można powiedzieć z pewnością - ma on, podobnie jak Olbrychski, 60 lat i dorosłe dzieci. Aktor nie będzie udawał więc kogoś, kim nie jest. Na postać patrzy w sposób na wskroś współczesny. Śmieszy go więc stereotyp sceniczny Leara, patetycznego starca z siwymi rozwianymi włosami i długą brodą. Dzisiejszy sześćdziesięciolatek to przecież zupełnie inny człowiek. Olbrychskiemu zależy na odarciu postaci ze sztuczności i teatralności, wydobyciu z niej ludzkiego dramatu. Bo tragedia Leara, skrzywdzonego przez córki i doprowadzonego w ten sposób do szaleństwa, jest przecież arcyludzka.

Olbrychski chce osiągnąć w swoim wykonaniu potoczystość i potoczność, i grać - jak mówi - wartko. To znaczy tak, jak kiedyś Hamleta. Czyżby wiec, jak przekonywał bohater "Lamparta" Giuseppe di Lampedusy, wszystko się musiało zmienić, by nie zmieniło się nic?

Dziesięć lat temu, gdy Daniel Olbrychski świętował swoje pięćdziesięciolecie, podczas benefisu w teatrze Rampa, Wojciech Młynarski odśpiewał na jego cześć kuplet z taką oto zwrotką: "Na kolegów bracie spójrz, / spoważnieli, Boże mój, / Perepeczko Wernyhorę gra, / Ciebie czeka też król Lear, / lecz ćwierkają

wróble ćwir, / że nie przyszła jeszcze chwila ta". Chwila ta nadeszła za przyczyną szefa stołecznego Biura Teatru, Janusza Pietkiewicza, który obiecał sfinansowanie przedstawienia z kasy miasta i podpowiedział impresaryjny Teatr Na Woli jako miejsce realizacji spektaklu. Olbrychski namówił do współpracy

sławnego i zaprzyjaźnionego reżysera rosyjskiego Andrieja Konczałowskiego [obaj na zdjęciu] (starszy brat Nikity Michałkowa, bliski współpracownik legendarnego Andrieja Tarkowskiego, twórca klasycznych już filmów, takich jak "Syberiada" czy "Szlacheckie gniazdo"). Później dokonał wyboru obsady. Zrobił to, oglądając telewizyjne seriale, które, jak uważa, dobrze pokazują umiejętności aktorów, zwłaszcza tych mniej znanych, z młodego pokolenia. W spektaklu wystąpią m.in. Beata Fudalej, Maria Seweryn, Magda Schejbal, Agnieszka Grochowska, Tomasz Dedek, Łukasz Garlicki, Rafał Olbrychski i Cezary Pazura. Premiera 21 stycznia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji