Artykuły

Przekład na język teatru

Wystawiając własną adaptację "Nosa", Bohdan Korzeniewski nie chciał po prostu zagrać adaptacji tej noweli, ale stworzyć jej sceniczny odpowiednik. Chciał skomponować i pokazać w teatrze, środkami teatralnymi, to, co Gogol napisał. Zrobić spektakl pod tytułem "Nos", a nie przedstawienie sztuki opartej, na utworze Gogola. Takie zadanie, od samego początku, jest niezwykle trudne. Trudne, bo tworzywo jakie mu służy jest ze wszystkich najmniej uchwytne, a zarazem najbardziej złożone. Kompozycja - tworzona z gry aktorskiej, światła, dekoracji, kostiumów, dźwięku, rytmów czasowych - ledwie, ledwie opiera się na pierwotnym pomyśle fabularnym, na skąpo wykorzystanych fragmentach tekstu. Zresztą tekst jest i musi tu być mało ważny, bo zasadę jego wykorzystania stanowi tłumaczenie. Tłumaczenie - nie prozy na dramat, ale literatury - na teatr.

Zadanie karkołomne, ale na pewno warte ryzyka. Warte nawet przegranej. Korzeniewski przegrał. Przedstawienie "Nosa" nie skleiło się ostatecznie w zamierzoną kompozycję. Rozpłynęło się pomiędzy fabułą Gogola a tym, co się dzieje na scenie. Straciło rytm. Przemieniło się w szereg świetnych epizodów otoczonych scenami pustymi i nieznaczącymi. Tylko, że taka przegrana więcej się liczy niż dużo, na pozór udanych, poprawnych, ale nijakich w gruncie rzeczy przedstawień.

Podstawowa sprawa przy próbie "tłumaczenia" literatury na teatr, to wybór języka albo środków wyrazu, którymi pragnie się zastąpić literackie tworzywo oryginału. Najprostszy (choć wcale przez to niełatwy) język, to pantomima. Korzeniewski jednak nie chciał robić pantomimy, tylko teatr, zwany przez nas "dramatycznym". Różnica pomiędzy takim teatrem i pantomimą nie leży jednak tylko w tym, że tutaj aktorzy mówią, a tam nie. Inaczej się gra, inaczej buduje role i charakteryzuje postacie, inaczej komponuje sceny. Dobra pantomima wymaga doskonałego aktorstwa mimicznego. Teatr, jaki chciał pokazać w swoim spektaklu Korzeniewski, wymaga doskonałego aktorstwa dramatycznego. Stawia przed aktorami zadanie najtrudniejsze, tu trzeba "grać grą", czyli tym, co się naprawdę umie. Nie można podeprzeć się ani zasłonić tekstem, nie można czegoś po prostu "ładnie" powiedzieć. Trzeba przez cały czas g r a ć.

Korzeniewski, mimo że miał do dyspozycji wspaniałą plastykę Szajny, jego dekoracje i kostiumy, i jego cudowną sztukę operowania światłem, nie poszedł w kierunku czystej kompozycji plastyczno ruchowej, w której rola aktora sprowadzałaby się do szkicowego rysowania postaci i do zdyscyplinowanego udziału w zbiorowym układzie scenicznego działania. Zamierzył sobie przedstawienie, w którym podstawowym elementem kompozycyjnym byłoby aktorskie budowanie postaci i scen, odgrywanie fabuły, a nie jej ilustrowanie za pomocą ruchu i gestu.

Skomponował precyzyjną akcję - historię o człowieku, który plącze się w ogromnym mechanizmie - świata, państwa, urzędów, administracji, obyczajów. Poprowadził dalej dzieje szarego człowieka miotanego przez nadrzędne siły, znane z reżyserowanych dawniej - "Sprawy" i "Śmierci Tariełkina". Pozostał wierny swojej dewizie teatru, jako miejsca, w którym powinna się odbijać i przejawiać ludzka wiedza i sposób widzenia świata. Teatru, który musi być zwierciadłem czasu i świadomości ludzi, dla których jest tworzony. Ale na scenie zostały z tego tylko zapowiedzi, fragmenty, przypominające dom, którego nie udało się podciągnąć pod dach.

Wśród zmieniających nieustannie kolor i nastrój ścian wybudowanych przez Szajnę, wśród rozpędzonego przez reżysera kołowrotu drzwi, biurek, papierów, urzędasów, wśród precyzyjnie i pomyłkowo komponowanych układów i reżyserskich propozycji - nie widać aktorów - nie widać tego, co powinno i co miało tu być najważniejsze.

Podstawowe nieporozumienie to obsada czołowej postaci - asesora Kowalewa, którego gra Eugeniusz Kamiński. Obsadzenie Kamińskiego w tej roli wygląda jak pomysł Godarda, który główną rolę w "Alphaville" - powierzył znanemu herosowi gangsterskich filmów - Eddie Constantine. Kamiński przypomina pod wieloma względami Constantine'a, a w delikatnej strukturze gogolowskiej noweli przeniesionej na scenę, wygląda jak słoń w serwantce. Miota się, stara się wykonać reżyserskie zalecenia, ale nic z tego nie wychodzi. Dopóki tylko jest na scenie, jeszcze jakoś jego postać zgadza się z ogólną koncepcją przedstawienia, kiedy jednak zaczyna grać, a co gorzej robić "oczko" do publiczności, cała kompozycja spektaklu się rozpada. Z teatralnej przypowieści o szarym człowieku zaplątanym w mechanizm cywilizacji robi się nieudany kabaret. Inni lepiej radzą sobie ze swoimi, epizodycznymi w gruncie rzeczy, rolami - Stanisław Michalik (Nos), Józef Wieczorek (Iwan), Jacek Jarosz (Pisarczyk), a przede wszystkim Zygmunt Maciejewski (Urzędnik w kantorze ogłoszeń). Większość aktorów jednak sprawia wrażenie zagubionych i pozbawionych oparcia, brakuje im tekstu, bo nie mają technicznych możliwości zastąpienia dialogu czy recytacji gestem, ruchem, mimiką. Mimo szczerych chęci, nie potrafią spełnić tego, czego od nich wymaga reżyser. A może tekstu - literackiej fabuły jest tu rzeczywiście za mało? Może po prostu samo zamierzenie przełożenia literatury na "czysty" język teatru jest naprawdę prawie niemożliwe i rzadko się udaje? Chyba tak. Ale właśnie dlatego warto było je podjąć. Nie po to, żeby wygrać. Ale żeby spróbować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji