Artykuły

Truman Capote na stołecznych scenach (fragm.)

ARTHUR MILLER na­leży u nas do najpopu­larniejszych dramaturgów amerykańskich. Sztuki jego, żeby wymienić "Śmierć komiwojażera" i "Widok z mostu", nawiasem mówiąc niezwykle ciekawe, szukające odpowiedzi; na problemy i bolączki dnia współczesnego obiegły liczne sceny pol­skie. Ostatnio Miller był przez kilka dni w Warsza­wie; okazało się, że pocho­dzi z Polski i choć urodzony za oceanem ma dla niej du­żo zainteresowania i sym­patii. Jeżeli dodamy, że był mężem Marilyn Monroe, któ­rej samobójcza śmierć da­ła mu po latach milczenia asumpt do napisania sztuki "Po upadku" nie będzie dla nikogo rzeczą dziwną, że za­powiedź polskiej prapremiery tej sztuki w Teatrze Dramatycznym wzbudziła w stolicy ogromne zainteresowanie. Jakże wypadła konfrontacja tego zainteresowania z teatralnym tworzywem? Niestety, nie najlepiej. "Po upadku" jest rodzajem spowiedzi Millera, wywołanej gorszącą kampa­nią światowej prasy bruko­wej, w myśl której pośred­nim sprawcą śmierci Monroe był Miller. Nie robiąc z sie­bie anioła, pisarz stara się ukazać swój stosunek do kobiet w ogóle, a do Marilyn w szczególności. Wynika z tego, że sędziemu ze sztuki, który jest zakamuflowanym Millerem,- zawsze trudno by­ło przebywać dłużej z ko­bietami i wiązać się z nimi ze względu na ich kaprysy, chimery i wieczne zgłasza­nie o coś pretensji. Ale Mil­ler jest pisarzem zbyt wiel­kiego formatu, aby nie zda­wać sobie sprawy, że to jego dąsanie się na płeć piękną wystarczyłoby zaledwie na jakiś krótki szkic teatralny. Ponieważ postanowił napisać sztukę wypełniającą cały wieczór, uznał za konieczne zaprezentować owego sędzię go nie tylko jako trudnego w stosunkach z kobietami, lecz również jako produkt tak zwanego amerykanizmu. Mamy więc dygresje rasowe, polityczne, autor przypomina nam działalność Mac Carthy'ego i jego nagonkę na komu­nistów, mówi między wier­szami, że wszystkie te jego kobiety byłyby może inne, gdyby nie to, że wyrosły w klimacie wilczego kapita­lizmu amerykańskiego. Nie bardzo to przekonywające, sprawia wrażenie dziennikarskich wyświechtanych wtrę­tów i wstawek. Sztuka uka­zująca na scenie refleksje bohatera w związku z jego przeszłością, pozbawiona jest akcji, której nie są w sta­nie zastąpić długie pseudofilozoficzne tyrady. Poza tym to samooskarżanie się ma jednak w sobie zbyt wiele pobłażliwości dla siebie, zbyt mało zrozumienia dla in­nych. Gdyby poziom inte­lektualny sztuki był wyż­szy, gdyby autor miał na­prawdę coś do powiedzenia na aktualne tematy dnia dzi­siejszego, można by nad tym przejść do porządku. Nieste­ty tak nie jest i w rezultacie cała ta historia męża kilku żon po pewnym cza­sie przestaje nas intereso­wać. W przeciwieństwie do in­nych teatrów na szerokim świecie, inscenizator i reży­ser sztuki LUDWIK RENÉ uczynił wszystko, aby głów­na postać kobiecą utworu Maggie, nie była fotogra­ficzna niemal kopią Monroe. W rezultacie mamy do czy­nienia z naiwną, prostodusz­ną dziewczyną, której kariera filmowa, a przede wszystkim atmosfera Hollywood prze­wróciły w głowie. Kiedy w dodatku zetknęła się z wy­bitnym człowiekiem, którego zostaje żoną, nie umie zna­leźć sobie w tym strasznym dla siebie świecie miejsca. ELŻBIETA CZYŻEWSKA daje wzruszającą sylwetkę nowojorskiej kandydatki na dziewczynę uliczną. Wzrusza nie tyle swoim losem, co niepodrabianą naiwnością. Zmiana krótkiej sukienki i kapelusika na stroje ślub­ne, wieczorowe i balowe nie wiele zmieniła we wnętrzu Maggie. Jest w dalszym cią­gu, niemal do końca zagubio­nym w amerykańskim świe­cie głuptasem. Może to wina autora, ale ta Maggie Czy­żewskiej staje się stopniowo jednostajna i mało interesująca. Początkowe wzruszenie jej bezradnością mija bez­powrotnie i jej samobójcza śmierć nie wywiera głębsze­go wrażenia. Rolę prowadzącą, nie schodzącego ze sceny Quentina gra JAN ŚWIDERSKI. Znakomity ten aktor czuje się najlepiej, kiedy odtwarza postacie dynamicz­ne, ruchliwe, pełne niepoko­jów wewnętrznych. Nieza­pomniany pozostanie jego Kossakowski w Księdzu Marku, do historii teatru wejdzie jego Romulus Dürrenmatta. Quentin stanowi przeciwieństwo tych postaci. Miller uczynił z niego narratora, opowiadającego o swo­jej przeszłości. Zgodnie z zamysłem całej inscenizacji Świderski stara się być naj­bardziej obiektywny, naj­mniej osobisty. Metoda ta z początku wydająca się trafna i słuszna, zawodzi na dłuższą metę przede wszystkim z powodu słów, zdań i refleksji, które artysta wypowiada. W rezultacie tyrady te, wypo­wiadane dosyć jednostajnie, przestają trafiać zarówno do mózgu, jak i do serca. Chwilami mamy wrażenie, że ja­kiś nie bardzo ciekawy wy­kolejeniec zwierza się przed nami ze swoich tragicznych awarii. Tak zwany drugi plan sztuki, na którym ukazują się różne postacie z otocze­nia naszego samo oskarżyciela, nie znalazły wykonaw­ców, którzy by przekroczyli linię względnie poprawnej przeciętności.<<<

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji