Artykuły

Festiwale

Grono osób wyglądało z daleka dostojnie i kompetentnie. Zbliżało się właśnie do mostu. Ktoś rzucił, bez większego zresztą przekonania: - Komu właściwie są potrzebne te nasze festiwale?

Pytanie, co nikogo nie zdziwiło, pozostało bez odpowiedzi. Choć było to grono, które właśnie z myślą o jednym z kolejnych festiwali wyrwane zostało z codziennych prac i obowiązków. Zbliżał się zmierzch, w pobliżu szumiała spiętrzona śluzami Brda, przechadzce towarzyszyło leniwe łajanie świata, bliźnich i teatru. Każdy raczej chciał odetchnąć powietrzem po wyjściu z dusznej sali hotelowej restauracji, niż myślał o podtrzymaniu poważnej rozmowy. Ktoś dorzucił przecież bez większego przekonania: - Publiczności? Organizatorom? Uczestniczącym w nich teatrom? Krytykom? Członkom jury? Nagrodzonym?

Grymas zniecierpliwienia i gest dezaprobaty. Temat się urwał, nikt nie miał ochoty na poważniejszą wymianę zdań. A wieczorem rozmowy, gorące i pełne kłótliwych pokrzykiwań, potoczyły się zupełnie innymi torami. Uniknęliśmy w ten sposób dyskusji o sprawach wstydliwych.

Pytanie jednak nie zniknęło. Nie ma wprawdzie chętnych, którzy chcieliby raz jeszcze wracać do wszczętych przed laty dyskusji pomiędzy obrońcami i likwidatorami festiwali, nikt głośno o nic się już nie sprzecza, ale temat drażni i uwiera. Pytanie to musieliśmy zadać sobie samym dziś, gdy przygotowywaliśmy numer pisma poświęcony w części właśnie festiwalom. Komu potrzebne są te nasze festiwale?

Osobliwe stały się to imprezy. Dawno już utraciły charakter święta teatralnego (czy go zresztą kiedykolwiek u nas miały?). W niewielkim stopniu obchodzą miasta, w których są organizowane. Są przecież praktycznie imprezami zamkniętymi; przedstawienia nie są powtarzane, ogląda je to samo na ogół grono osób, najczęściej z branży, plus najwierniejsi kibice, watowani w kłopotliwych sytuacjach widzami, którym wepchnięto bilety zakupione zbiorowo przez patronujący zakład pracy. Organizatorzy do swoich imprez z reguły dopłacają, niedużo wprawdzie, ale jednak. A żadnej satysfakcji, nawet moralnej, z tego nie wynoszą. Same .teatry występujące z konkursowymi przedstawieniami oglądają festiwal przez kilka godzin zaledwie, zawsze od strony kulis. Próba, obiad, próba, przedstawienie, kolacja - i wyjazd. Krytycy, od czasu gdy zaczęli wreszcie jeździć po Polsce, teatr poznają przy innej okazji, tu nic już nowego nie zobaczą. W Kaliszu i we Wrocławiu pomagają przecież w ustalaniu listy zaproszonych przedstawień. Nawet dla członków jury nie jest to większy interes; mało wdzięczna, trwająca tydzień i dłużej praca, honorowana jest kwotą o symbolicznej raczej wysokości. Zdobyte przez uczestników nagrody finansowe rozdzielane przez jury niczyjego budżetu w sposób istotny nie zmieniają. Komu więc potrzebne są te nasze festiwale?

Może pytanie jest źle postawione? Że są bowiem potrzebne - to nie ulega wątpliwości. Zmarłyby w przeciwnym razie śmiercią naturalną. Tymczasem wykazują raczej tendencję do rozwijania się, stają się - po chwilowej depresji - coraz żywsze. Kalisz wywalczył już sobie firmę przeglądu ogólnopolskiego, nie związanego z tematyką regionalną. Wrocław w tym roku miał festiwal - między innymi dzięki przywróceniu konkursu - o żywym, owocnym pewnie nie tylko dla przyszłości samej imprezy rezonansie. Toruń stał się terenem ostrej, prowadzonej nie na żarty walki o festiwalowe nagrody i sukcesy. Pewnie i było to widowiskiem po części żenującym, ale przecież nie tylko: w ten sposób o coś w tym festiwalowym współzawodnictwie zaczęło chodzić. Przestał być grzeczną akademią. Zaczęto wymieniać nie tylko nieszczerze grzeczne ukłony.

Może więc nie o to należy pytać, komu te nasze festiwale są potrzebne, ale czemu w polskim życiu teatralnym służą? Oto w jednym miejscu, wedle jakiegoś porządku, zebrane zostają przedstawienia, które na scenach macierzystych były zwyczajnymi premierami. Nagle trafiają na arenę konkursową, są już czymś więcej: wizytówką teatru. Stają w paragon z innymi. Coś ma się okazać lepsze, coś gorsze. Tworzy się skala wartościowania. Zaczyna się konfrontacja, i zaczyna się eliminacja. Im większa różność propozycji, tym bardziej znaczące stają się premiowane sukcesy. Z chaosu i zgiełku codziennego wyłaniają się jakieś porządkujące przypadkowość wartości. Obraz, fragment obrazu naszej rzeczywistości teatralnej, nad którym warto pomyśleć. Wtedy gdy cieszy, i wtedy gdy budzi niepokój.

Festiwale teatralne miały w tym roku dramatyczny, trudny do przewidzenia z góry przebieg. Działo się na nich coś autentycznie żywego. Nie było to już współzawodnictwo pozornie rozbieżnych wartości. Pokazały rozwarstwienie życia teatralnego w kraju, pokazały jakąś istotną prawdę o dniu powszednim teatru. Lepiej i dosadniej niż najinteligentniej napisany, rozumny esej krytyczny przedstawiły to, co stanowi żywe tendencje dzisiejszej sceny polskiej. W recenzjach można opis i wnioski załgać. W wartościowaniu referatowym udaje się przemienić pobożne życzenia w obiektywnie ponoć prawdziwe fakty. Ułamkowe relacje da się ułożyć w mozaikę o rozmazanych, myląco nakładających się na siebie konturach. Festiwal, w czasie którego dzień po dniu trwa niefałszowana, obserwowana przez wielu konfrontacja sił i propozycji, oszukać już nie może. Jest to często zabieg brutalny. Ale jakże dziś właśnie potrzebny.

Festiwal konkursowy staje się w ten sposób sprawdzianem wartości. Służy prawdzie obrazu dnia dzisiejszego teatru w Polsce. Jest więcej niż giełdą, na której zyskuje się bądź traci uznanie i dobre imię. Daje możliwość porównania, nauki, wyciągania wniosków. Komu to jest potrzebne? W tym miejscu i w tej chwili pytanie to traci już sens. Brzmi retorycznie. Ale właśnie w tym celu podjęty trud organizowania festiwali zaczyna się dopiero opłacać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji