Artykuły

Może to jest sposób?

Można długo i zawile kłócić się o to, jaki jest teatr, jaki być powinien i jaki może być - w ramach możliwości danych mu przez czasy współczesne. Spory te mają sens wszakże tylko wtedy, gdy spełniony jest podstawowy warunek: że publiczność w ogóle chodzi do teatru. W przeciwnym wypadku rozmowa wszelka na ten temat będzie jałowym i nikomu niepotrzebnym strzępieniem sobie języka. Skoro widownia jest pusta, nie ma w ogóle o czym mówić. Zaniknąć trzeba wtedy nie tylko dyskusję, ale i teatry. To wszystko.

I każdy o tym wie, choć rzadko tę prymitywną prawdę wypowiada. O sprawach oczywistych mówić nie trzeba. Zresztą, z przypadkami tak skrajnie drastycznymi - że teatr jest pusty - w zasadzie się nie stykamy. Lepiej czy gorzej, ale ludzie do teatru chodzą. Na wszystko. I tylko katastrofiści będą nas straszyć wizją pustych, zakurzonych foteli, w których zalęgły się mole. Umiemy - sposoby na to są najrozmaitsze - radzić sobie z frekwencją, nawet wtedy, gdy sami się dziwimy, że różne kalekie potworki znajdują jednak amatorów. Problem nie jest więc aż tak bardzo palący. Zdarzają się wszakże wypadki, gdy dzieje się wręcz coś przeciwnego. Gdy teatr zaczyna nagle trzeszczeć w szwach, jest oblężony przez widzów, którzy w sposób całkiem niedwuznaczny okazują niezadowolenie, że się ich nie wpuszcza tam, gdzie bardzo chcieliby być. Może warto się takimi przypadkami zainteresować?

A tak właśnie wyglądał - od środka i z zewnątrz - warszawski Teatr Dramatyczny w czasie ostatnich, VII WST. Przez dziesięć dni setki osób (nie, nie kilkanaście setek, ale dwie setki na pewno) szturmowały teatr, bo w sposób legalny biletu już zdobyć nie było można. A przedtem przez dwa tygodnie, sposobami nie wojennymi, dyplomatycznymi raczej, próbowano walczyć o bilety, zaproszenia, wejściówki. Rzadki to wypadek. Podobnie zdenerwowana była Warszawa, gdy przed wielu laty przyjechał zespół amerykański z "Pergy and Bess" Gershwina, gdy później gościliśmy po raz pierwszy Zespół TNP Vilara, z Gérardem Philipem. Tym razem goście byli przecież załatanie mniej egzotyczni: trzy "prowincjonalne" rodzime teatry, z Gdańska, Wrocławia i Krakowa. I pięć przedstawień, w których na pewno nie gwiazdy wymiaru Philipe'a były głównym magnesem. Co się więc stało, mimo że szalała akurat grypa?

Jeden z przypuszczalnych powodów - przemawiający zresztą na niekorzyść naszego rozumowania - to to, że każda rzecz grana była ledwie dwa razy. Teraz albo nigdy zobaczyć można prace Okopińskiego, Hebanowskiego, Jarockiego, Wajdy, tu, na miejscu, w Warszawie. Ale przecież nie raz jeden ktoś inny dawał o połowię mniej przedstawień, a na widowni bywało pustawo. Więc może inaczej, też z przyczyn grzesznych jakoby: odezwały się nutki snobizmu. Snobizm na Micińskiego, na Kajzara, na Jareckiego? Nie przesadzajmy. Nie są to - i chyba na szczęście nigdy nie będą - gwiazdy, których sarno brzmienie nazwiska działa elektryzująco.

Chyba wszystko to wyglądało dużo prościej. Zdarzyła się zwyczajnie okazja zobaczenia przedstawień dobrych i ciekawych, przygotowanych w teatrach, które zdobyły sobie już jakąś markę, przez reżyserów, których prace budzą zainteresowanie i ciekawość z zespołami aktorskimi, jakich Warszawa mająca wielkich, prawie zawsze wielkich jak gwiazdy aktorów, od dłuższego czasu już nie ma. Uczestniczyły w Warszawskich Spotkaniach Teatralnych spektakle już sprawdzone, o mniej lub bardziej głośnej sławie, polecane przez krytykę, zaakceptowane przez opinię ogólnopolską. I to wszystko?

Tak, to chyba wszystko. Dobre teatry, interesujące przedstawienia, zweryfikowane opinie krytyki, której tym razem można było wierzyć. I jeszcze trochę odświętnej, pełnej wyczekiwania "na coś" atmosfery, jeszcze trochę snobizmu, jeszcze trochę towarzyskich poszeptywań, które rozchodziły się po mieście jak słabnące, im bliżej brzegu, kręgi na wodzie. Pewnie zapału starczyłoby na więcej niż dwa wieczory. I pewnie im dłużej by szły niektóre przedstawienia, tym widownia by się bardziej demokratyzowała. I okazałoby się, że to, co dobre, nie jest wcale tak bardzo elitarne.

I o to chyba - jeżeli chcieć wyciągnąć jakieś wnioski z tych dziesięciu dni teatru w Warszawie - głównie idzie. Że w sposób zbyt łatwy, może wręcz pochopny, podzieliliśmy sobie widownie na dwie nierówne części. Część mniejszą nazwaliśmy elitą, część większą - widownią masową, którą karmić trzeba rzeczami prostszymi, łatwymi, elementarnymi. Coraz śmieszniej to brzmi. W kraju, w którym grubo ponad cztery miliony ludzi mają wyższe i średnie wykształcenie, w czasach, gdy skok cywilizacji idzie w parze ze skokiem poziomu kulturalnego, w chwili, gdy zabierzemy się do realizacji gigantycznego przedsięwzięcia nazwanego powszechną edukacją kulturalną społeczeństwa. Polskie Fiaty - i "Miłość szejka"? Supersamy - i "Kawior i kaszanka"? Czy aby rzeczywiście widownia sama określa pułap swoich zainteresowań kulturalnych, czy może robią to w jej imieniu rzemieślnicy i kalkulatorzy chichotliwej rozrywki, którzy dbają o to przede wszystkim, by możliwie szeroko upchać własne, liche towary?

Oczywiście, nieprawdą jest, że społeczeństwo z niecierpliwym drżeniem czeka na teatr "trudny". Często nadziewa się na hochsztaplerskie machinacje i z tamtej, drugiej strony. Częściej jeszcze nie wie, co innego jest jemu - widzowi - gdzie indziej proponowane. A najczęściej - brakuje po prostu dobrych dzieł, o dobrej sławie, dobrze - bez natrętnej namowy - reklamowanych. Może to jest sposób, o którym warto i w przyszłości pamiętać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji