Artykuły

Budowanie nowego "Fredry"

- Gdy przedstawiałam w środowisku swoje pierwsze plany repertuarowe, niejednokrotnie słyszałam przerażone okrzyki: "A kto ci to tam zagra?". Dziś już nikt takich pytań nie zadaje - mówi Joanna Nowak, dyrektor naczelna Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie w rozmowie z Anitą Nowak z Teatru dla Was.

Jakimi motywami kierowała się Pani, startując w konkursie na dyrektora jednego z tzw. teatrów "na g"? - Próba zmierzenia się z czymś pozornie niemożliwym była niezwykle kusząca. W świadomości mieszkańców Wielkopolski, ale chyba też przez długi czas i władz województwa, teatr w Gnieźnie funkcjonował zawsze jako "teatr dla dzieci". Nawet w stworzonym na zamówienie samorządu "Programie rozwoju kultury w Wielkopolsce na lata 2012-2020" sugerowano, że powinien on zostać przekształcony w swego rodzaju "narodowy teatr lektur" czy coś podobnego. Zaciekawiło mnie: dlaczego?

Dopuszczalne było tworzenie nowoczesnego ambitnego teatru w małych ośrodkach, niegdyś zapomnianych przez Boga i ludzi, jak Wałbrzych czy Legnica, a w Gnieźnie nie wolno? I co to znaczy teatr lektur? Przecież każdy teatr inscenizujący światową czy polską klasykę gdzieś tam o kanon lektur szkolnych zahacza. Czy chodzi więc o konkretną estetykę i język sceniczny? Zapachniało mi to trochę skansenem czy też teatralnym muzeum ze stałą historyczną ekspozycją. Rzecz niewątpliwie cenna naukowo i poznawczo, ale muzeów w okolicy jest tu naprawdę sporo. Nie neguję absolutnie edukacyjnej misji "teatru pierwszego kontaktu" - Teatr im. A. Fredry przez wiele lat swego istnienia wykonywał gigantyczną, bezcenną pracę i uczynił bardzo wiele dla oswojenia mieszkańców Wielkopolski ze sztuką sceniczną, ale czas biegnie naprzód, zmienia się sztuka, zmieniają ludzie i w XXI w. myślenie o teatrze i jego roli społecznej wygląda już zupełnie inaczej. Dlatego też wbrew pozorom tworzenie nowego teatru, trochę na bakier z zakorzenionymi od dawna przyzwyczajeniami i oczekiwaniami, wydaje się w Gnieźnie bardziej inspirujące niż gdziekolwiek indziej. A poza tym - przez 10 lat byłam wicedyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu. Nadszedł czas by wybić się na niepodległość.

Nie obawiała się Pani bliskości scen poznańskich?

- Nigdy nie zamierzałam konkurować czy ścigać się z poznańskimi teatrami, które skądinąd dobrze znam. Jesteśmy w innym miejscu, w innej sytuacji - pragnę, abyśmy się po prostu uzupełniali. Współpracujemy z poznańskimi scenami, wymieniamy się spektaklami, aktorami, realizatorami - wszystko dla poszerzenia i urozmaicenia oferty artystycznej skierowanej do naszych widzów - często wspólnych. Zdaję sobie sprawę, że dawniej dorosły widz gnieźnieński musiał wybierać się do Poznania (albo Bydgoszczy czy Torunia), by zobaczyć teatr, który mógłby go zainteresować, i w którym mógłby spędzić wieczór. Moją intencją było, aby taki teatr zaistniał na stałe również w jego rodzinnym mieście, żeby ewentualnie mógł porównać go z Poznaniem i dojść do wniosku, że nie jest tak źle. Że niekoniecznie trzeba jechać za miedzę, bo na własnym podwórku mamy spektakle, których nie powstydziłby się Poznań, a może nawet i większe od niego ośrodki.

Jaki teatr, jaki zespół zastała Pani w Gnieźnie?

- Zespół doświadczony, rzetelny, mocno zasiedziały, ale w znacznej mierze naprawdę otwarty na nowe wyzwania. I niewątpliwie skrzywdzony przez wieloletnią etykietę wspomnianego wyżej prowincjonalnego teatru bajek i lektur szkolnych. Gdy przedstawiałam w środowisku swoje pierwsze plany repertuarowe, niejednokrotnie słyszałam przerażone okrzyki: "A kto ci to tam zagra?". Dziś już nikt takich pytań nie zadaje. Oczywiście zespół został lekko zmodyfikowany, zasilony przede wszystkim znakomitą aktorską młodzieżą, ubiegłorocznymi absolwentami łódzkiej filmówki, zapraszamy też do udziału w naszych spektaklach aktorów z Poznania, Krakowa, Warszawy czy Wałbrzycha, ale jego mocny trzon stanowią członkowie dawnego zespołu.

A publiczność?

- Profil społeczny i demograficzny widzów został zdeterminowany przez repertuar i formułę inscenizacji. A może odwrotnie? Skoro teatr grał niemal wyłącznie rano, naturalną koleją rzeczy gros jego odbiorców stanowiły dzieci i młodzież. I to w grupach zorganizowanych, czyli tradycyjne klasy szkolne wraz z nauczycielkami. Starsi widzowie bywali na uroczystych premierach, niekiedy też mogli znaleźć dla siebie jakąś inscenizację komedii czy współczesnej farsy. Ale generalnie był to rzeczywiście teatr adresowany praktycznie tylko do szkół i niezwykle kompatybilny z programem nauczania. Niekiedy formatowany wręcz "na zamówienie" nauczycieli. Nie chcemy tracić tej widowni, nadal realizujemy przedstawienia adresowane do dzieci i młodzieży, choć może robimy to trochę inaczej, ale naszą ambicją jest przede wszystkim pozyskiwanie nowych odbiorców - osób, które albo nigdy do tego teatru nie chodziły, albo znajomość z nim zakończyły wraz z opuszczeniem murów placówki edukacyjnej.

Z jaką reakcją środowiska lokalnych teatromanów, intelektualistów spotkała się Pani wizja teatru?

- Z dużą życzliwością. A jeśli chodzi o młodsze pokolenie - wręcz z entuzjazmem. Chyba większość widzów była cokolwiek znużona niezmiennością i powtarzalnością wcześniejszej wizji artystycznej Teatru im. A. Fredry. Ten teatr od lat niczym nie zaskakiwał, kolejne dziejące się tam wydarzenia były absolutnie przewidywalne, zarówno pod względem doboru repertuaru czy realizatorów, jak i ściśle określonej estetyki twórczej. Ciekawość, oczekiwanie zmian, nadzieja na wyrwanie gnieźnieńskiej sceny z jej jednostajnego rytmu, na włożenie kija w szprychy tej powoli toczącej się machiny - to stanowiło zarówno dla mnie, jak i Łukasza Gajdzisa, wówczas kierownika artystycznego, dziś wicedyrektora Fredry, ogromny bodziec i motywację do jak najszybszej realizacji założonych planów. Ludzie przychodzili do nas, dzielili się swoimi uwagami i pomysłami, proponowali współpracę. Widać było, że na tym teatrze im zależy, ale nie byli w stanie odnaleźć w nim tego, co ich akurat w danym momencie interesowało. No, bo przecież szkołę już dawno ukończyli... Oczywiście, niekiedy z czasem okazywało się, że deklarowana szeroka otwartość na zmiany nie do końca jest aż tak znowu szeroka, trafiały się opinie - zwłaszcza po premierze "Między nami dobrze jest" - że to, co robimy, jest "zbyt ambitne jak na Gniezno", wręcz "bardzo dobre, ale nie na Gniezno", a teatralną Europę to możemy sobie propagować w większym mieście, a nie tutaj. Zawsze mnie to strasznie denerwowało, bo niby dlaczego "na Gniezno" ma być prościej, łatwiej, zwyczajniej? Gdyby kiedyś uznano, że nie można pewnego rodzaju teatru robić "na Wałbrzych" czy "na Legnicę", to polska kultura byłaby dziś uboższa o parę świetnych scen i wybitnych inscenizacji. Chcę tworzyć teatr, który będzie dobry zarówno w Gnieźnie, jak i w Poznaniu, Zabrzu, Koszalinie, Opolu, Warszawie czy Sao Paulo, celowo wymieniam miasta, w których prezentowaliśmy już nasze spektakle, spotykając się z pełnym uznaniem i przywożąc festiwalowe nagrody lub też będziemy je niebawem prezentować. I od nikogo nie oczekuję żadnego handicapu ani taryfy ulgowej.

Za Panią dwa lata zarządzania teatrem. Na ile udało się Pani wprowadzić w czyn swoje ambitne plany?

- W naprawdę dużym stopniu, choć oczywiście jakiś niedosyt jak zawsze gdzieś tam pozostaje. Było wiele mniejszych czy większych sukcesów, ale trafiały się i błędy. Może dlatego, że bardzo się spieszyliśmy. Trzyletni kontrakt to naprawdę mało czasu, aby na serio zmienić teatr, a nam się to, myślę, już po dwóch latach w znacznej mierze udało. To oczywiście nie tylko moja i Łukasza zasługa, ale również całego zespołu, a także znakomitych twórców, którzy zechcieli swój czas i talent poświęcić tej maleńkiej, "prowincjonalnej" scenie. Po to, by stała się sceną rozpoznawalną, o której się mówi, na której premiery się czeka. I nad tym pracujemy.

Jak postrzega Pani najbliższą przyszłość teatru i swoją?

- Przyszłość to ciężka, mrówcza praca nad kontynuacją tego, co już zostało rozpoczęte, czyli budowanie wizerunku "nowego Fredry", kolejne pomysły, których nam nie brak, coraz bardziej znaczące nazwiska na liście realizatorów, rezydencje artystyczne, projekty międzynarodowe, nowoczesna edukacja oraz last but not east - poważny inwestycyjny rozwój placówki, bo i pod tym względem nasza scena była mocno zaniedbana. Na razie remontujemy elewację. Ze środków ministerialnych. A także będziemy budować nową salę wielofunkcyjną, która, mam nadzieję, posłuży nam jako scena kameralna, sala prób (gdyż do tej pory takowej nie mieliśmy) oraz przestrzeń dla warsztatów i innych działań edukacyjnych. W roku 2016 Teatr im. A. Fredry obchodzić będzie 70-lecie swego istnienia i należeć mu się będzie, żeby zacytować patrona, specjalny "traktament". Dużo pracy jeszcze przed nami, oj dużo...

Czy w głębi duszy myśli Pani o jakiejś bardziej znaczącej scenie w kraju?

- Sama Pani widzi, ile tu jest pracy. Jak wspomniałam na początku, ten teatr to prawdziwe wyzwanie, wymagające niezwykłej koncentracji i skupienia się na "tu i teraz". A teraz jest właśnie Gniezno i ono jest najważniejsze. Pracowałam już w teatrach wielkomiejskich: 14 lat w Krakowie, 12 w Poznaniu - więc za "teatrem ogromnym" specjalnie nie tęsknię. Oczywiście kiedyś przyjdzie czas na zmianę - dla ludzi tworzących teatr płodozmian jest niezwykle cenny, a ruch to przecież życie. Jednak to, co dziś robię, przynosi mi ogromną satysfakcję i radość, więc absolutnie niczego nie chcę zmieniać. Przed nami kolejna premiera i już się z tego powodu cieszę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji