Artykuły

Marta Lipińska: Choruję tylko w poniedziałki

- Mój mąż zawsze szuka optymalnych obsad i bardzo długo rozważa, czy to jest rola dla mnie, czy może inna aktorka zagrałaby to lepiej. I bardzo jestem mu za to wdzięczna, bo nigdy w życiu nie wpakował mnie w rzecz, która jest nie dla mnie - mówi Marta Lipińska, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Marta Lipińska, którą można teraz oglądać w roli Nowakowej w serial u "Dziewczyny ze Lwowa" w TVP1, od 52 lat występuje w warszawskim Teatrze Współczesnym. Zagrała w wielu filmach i serialach. Jest znana z takich ról jak Emilia Korczyńska w "Nad Niemnem", pani Stawska w "Lalce" i pani Eliza z radiowego słuchowiska "Kocham pana, panie Sułku"

Często zwraca się ktoś do pani "pani Elizo"?

- Mój głos jest rzeczywiście bardzo charakterystyczny. Wprawdzie grając panią Elizę, starałam się go zmienić, ale mimo wszystko ludzie mnie rozpoznają po głosie.

Czy ma pani coś wspólnego z panią Elizą?

- Nie (śmiech). Nigdy w życiu nie byłam tak uległa wobec żadnego mężczyzny i tak beznadziejnie zakochana. W dodatku w takim gburze.

No tak, pani Eliza nie szczędziła nawet swojej marnej renty, by utrzymać nieroba.

- Na szczęście w życiu nie spotkałam takiego nieudacznika ani tak brutalnego mężczyzny. Ile ta pani Eliza musiała znieść upokorzeń w imię miłości!

Z panem Sułkiem, czyli Krzysztofem Kowalewskim, często jesteście małżeństwem na scenie lub w filmie. Jesteście jak stare dobre małżeństwo...

- Tak, idealnie się rozumiemy. Myślę, że uprawiamy podobny styl aktorstwa, podobne rzeczy nam się podobają. To bardzo ułatwia pracę.

O Irinie w pani wykonaniu pisano "debiut olśniewający". Pamięta pani swój pierwszy spektakl w Teatrze Współczesnym? To były "Trzy siostry" Antoniego Czechowa.

- Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to był wielki sukces. Dopiero po latach zrozumiałam, że to było coś niesłychanego: zadebiutowałam w wielkiej literaturze i w najlepszym towarzystwie, jakie można sobie wymarzyć.

Od początku jest pani związana z Teatrem Współczesnym. To już tyle lat... Nie miała pani żadnych pokus?

- Występowałam gościnnie w innych teatrach. Zasmakowałam więc innych garderób, innych reżyserów i dyrektorów, ale najlepiej jest mi we Współczesnym przy Mokotowskiej 13.

U swojego dyrektora? Bo pani mąż, Maciej Englert, jest też pani dyrektorem. Czy trudno pracować razem?

- To czasem niesie więcej problemów niż przyjemności. Znamy się bardzo dobrze, trudno takiego życiowego partnera zaskoczyć na scenie. Poza tym trzeba panować nad sobą, by nic z domowego życia nie przedostawało się do pracy. A ja często jestem niepokorna i buńczuczna, w pracy muszę mocno się hamować, bo nie wypada.

Myślałam, że jest łatwiej. Że ma pani taryfę ulgową, może wybierać sobie role...

- Mój mąż zawsze szuka optymalnych obsad i bardzo długo rozważa, czy to jest rola dla mnie, czy może inna aktorka zagrałaby to lepiej. I bardzo jestem mu za to wdzięczna, bo nigdy w życiu nie wpakował mnie w rzecz, która jest nie dla mnie. A właśnie gdy się jest żoną dyrektora lub reżysera, bardzo łatwo popełnić błąd i zagrać coś, na co ma się wielką ochotę, ale czego nie powinno się grać: albo już, albo jeszcze, albo z innego powodu. Ale wcześniej moim dyrektorem był Erwin Axer i jego też nigdy nie prosiłam o role. Jestem wychowana w bardzo dobrej szkole; nie mam gwiazdorskich apetytów.

Jak się z mężem poznaliście?

- Podczas prób do jednej ze sztuk. Ale pierwszy raz zwróciłam uwagę na takiego ponurego młodzieńca, który stał troszkę z boku, na imieninach u koleżanki z teatru. Miał w sobie jakąś intrygującą mroczność. On podobno zauważył mnie wcześniej.

W domu rozmawiacie o pracy?

- Tego nie da się uniknąć. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że zostawia pracę za drzwiami. To niemożliwe.

Jak pani sobie radzi: seriale, teatr...

- Mój mąż mówi, że jestem aktorką, która choruje tylko w poniedziałki, kiedy nie ma spektakli. Tak właśnie było w ostatni poniedziałek. Gorączka zwaliło mnie z nóg, natychmiast wzięłam jakieś proszki. Obudziłam się we wtorek w zupełnie dobrej formie. I na szczęście nie musieliśmy odwoływać spektaklu.

Podobno nie lubi pani pozbywać się starych rzeczy?

- Rzeczywiście: gromadzę torebki, torebeczki, ładne wstążki, tasiemki, opakowania, różne słoiczki. Bo wszystko może się przydać.

Skąd taka potrzeba chomikowania?

- Z czasów PRL-u. Wszystko wtedy mogło się przydać i żal było wyrzucić każdą torebeczkę. Mnie to zostało do dzisiaj. Staram się z tym walczyć, ale ciężko mi idzie. Maciej krzyczy na mnie i czasem nawet, gdy nie widzę, różne drobiazgi wyrzuca. Każdy ma jakiegoś fioła. Ja mam fioła na punkcie łazienki. Musi być idealnie czysta i lśniąca. Czasem mam okropny bałagan w pokoju, o biurku nawet nie wspomnę, mogę mieć bałagan nawet w kuchni, ale łazienka musi błyszczeć. Sprzątam ją nawet wtedy, gdy wracam w nocy po spektaklu.

Jaką jest pani teściową? Czy taką jak w "Miodowych latach"?

- Nie, jestem po prostu wyjątkowa. Ponieważ się nie wtrącam, nie narzucam, nie dyryguję, nie nachodzę, nie mądrzę się. Zresztą nie mam na to czasu. Nawet za mało czasu mam dla swoich wnuków.

Rzeczywiście jest pani wyjątkowa. To zasługa pani rodzinnego domu?

- To, jakim się jest człowiekiem, zależy od domu, w jakim się wychowało. Miałam nadzwyczajny dom. Chociaż bardzo krótko. Ojciec szybko mnie osierocił, w dodatku poznałam go dopiero, gdy miałam kilka lat, bo wtedy wrócił z wojny. Nasz dom był nawet dosyć zamożny, dopóki ojciec żył. Miałam 14 lat, kiedy zmarł. Był cudownym człowiekiem: dobrym, dowcipnym, ciepłym, kochającym. Ta jego miłość uzbroiła mnie na całe życie.

A pani mama?

- Moja mama była bardzo piękna: blondynka o niebieskich oczach. I bardzo dzielna. Po śmierci ojca musiała sama dawać sobie radę ze wszystkim: utrzymywać i mnie, i babcię. Była jednak bardzo staroświecka i wychowywała mnie po mieszczańsku. Nawet na studiach musiałam wracać o określonej porze do domu. Ale zawsze czekała na mnie z obfitymi i zdrowymi kolacjami. Robiła mi różne czapeczki, sweterki na drutach. Bardzo mnie kochała. I dała mi bardzo dużo miłości. Potem zachorowała na Alzheimera. To były trudne lata. Najbardziej bolała mnie moja bezradność. Choroba postępowała, a ja nie mogłam nic zrobić.

Drugą ważną osobą w pani życiu była babcia. Jak ją pani wspomina?

- Babcia była słodka i kochana. Rozpieszczała mnie. Żyła do mojej matury i cała była skupiona na mnie. Rano robiła mi śniadanie, potem szczotkowała mi włosy, zaplatała warkocz, codziennie miałam przyszyty czyściutki kołnierzyk, a do szkoły dostawałam maślane bułeczki.

I trzecia ważna kobieta: ciotka Zofia Watten-Mrozowska, siostra ojca. Podobno kochał się w niej Witkacy i Boy-Żeleński? Co jej pani zawdzięcza?

- Witkacy namalował kilka jej portretów, mam nawet jeden w domu. To była rzeczywiście niezwykła osoba. Czasem spędzałam z nią wakacje. Dzięki niej poznałam wielu ciekawych ludzi, chodziłam z nią do teatru, na wystawy i do kina.

Nie wychowywała się pani na podwórku?

- Ależ oczywiście, że się wychowywałam! Byłam nawet królową trzepaka. Potrafiłam wisieć na nim godzinami. Najlepiej też ze wszystkich robiłam przewrotki w przód i w tył. Byłam zresztą bardzo zwinna i to, co wtedy na nim wyprawiałam, to były prawdziwe akrobacje. Tam też spotykałam się z koleżankami i kolegami. Trzepak łączył. Podobnie jak stojąca obok niego ławeczka. Każde dziecko powinno przejść przez ten ważny etap, nie można go pominąć, bo inaczej będzie go brakować przez całe życie. "Mamo, mogę iść na podwórko?" - wciąż pytałam. Swoim dzieciom też pozwalałam wychodzić pobawić się na podwórku. Tam przecież toczyło się prawdziwe życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji