Artykuły

Rozważny i romantyczny

- Jako młody chłopak miałem określone warunki i większości reżyserów kojarzyłem się z bohaterem romantycznym. Byłem w tym zapewne na tyle przekonujący, że pojawiały się kolejne, podobne propozycje. Teksty romantyczne bardzo mnie fascynowały, więc nie protestowałem - mówi KRZYSZTOF KOLBERGER, aktor Teatru Narodowego.

Jan Bończa-Szabłowski: "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna"... Te słowa wiersza Czesława Miłosza były panu w minionym roku chyba szczególnie bliskie...

KRZYSZTOF KOLBERGER: Oj tak. Odkryłem coś takiego w mojej naturze, że im jest mi ciężej, im większe kłopoty na mnie spadają, tym bardziej mobilizuję się do walki. To, że dziś jakoś funkcjonuję po tak ciężkiej operacji, niektórzy lekarze określają mianem cudu. Ja też widzę w tym cud życia. Przyczynili się do niego wspaniali ludzie. Dzięki nim możemy dziś rozmawiać.

I patrząc dziś na uśmiechniętego Krzysztofa Kolbergera aż trudno uwierzyć, że kilka miesięcy temu niemal żegnał się ze światem...

Jestem człowiekiem, który bardzo lubi uśmiech u ludzi. Czasem wręcz prowokuję ich do uśmiechu i... uśmiechem. Nie sztuka przecież uśmiechać się, kiedy jest nam dobrze, kiedy jesteśmy bogaci, zdrowi, szczęśliwi. Choć z pewnością nie jest to łatwe - warto uśmiechać się w życiu mimo wszystko, nawet wtedy, kiedy wydaje się, że jest źle.

Wiem, że bardzo zaskoczył pan rodzinę i przyjaciół, którzy odwiedzili pana w szpitalu kilka dni po operacji. Spodziewali się widzieć unieruchomionego, nieszczęśliwego człowieka, a pan przywitał ich... projektem dekoracji teatralnej własnoręcznie wykonanej ze szpitalnych deszczułek i kartek papieru?

Operacja i pobyt w szpitalu przerwały pracę nad sztuką "Kocham O'Keeffe", którą przygotowywaliśmy wraz z Małgorzatą Zajączkowską w Kino Teatrze Bajka. Wiedziałem, jak bardzo Małgosi zależy na tym utworze, jak wiele poświęciła mu serca. Ponieważ mnie się on także spodobał, zrobiłem wszystko, by mimo przeciwności losu doprowadzić do premiery. Fakt, że nie chciałem zawieść niczyich oczekiwań, działał terapeutycznie. Dlatego już w szpitalu powtarzałem tekst i zastanawiałem się nad rozwiązaniami reżyserskimi. Przedstawienie przyjęto bardzo ciepło i cieszymy się, że widzowie chętnie nas oglądają.

Sztuka "Kocham O'Keeffe" ma powodzenie i jest szansa, że będziecie z nią jeździć po Polsce i nie tylko. Podobnie jest z wykonywanym przez pana "Tryptykiem Rzymskim" Jana Pawła II. Wiem, że jako jeden z nielicznych aktorów miał pan okazję zobaczyć papieża w ostatnim okresie życia.

Zachęca mnie pan do zwierzeń, których zwykle unikam. Ale może jest czas o tym porozmawiać. W 2004 roku, wraz z chórem Uniwersytetu Śląskiego nagrałem płytę "Pater Noster". Złożyły się na nią m.in. fragmenty papieskich encyklik i "Tryptyku". W październiku pojechaliśmy na spotkanie z papieżem. Był już mocno schorowany i widzieliśmy, jak cierpi, a mimo to biła z niego niezwykła siła. Nie jestem mistykiem, człowiekiem zbyt religijnym, choć wierzącym, ale miałem wrażenie, że moja wizyta w Rzymie w czasie pogrzebu Jana Pawła II to było jakieś niezwykłe dotknięcie opatrzności. Dwa dni przed pogrzebem Ojca świętego miałem propozycję wystąpienia z "Tryptykiem" w Instytucie Polskim w Rzymie. Cudem udało mi się zdobyć wolne miejsce w samolocie do Rzymu. Zdążyłem oddać ostatni hołd papieżowi, a TVN poprosił, bym na żywo przeczytał testament Jana Pawła II. To był jeden z najtrudniejszych, ale i najważniejszych występów w moim życiu. Bardzo go przeżyłem. W Rzymie zupełnie nieoczekiwanie dostałem potem żółtaczki. Dzięki temu trafiłem do specjalistów, którzy badając mnie wykryli nowotwór 15 lat po pierwszej operacji. Dzięki szybkiej interwencji naszych lekarzy żyję.

Walka z chorobą i spektakl "Kocham O'Keeffe" to pana wielkie zwycięstwa, ale wcześniej były i porażki. Zastanawiam się, po co aktorowi z taką pozycją było się angażować w tak chybione artystycznie przedsięwzięcia komercyjne, jak "Bajlandia" czy "Tamara"?

"Tamarę" wystawiono przed laty w Teatrze Studio i było to duże wydarzenie. Teraz dodatkowym atutem stała się realizacja spektaklu w Pałacu w Łazienkach. Trudno też było się oprzeć zagraniu w towarzystwie Danusi Stenki czy Magdy Wójcik. "Bajlandia" też dawała szansę na sukces. Przedstawienie przygotowywane z dużym rozmachem, w którym jedną z gwiazd była Kayah. Spektakl dla młodych widzów, którzy za kilka lat dorosną i będą stanowili nową część widowni teatralnej. No cóż, nie zawsze wszystko kończy się tak, jak byśmy tego oczekiwali.

Kiedy zaczynał pan pracę w Teatrze Narodowym, całe rzesze młodych ludzi przychodziły na pana koncerty poetyckie. A jak jest teraz?

W dzisiejszych tak często prozaicznych czasach obserwuję jakąś szczególnie sprzyjającą aurę dla poezji. Pomysł salonów poetyckich, które zainicjowała w krakowskim Teatrze im. Słowackiego Anna Dymna, rozprzestrzenił się na kilka innych scen. Sam bardzo często występuję z własnym wieczorem poezji. Jestem dumny, bo wśród ludzi, którzy przychodzą na moje koncerty, część mówi, że poezją nigdy się wcześniej nie interesowali, że przyszli z ciekawości. A jednak zostali do końca. Są teksty, które wręcz hipnotyzują. Na pewno cały kanon romantyczny, który towarzyszy mi przez lata. Podobnie jest teraz z "Tryptykiem Rzymskim".

Nie ma pan wrażenia, że ten pancerz romantyczny, który tak chętnie wdziewali na pana reżyserzy, znacznie ograniczał pańskie aktorskie emploi?

Jako młody chłopak miałem określone warunki i większości reżyserów kojarzyłem się z bohaterem romantycznym. Byłem w tym zapewne na tyle przekonujący, że pojawiały się kolejne, podobne propozycje. Teksty romantyczne bardzo mnie fascynowały, więc nie protestowałem. Zawsze jednak będę wdzięczny Leszkowi Wosiewiczowi, który jako pierwszy uwierzył, że moje aktorskie możliwości nie kończą się na romantyzmie. W "Kornblumenblau" zagrałem esesmana sadystę. Potem były mroczne postacie w "Kuchni polskiej" Jacka Bromskiego, czy w "Sforze" Wojciecha Wójcika. Ci którzy widzą mnie jako otyłego, gruboskórnego, ostrzyżonego niemal na łyso senatora z "Rozdroża Cafe", też czują się zaskoczeni. I bardzo dobrze.

Skoro mówimy o pańskich aktorskich metamorfozach, to warto przypomnieć postać Lucyfera w spektaklu Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym. Zachwyt widzów i krytyków łączył się z przekonaniem, że daleko odszedł pan w tej roli od Kolbergera...

Bardzo sobie cenię tamto spotkanie z Januszem Wiśniewskim. Lucyfer w jego spektaklu "Wybrałem dziś za duszne święto", był pomyślany jako swoisty rozrachunek z romantyzmem. To jedna z tych ról, które warto byłoby umieścić w biografii. Januszowi zależało, bym był w tym spektaklu nierozpoznawalny, i nie odnosiło się to tylko do szczególnej charakteryzacji. Bo jeśli chciałem ukryć się za tym diabłem, aby odbić się od dotychczasowego Kolbergera, to musiałem szukać innego sposobu mówienia, innego timbre'u głosu. Na premierze własna matka mnie nie poznała. Myślę, że jednak nie do końca udało mi się uciec od romantyzmu. Wielki monolog, który wygłaszałem na koniec, był kwintesencją romantyzmu. Poczułem się jak przed laty, gdy na tejże scenie u Adama Hanuszkiewicza grałem w "Wacława dziejach" czy Mickiewiczowskich "Dziadach".

Wciąż powracamy w tej rozmowie do romantyzmu. Czy po zachęcających próbach reżyserskich nie myślał pan o własnej inscenizacji "Dziadów"?

"Dziady" świetnie brzmiały w czasach niewoli bądź zniewolenia. Dziś w czasach wolności pewne idee w nich zawarte należałoby przewartościować, odnaleźć nowe tony. Jeśli mówimy o marzeniach, to od pewnego czasu mam wielką ochotę na realizację "Wesela". Przygodę z tym dramatem rozpocząłem od roli Pana Młodego w dyplomie reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego - wspominanych do dziś "Aktach". Odnieśliśmy wielki sukces, jako pierwsi z Polski pokazywaliśmy je w USA na festiwalu szkół teatralnych. Pracę magisterską pisałem o postaci Gospodarza, potem grałem u Hanuszkiewicza Jaśka, a następnie Poetę, a teraz Stańczyka w spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego w Narodowym. Ten utwór jest zawsze na czasie, mówi o naszych przywarach, słabościach, ale też mocy i pięknie, które w nas istnieją. I chciałbym go kiedyś wyreżyserować.

Dobrze słyszeć te plany, bo jeszcze kilka lat temu myślał pan o rozkręceniu firmy odzieżowej, co niektórzy przyjęli jako chęć wycofania się z zawodu.

Wczasach narodzin u nas kapitalizmu myślałem o stworzeniu firmy, która zapewniłaby mi byt i umożliwiła zdobycie środków na produkcję własnych przedsięwzięć artystycznych. O rezygnacji z zawodu nigdy nie myślałem.

Groźba wydawała się realna, bo zawsze przywiązywał pan wagę do elegancji i modnego stroju.

Elegancki i wyciszony to ja lubię być w życiu. W zawodzie, który uprawiam, jestem gotów do szaleństw i mam nadzieję, że niejednym jeszcze państwa zaskoczę. Zwłaszcza że właśnie otrzymałem propozycje wystąpienia w polskiej wersji językowej filmu "Jan Paweł II".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji