Pani Barbara na scenie
Od proscenium - niemal od stóp widzów - prowadzi w głąb przyciemnionej sceny jasna smuga skłębionego tiulu, tak jakby ten porzucony niegdyś welon stanowił jedyny ślad weselnych uroczystości. Kiedy światło rozjaśnia scenę, widać na tle czarnych, żałobnych kotar zwróconą tyłem do widowni parę nowożeńców. Daleko w głębi - ksiądz, po bokach, podobni do figur woskowych, wychylają się z kotar świadkowie ślubu. Ich zawodzące mormorando miesza się z modłami księdza w przejmującym zaśpiewie, przypominającym pogrzebowe egzekwie. Słowa wypowiadane przez ten widmowy chór, zaczynają układać się we wprowadzenie do opowieści o Bogumile Niechcicu, biorącym właśnie za żonę Barbarę Ostrzeńską.
Jeśli zapowiedź zobaczenia na scenie utworu tak typowo epickiego, jak "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej, wzbudza nieuchronnie w zwolenniku jej dzieła przynajmniej tyle niepokoju co ciekawości, to owa, opisana na wstępie, ekspozycja sztuki rozprasza wszelkie obawy. Na szczęście nie widać w adaptacji zamiaru przeniesienia wielowarstwowej powieści na deski teatru, na dziesiątki scen dramatycznych, które musiałyby rozwodnić dramat Bogumiła i Barbary w obrazkach społeczno-obyczajowych.
Z tych domniemań i obaw trzeba się tu zwierzyć, aby tym wyraziściej uwydatniła się trafność adaptacyjnego zamysłu, skromnego w stosunku do bogactwa znaczeń literackiego pierwowzoru sztuki, ale dzięki temu oddającego dobre usługi głównej bohaterce książki. Niespełniona miłość Barbary, tak udręczonej przez swoje usposobienie, warta jest tego, żeby ją wyizolować ze spraw pobocznych, a teatr okazał się właśnie środkiem do tego najodpowiedniejszym.
Mamy więc portret psychologiczny bohaterki, słuchamy jej jak gdyby monologu wewnętrznego, bo posłużono się tylko tymi partiami tekstu powieści, który - należąc wprawdzie do różnych osób - znaczy ślad w jej psychice w odniesieniu do Bogumiła, podtrzymuje egzaltację wyobraźni Barbary i wyjaśnia jej chłód erotyczny w zetknięciu z partnerem zbyt pospolitym w jej mniemaniu, niegodnym miłosnych uniesień.
Dąbrowska (o której nie wypada tu jednak zapominać) potwierdza się w swoim tekście przeniesionym na scenę jako pisarz niezmiernie aktualny, a konflikt Barbary, kobiety wyemancypowanej ze swego środowiska wykształceniem i aspiracjami, choć nie wolnej od snobistycznych ciągot nabiera wymiaru pozaczasowego. Zasługa w tym oczywiście adaptacji Krystyny Miłobędzkiej i reżyserii Izabelli Cywińskiej (scenografia Zofii Wierchowicz).
Nie ze wszystkim chyba można się w tej sztuce zgodzić. Zapewne bez wielkiej szkody dla głównego wątku można by zrezygnować z politycznego credo córki Barbary - Agnisi, i rewolucyjnych tyrad Marcina. Choć tak w książce istotne - brzmiały chwilami mocno deklaratywnie. Do najznakomitszych momentów, osadzonych w klimacie sztuki zaliczyłbym subtelnie i wzruszająco rozegraną sytuację pomiędzy Bogumiłem (Cezariusz Chrapkiewicz) i Felicją (Joanna Orzeszkowska).
Zdolnym, ale młodym jeszcze aktorom niełatwo było udźwignąć główne role, a jednak Halina Łabonarska (Barbara) wyszła z arcytrudnego zadania obronną ręką.
O kaliskim teatrze, kierowanym od roku przez Izabellę Cywińską, zaczyna być głośno w całej Polsce. Ta stara, bardzo zasłużona scena, znana w ostatnich czasach zwłaszcza z dorocznego festiwalu teatralnego, w którym z niezmiennym powodzeniem biorą udział teatry łódzkie, pozyskała stałą współpracę dwóch wybitnych reżyserów młodego pokolenia - Macieja Prusa i Helmuta Kajzara oraz scenograficzną Zofii Wierchowicz. Ten kolektyw, któremu przewodzi bardzo jeszcze młoda pani dyrektor, pokusił się w krótkim czasie o kilka ambitnych realizacji, jak "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, montaż utworów Różewicza czy wreszcie "seria kobieca", złożona - oprócz "Nocy i dni" - z bardzo dowcipnej adaptacji "Trędowatej" Mniszkówny, z współcześnie potraktowanej "Moralności pani Dulskiej" Zapolskiej i - w przygotowaniu - z "Domu kobiet" Nałkowskiej.
"Noce i dnie" wraz z "Szewcami" Witkacego pokaże kaliski teatr na najbliższym, rozpoczynającym się 2 maja festiwalu. Nie byłoby dziwne, gdyby utorował on drogę adaptacji książki Dąbrowskiej na inne polskie sceny. Sztuka powinna się sprawdzić, nawet pozbawiona tej wyjątkowej aury przyjaznego zaciekawienia, jaka towarzyszy dziełu Dąbrowskiej w jej rodzinnym mieście.