Artykuły

Anita Sokołowska: Bydgoszcz to moja spokojna przystań

- Łysak szybko zrobił z bydgoskiego teatru jeden z najważniejszych punktów na teatralnej mapie kraju. Tu nie było odgrzewania starych kotletów i grania klasycznych tytułów w klasyczny sposób. Podobnie jest teraz pod kierownictwem Wodzińskiego. To teatr wymagający, poszukujący nowych form i tematów. Podoba mi się, że żyje ważnymi dziś wydarzeniami. To dla mnie wyzwanie, bo przed każdą rolą sporo czasu poświęcam na research, ale dzięki temu rozwijam się nie tylko jako aktorka, ale też jako człowiek - mówi Anita Sokołowska, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie, współpracująca z Teatrem Polskim w Bydgoszczy.

Marta Leszczyńska: Wciąż jeździsz między planami filmowymi w Warszawie a teatrem w Bydgoszczy. Gdzie jest twój dom?

Anita Sokołowska: W obu miastach mam mieszkania, zorganizowane życie, swoje ulubione miejsca, przyjaciół. Z Bydgoszczą jestem związana bardziej w sensie zawodowym. Ale jednak domem nazwałabym Warszawę.

Warto dla naszego teatru pokonywać tyle kilometrów?

- Powszechne jest powiedzenie "Jesteś tym, co jesz". W przypadku aktorów powinno się je parafrazować: "Jesteś tym, gdzie i jak pracujesz". W Bydgoszczy pracowało mi się doskonale już od pierwszego spektaklu. To był 2007 rok. Zagrałam gościnnie w "Przebudzeniu wiosny" Wiktora Rubina. Byłam bardzo ciekawa Pawła Łysaka. Robiło na mnie wrażenie to, co robił wcześniej z Pawłem Wodzińskim w Towarzystwie Teatralnym. Dawali prapremiery współczesnej dramaturgii, wprowadzali na scenę brutalistów. Taki nowoczesny teatr bardzo mi się podobał. Niedługo potem, w atmosferze skandalu, fotel dyrektora Teatru Nowego w Łodzi, w którym pracowałam, objął Grzegorz Królikiewicz. Złożyłam etat i przyjechałam do Bydgoszczy. Pamiętam, że to był czas, kiedy w świecie teatralnym mówiło się, że to prowincja. Pamiętam taką rozmowę przez telefon z moim kolegą: "Ty grasz teraz w Bydgoszczy?" - pytał. Potwierdziłam. A on na to przerażonym głosem: "O mój Boże, a miałem nadzieję, że to tylko plotki".

Martwił się chyba niepotrzebnie.

- Od samego początku wiedziałam, że będą się tu działy ciekawe rzeczy. Łysak szybko zrobił z bydgoskiego teatru jeden z najważniejszych punktów na teatralnej mapie kraju. Tu nie było odgrzewania starych kotletów i grania klasycznych tytułów w klasyczny sposób. Podobnie jest teraz pod kierownictwem Wodzińskiego. To teatr wymagający, poszukujący nowych form i tematów. Podoba mi się, że żyje ważnymi dziś wydarzeniami, że mówimy na scenie o aktualnych problemach. To dla mnie wyzwanie, bo przed każdą rolą muszę się dużo przygotowywać, sporo czasu poświęcam na research, ale dzięki temu rozwijam się nie tylko jako aktorka, ale też jako człowiek. Taką pracę lubię.

Do Bydgoszczy przyjeżdżasz tylko dla teatru?

- Tak się składa, ze w prowadzeniu bydgoskiej sceny Wodzińskiemu pomaga mój życiowy partner i tata mojego dwuletniego syna Antka - Bartek Frąckowiak. Przyjeżdżam więc tu, by spędzić czas z rodziną. Mam też wrażenie, że w Bydgoszczy czas płynie wolniej. To bardzo mi się podoba, bo w Warszawie nie można złapać oddechu. Tam ciągle huczy mi w głowie. Wciąż analizuję, co powinnam jeszcze zrobić, jakich spraw na pewno nie dam rady załatwić, w ilu miejscach powinnam jeszcze być i z iloma ludźmi się spotkać. Jestem w ciągłym niedoczasie, a tam wszędzie jest daleko i jedzie się tak długo. W Bydgoszczy jest zupełnie inaczej. Nawet kiedy muszę siedzieć cały dzień na próbach w teatrze, łapię oddech. W czerwcu udało mi się nawet wyrwać na kilka dni do Bydgoszczy z Antkiem. Było już piękne lato, świeciło słońce, a ja wyjątkowo nie miałam żadnych spotkań, prób, spektakli. Chodziliśmy więc dużo na spacery. Park Kochanowskiego przy teatrze był jeszcze w remoncie, ale Antek był wtedy na etapie fascynacji koparkami, mogliśmy więc stać godzinami i przyglądać się, jak postępują prace na budowie. To była dla niego największa frajda.

Gdzie jeszcze lubisz spacerować?

- Nad Kanałem Bydgoskim i bulwarami nad Brdą, w Myślęcinku. Teraz, kiedy działa przy teatrze kawiarenka, kawę piję na miejscu. Ale wcześniej często wpadałam do Landschaftu. Bardzo lubię Gimnazjalną. Wszystkie lokale i sklepiki tam mają niepowtarzalny klimat. Lubię pójść na obiad do Przystani. Jest stamtąd taki piękny widok na rzekę. A już kompletna rewelacja to wystawiane latem wiklinowe kosze jak nad morzem i wypożyczalnia kajaków i rowerów wodnych. Można poczuć się trochę jak na wakacjach, bez wyjeżdżania z centrum miasta. Lubię też wieczory w Mózgu. Nie wiem, czy kiedykolwiek poszłam do innego klubu. Tam czuję się najswobodniej, poza tym zawsze jest jakiś ciekawy koncert. Szkoda tylko, że takie dni jak te w czerwcu trafiają mi się strasznie rzadko.

Życie w biegu, na dwa miasta, musi być wyczerpujące.

- Nie jest łatwo, bo wszędzie jestem trochę przejazdem. Czasem nawet nie mam czasu rozpakować walizek, zasiedzieć się. Bywa, że wieczorem gram spektakl w Warszawie, rano mam próbę w Bydgoszczy. Potem szybko wracam do stolicy, by wyjść wieczorem na scenę, i od rana zaczynam cały cykl od początku. W tak wypełnionym kalendarzu zdarzają się jeszcze dni zdjęciowe do seriali i wyjazdy na festiwale, tak jak choćby w tym miesiącu. Z bydgoskim zespołem wybieramy się do Rzeszowa zagrać "Afrykę". W międzyczasie kończę nagrania do szóstego sezonu "Przyjaciółek", ale to oznacza tylko krótkie wakacje od Polsatu. Z TVP robię "Na dobre i na złe", a ostatnio jakoś tak coraz więcej zaczyna się dziać wokół mojej postaci.

Nie gubisz się w tym wszystkim?

- Mam już kilka lat dobrego treningu (śmiech).

Ale nie jako młoda mama.

- Odkąd na świat przyszedł Antek, każdy dzień jest wyzwaniem. Od samego początku zabierałam go ze sobą na plan filmowy, na próby do teatru, na wywiady. Miałam szczęście, że produkcja serialowa stworzyła mi idealne warunki, by syn był zawsze blisko mnie. Póki karmiłam piersią, mogłam robić to w specjalnym kamperze. Wcześniej mogłam spędzić 12 godzin na planie i dopiero gdzieś późnym wieczorem uświadomić sobie, że właściwie siusiałam tylko raz i przez cały dzień zjadłam tylko kanapkę, dziecko wymaga przeorganizowania. Szybko nauczyłam się, że jestem gotowa do wyjścia do pracy czy do podróży do Bydgoszczy dopiero wtedy, kiedy Antek miał spakowaną odpowiednią ilość ubrań, jedzenia, zabawek i książek - wszystkiego, co było mu potrzebne, by czuł się dobrze. Byliśmy nierozłączni do momentu, kiedy Antek zaczął raczkować i chodzić. Wtedy kamper na planie serialu stał się dla niego za mały. Doszłam do wniosku, że lepiej dla niego będzie, jeśli ktoś spędzi z nim ten czas w domu lub pójdzie na spacer.

Musisz wracać do niego bardzo stęskniona.

- I z odzywającymi się głośno wyrzutami sumienia. Ale to uczucie znane chyba każdej młodej mamie. Z rozstaniami zaczęłam się oswajać dopiero niedawno, kiedy Antek zaczął chodzić do przedszkola.

Przez te dwa lata ani razu nie zabrakło ci sił?

- To przytrafiło mi się zeszłej jesieni. Antek miał wtedy niespełna rok. Na planie serialu radziłam sobie bardzo dobrze. Ale pracując dla telewizji, przygotowujesz rolę inaczej. Mówisz łatwiejszym, potocznym językiem, tekstu uczysz się fragmentami. Nie musisz myśleć nad całością roli, ale koncentrujesz się nad wybranymi scenami. I choć czasem na planie spędza się dużo więcej czasu, to pracuje się łatwiej, niż przygotowując rolę teatralną. Kryzys dopadł mnie w Bydgoszczy, kiedy przygotowywaliśmy premierę "Afryki". To może nie była depresja, ale przeżyłam głęboki dół emocjonalny. Z jednej strony chciałam być bardzo sprawna i twórcza na próbach, a z drugiej byłam zmęczona, nie miałam czasu nauczyć się tekstu czy przemyśleć, co dokładnie robić na scenie. Aktor, który wraca do domu po próbie w teatrze, nie ma zdolności uruchomienia w ułamku sekundy stanu odrębnej świadomości, kiedy może na spokojnie zająć się synem, przygotować jedzenie na następny dzień czy wstawić pranie. O roli nie da się zacząć myśleć dopiero następnego dnia na scenie. Czas przygotowań to bezustanny potrzask, skupienie i poświęcenie. Aktor musi umieć wypracować sobie taki stan. Przy małym dziecku, którego potrzeby są przecież najważniejsze, kompletnie mi to nie wychodziło. Zamiast koncentrować się na roli, wciąż uczyłam się robić w domu kilka rzeczy naraz. To był czas, kiedy nocami często płakałam.

Ale nie odpuściłaś ani teatru, ani telewizji.

- Kiedy świat tak pędzi i wariuje, czasem chciałoby się z tego wagoniku wysiąść, ale nie wiadomo jak. Czasem marzy mi się taki idealny dzień: budzę się, ale nie dlatego, że dzwoni budzik, tylko dlatego, że mój organizm czuje się wyspany. Wstaję ze świadomością, że nie muszę się nigdzie spieszyć, nic załatwiać, że mam dzień tylko dla siebie. Że mogę poczytać książkę, pójść do kina, zdrzemnąć się popołudniem.

Co stoi na przeszkodzie?

- Praca aktora jest fascynująca, ale nigdy nie można być pewnym jutra. Dlatego żaden z nas tak bardzo nie chce wypuścić z rąk tego, co już ma. To powoduje, że żyjemy w ciągłym pędzie. Żeby utrzymywać się tylko z teatru, trzeba byłoby grać codziennie. A i tak nie jestem przekonana, czy udałoby się z tego spłacać raty kredytu. Każdy z nas szuka więc dodatkowej pracy. Ale nawet przy kilku angażach nigdy nie mamy pewności, czy reżyser obsadzi nas w kolejnym spektaklu lub ile będziemy mieć dni na planie serialu. Kiedy zaczynaliśmy kręcić "Przyjaciółki", mówiliśmy o dwóch, trzech sezonach. Kręcimy szósty. Prawdopodobnie powstanie siódmy, ale dziś nikt z produkcji nie może dać mi gwarancji, że przez następny rok będę miała pracę. Na razie mam to szczęście, że jestem na scenie już 16 lat, nie muszę pożyczać pieniędzy, mam poczucie pewnej stabilizacji i mogę robić to, co w życiu naprawdę kocham.

Która rola jest dla ciebie szczególna?

- Maria Komornicka. Złote dziecko, wybitna literatka, tłumaczka. Debiutuje bardzo młodo, chce być najlepsza. Ale nie wytrzymuje presji. Nagle przestaje pisać. Pali kobiece stroje. Żyje pod męskim imieniem Piotr Włast. Nie wiemy, czy to był artystyczny eksperyment, czy autentyczne przeobrażenie osobowości. Rodzina, która sobie z nią nie radzi, oddaje ją do kolejnych zakładów zamkniętych. W końcu Komornicka umiera w ośrodku w Izabelinie.

Granie takiej dramatycznej postaci nie jest przygnębiające?

- Nie muszę utożsamiać się z Komornicką, by dobrze o niej opowiedzieć na scenie. Teatr dał mi formę, która pozwala zachować dystans. Raz byłam Włastem, raz Marią z dzieciństwa, raz rzeźbiarzem, który się jej przygląda. Te różne perspektywy opowiadania o artystce nie pozwoliły mi przylgnąć do tej postaci, spalić się na scenie.

A to nie o to właśnie chodzi w aktorstwie?

- Kiedyś często sobie na to pozwalałam, bo to niezwykłe uczucie. Ulegają mu zwłaszcza młodzi aktorzy. Człowiek ma wrażenie, że jest taki artystowski. Bywają też reżyserzy, którzy tego wręcz wymagają. Z czasem, kiedy aktor doskonali warsztat, wie, jak zbliżyć się do postaci bez szkody dla siebie, wie, na ile może się zatracić, jak głęboko może wejść w postać, by się nie zagubić.

Aktora od roli często nie potrafią rozdzielić widzowie. Zwłaszcza ci, którzy przez kilka sezonów serialu oglądają aktora w telewizji.

- Widzowie bardzo przywiązują się do postaci z ekranu. Producenci seriali prowadzą nawet badania, które cechy poszczególnych bohaterów widzowie uważają za najatrakcyjniejsze, za co ich lubią, jakie emocje, zachowania powodują, że dana postać wydaje się im ciekawsza. Na tej podstawie piszą nam role. Mam świadomość, że ludzie długi czas myśleli, że Sokołowska jest jak doktor Lena z "Na dobre i na złe". Gram tam ambitną lekarką, ale przy tym też bardzo miłą osobę, która w życiu wiele doświadcza. Jej związek z doktorem Latoszkiem jest bardzo burzliwy. Zostaje zdradzona, jej małżeństwo rozpada się, a ona w tym wszystkim jest ewidentnie ofiarą. Wszystko zmieniło się, kiedy Polsat wypuścił "Przyjaciółki". Moja bohaterka, Zuza, jest ostrą, przebojową panią prezes, trochę egocentryczną. W związkach z mężczyznami dominuje, wie, czego chce.

Do której z nich jesteś bardziej podobna?

- Każda z nich nosi pierwiastek mnie. Kiedy widzowie patrzą na Zuzę, na pewno widzą na ekranie mój temperament, moją szybkość myślenia i mówienia. Tyle mogę dać z siebie tej postaci.

Lubisz, tak jak ona, chodzić w szpilkach?

- Nienawidzę! Obcasy, kostiumy i pełny makijaż noszę tylko na planie serialu. Każdy, kto zna mnie prywatnie, wie, że na co dzień wyglądam zupełnie inaczej. Włosy wiążę w kitkę, lubię ciuchy na luzie.

Mimo to ludzie rozpoznają cię na ulicy?

- W Warszawie, gdzie znanych twarzy jest więcej, tak tego nie odczuwam, ale w Bydgoszczy zaczepiają mnie znacznie częściej.

Lubisz popularność?

- Każdy kij ma dwa końce. To miłe spotykać ludzi, którzy doceniają twoją pracę. To daje strasznie dużo pozytywnej energii. Motywuje, by być na scenie czy przed kamerami coraz lepszą. Ale, jak każdy, mam lepsze i gorsze dni. Czasem jestem uśmiechnięta, innym razem jestem zła, zmęczona, spieszę się. Zdarza się, że ktoś zatrzymuje mnie na ulicy, a ja zwyczajnie nie mam siły na rozmowę. Nie mogę też już sobie pozwolić na pełny luz. Czasem widzę, gdy siedzę w kawiarni, jak przyglądają mi się ludzie, słuchają, o czym rozmawiam.

Udaje ci się czasem przed tym uciec?

- Tak. Kiedy wyjeżdżam na wakacje gdzieś za granicę. Byliśmy w tym roku na Sycylii. Może dwa razy słyszałam język polski, nikt do mnie nie podchodził, mogłam wyglądać, jak chciałam, bez makijażu, w pogniecionej koszulce. A potem pojechaliśmy jeszcze na kilka dni do Darłowa. Tam nie mogłam niezauważona pójść kupić gofra. Jak każdy mam brzuszek, moja figura nie jest idealna i choć wcale się tym nie przejmuję, dziwnie czuję się, kiedy rozbieram się na plaży, a ludzie po cichu robią mi komórkami zdjęcia. Gdybym mogła wykonywać swój zawód bez tego całego medialnego blichtru i popularności, zdecydowanie tak wolałabym pracować.

***

Anita Sokołowska

Pochodzi z Lublina. Ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Filmową oraz Telewizyjną i Teatralną w Lodzi. Występowała w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy, gościnnie w dwóch łódzkich teatrach: Nowym i Zwierciadło oraz w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Od 2007 roku związana jest z Teatrem Polskim w Bydgoszczy. Zadebiutowała w "Przebudzeniu wiosny" w reżyserii Wiktora Rubina. Jedna z jej najbardziej znaczących kreacji to Maria Komornicka w spektaklu "Komornicka. Biografia pozorna" w reżyserii Bartosza Frąckowiaka. Spektakl zdobył wiele prestiżowych nagród. Krytycy zachwycali się aktorką. Sokołowska znana jest też widzom telewizyjnym. Na szklanym ekranie debiutowała w 1999 roku rolą Stefanii Rudeckiej w serialu "Trędowata". Od tego czasu wzięła udział w ponad 20 produkcjach. Szerszej widowni znana jest przede wszystkim jako doktor Lena w serialu "Na dobre i na złe" emitowanym w TVP 2 oraz jako Zuza w polsatowskim serialu "Przyjaciółki". Prywatnie mama dwuletniego Antka, związana z reżyserem i wicedyrektorem Teatru Polskiego w Bydgoszczy - Bartoszem Frąckowiakiem.

Na zdjęciu: Anita Sokołowska w spektaklu "Komornicka. Biografia pozorna"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji