Artykuły

Maja Komorowska: Wysoko stawiam sobie poprzeczkę w pracy i w życiu

- W końcu wybrałam teatr, szkołę krakowską na wydziale aktorskim oddział lalkarski. Później zdałam też egzamin aktorski. Nie było czegoś takiego, że od najmłodszych lat chciałam zostać aktorką. Życie się tak potoczyło - mówi Maja Komorowska, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Przygotowując się do rozmowy z Panią szukałam wywiadów, których Pani udzieliła. Dla radia - owszem, ale pisane?! Jak na lekarstwo. Zastanawiałam się, czy to niechęć do słowa pisanego?

- Dużo było wywiadów. W "Teatrze", we wszystkich możliwych pismach w związku z trzema książkami, które są moim udziałem, recenzje teatralne. Tylko że to wszystko było dawniej, pewnie o to pani chodzi. Zdaję sobie sprawę, ile z Tadeuszem Sobolewskim włożyłam pracy w przygotowanie książki "Pytania, które się nie kończą". Mimo że nasze rozmowy były nagrane, w gruncie rzeczy pisało się to na nowo. Chyba wysoko poprzeczkę postawiłam sobie w dbałości, żeby tekst był zgodny z tym, co myślę. Tak, ma pani rację, wolę radio i na żywo. Wtedy intonacja głosu coś mówi, słychać, że człowiek szuka słów, co w moim pojęciu jest bardzo ważne. W rozmowie nie muszą być gładkie zdania, natomiast pisanie wymaga jednak czegoś innego. Pewnie nigdy nie mogłabym być dziennikarzem, bo dla mnie pisanie jest niezwykle trudne. To jest pewna poetyka, sens słów mówionych przelanych na papier. To zupełnie co innego.

Dbałość o słowo, o przekaz widoczna jest w Pani przygotowywaniu się do roli. Bardzo ważny jest dla Pani kontakt z widzem. Dlaczego?

- Teatr to jedyne miejsce, gdzie ma pani widza przed sobą, tu i teraz. To jest wspaniałe. Czasami mamy świadomość obecności publiczności, wręcz się do niej odnosimy. Sztukę "Mimo wszystko" (Johna Murrella o aktorce Sarze Bernhard, Teatr Współczesny w Warszawie) na nasze życzenie gramy na małej sali. Każda najdrobniejsza reakcja publiczności jest widoczna, w jakimś sensie widzowie biorą udział w spektaklu. "Mimo wszystko" jest sztuką o zawodzie aktorskim, dlatego pozwoliliśmy sobie na wpisywanie w nią tego, co przez te lata, bo już dziesiąty rok gramy, działo się na widowni.

Kto widział "Mimo wszystko" na przykład przed pięcioma laty i teraz, zobaczy dwa trochę różne spektakle?

- Na pewno dużo się zmieniło. Ale nie tylko dlatego, że - jak mówiłam - pewne rzeczy wprowadzamy. Także człowiek się posuwa w wieku, czyli się zmienia. Ma trochę inny głos, trochę inaczej widzi świat. I w związku z tym te same zdania już są inne. Z Wiesławem Komasą ciągle szukamy od nowa, zdajemy sobie sprawę, gdzie chcielibyśmy coś zmienić.

Gra Pani teraz mniej, bo jak powiedziała "teraz jest pora, żeby trochę pożyć". Wcześniej życie było graniem?

- W gruncie rzeczy jestem dalej bardzo zajęta. Wydaje mi się, że dzisiaj bym nie chciała grać, na przykład, codziennie. Może dlatego spektakle, w których gram tak żyją, że ludzie, których w czasie między spektaklami spotykam i to, co się wtedy dzieje, jakby człowieka naładowuje. Można to przekazać. Nawet w tej samej sztuce coś jest pokazane inaczej. Chcę przez to powiedzieć, że czas bycia poza sceną jest bardzo ważny. To jest czas moich wyjazdów, spotkań, moich festiwali. Właśnie wróciłam z Gruzji, gdzie zdobyłam nagrodę za wkład w kinematografię. Przedtem taką nagrodę dostał Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi. To dla mnie wielka sprawa, bo wcześniej byłam w Tallinie, tam też nagradzali moją pracę. Mam świadomość, że to jest w jakimś sensie podsumowanie mojej pracy. To jest naturalne, nie można się buntować, trzeba dziękować i być wdzięcznym. Zdaję sobie sprawę, że mój czas się kurczy. Jeżdżę dużo na spotkania w związku z książką "Pytania, które się nie kończą". Wybrałam na nich formę mówienia wierszy, mówienia, nie recytowania, czyli jakby bycia z poetą i opowieści o życiu. To jest sztuka i życie. Z życia wchodzę w sztukę, z sztuki wchodzę w życie. Ludzie chcą spotkania z człowiekiem, który trochę przeżył i może im mówić o swojej sztuce, swoim życiu. Nie wyobrażam sobie w tej chwili, że zagranie jakiejś pani będzie ważniejsze dla mnie niż spotkanie, na którym mogę powiedzieć o miłości, o śmierci, przemijaniu, radości, o tym skąd mamy odwagę. Tak dobrałam wiersze, że opowiadają o moim podejściu do życia, o moim zobaczeniu życia.

Bardzo staranny wybór przedstawia Pani na spotkaniach w bibliotekach: ksiądz Janusz Pasierb, ksiądz Jan Twardowski, Wisława Szymborska, Zbigniew Herbert - wiersze, które dają do myślenia w każdej swojej warstwie.

- Tak, zaczynam od księdza Pasierba, który mówi, że żyjemy w gonitwie, potem przechodzę do Miłosza "Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia". Jest Herbert, o matce wspaniały tekst, ks. Pasierb się pojawia - mówię jego ostatni wiersz "Noli me tangere", przejście do księdza Twardowskiego, ale również sprawa matki i syna. W trakcie jest Słonimski, sprawa Basi Sadowskiej i Grzegorza Przemyka - też sprawa matki i syna. Nie zawsze mówię te same historie, ale teraz niektóre już opowiadam zawsze: o bezdomnym, o Lucynce niewidomej. Doszłam do wniosku, że wszystkie spotkania, zdarzenia, różne zdania - gdzieś to wszystko w nas jest. Ta "pamięć ciała", której uczył aktorów Jerzy Grotowski. Wydobycie tego, okazuje się, jest bardzo potrzebne ludziom. Czasami nawet powtarzam, że wszystko już powiedziałam, już tam byłam, ale po spotkaniu w Bydgoszczy znowu mam poczucie, że ludzie tego ciągle chcą. Chcą chyba obecności i spotkania z człowiekiem, który... Nnooo przeżył trochę i może im mówić o swojej sztuce, swoim życiu, ale w związku z tym również o naszym życiu.

Poezja, którą Pani wybiera, pokazuje wartości, których nam brakuje i bardzo dobrze, że ktoś o nich przypomina.

- Tak, szukałam tekstów, które mówią o odwiecznych naszych sprawach. Mam wrażenie, że brakuje nam autorytetów w przestrzeni publicznej. Były kiedyś osoby, które dużo dla nas znaczyły. Teraz albo ich już nie ma. albo się wycofują. Gdy patrzę w swoje życie, to przecież był Jerzy Turowicz, Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski...

... ksiądz Józef Tischner...

- Ksiądz Tischner! Pamiętam, że gdy ksiądz Tischner przyjeżdżał, to było jeszcze w stanie wojennym, myśmy przychodzili godzinę przed spotkaniem, żeby się zmieścić w kościele. To było coś wspaniałego! Wszystkie spotkania, które człowiek miał z tymi wspaniałymi ludźmi... One gdzieś tam rzeźbią człowieka, rzeźbią w środku. To się w nas osadza. I z tego czerpiemy.

Też ma Pani poczucie, że nam takich osób brakuje zwłaszcza w czasach, w których teraz żyjemy, w tym wszystkim, co wokół się dzieje?

- Ciągle tęskno do autorytetów. Są nam potrzebne, ciągle musimy szukać. Pamiętam przecież różnych ludzi, ludzi, którzy podobnie wierzyli jak ja, ale też tych, którzy mówili o sobie, że są niewierzący. Byli wspaniali. Oni naprawdę rzeźbią człowieka. Autorytetem nie musi być człowiek, który zawędrował wysoko. Często to są ludzie niewykształceni, ale niezwykli. Po prostu. Dla mnie autorytetem wielkim była, na przykład, niewidoma Lucynka, którą opisuję w "31 dni maja". Lucynka... No, była święta! Ona nas tak obdarowała...

Powiedzmy o niej.

- Lucynka miała wtedy chyba 80 lat. W powstaniu warszawskim odłamek uszkodził oko. Traciła wzrok powoli, ale była bardzo dzielna. Chciała odchodzić w swoim malutkim domu na Starym Mieście. Hospicjum wtedy nie było, parę osób prywatnych, ksiądz i siostry z Piwnej, od świętego Marcina do niej przychodziło. Gdy opowiadam, jak o dwunastej mówiłyśmy Anioł Pański przez telefon, ludzie zawsze reagują śmiechem. Lucynka bardzo lubiła, gdy się przychodziło w południe, żeby się razem pomodlić. Kiedyś do mnie zadzwoniła, to było w stanie wojennym, mówi: Wiem, że pani teraz nie może do mnie przyjść, ale odmówimy Anioł Pański przez telefon. No to mówimy: Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi... Rozmowa kontrolowana. Oto ja, służebnica pańska... Rozmowa kontrolowana... Oni pomyśleli, że to jakiś szyfr i przerwali. Tak, to był szyfr. Szyfr Lucynki, szyfr miłości.

Pracowała Pani w Prymasowskiej Radzie Pomocy Internowanym i ich Rodzinom, potem było hospicjum, pomoc Barbarze Sadowskiej. To był inny rodzaj otwarcia się na człowieka?

- Pani ma rację, ale w wywiadach prawie nigdy o tym nie mówię. Nazywam, ale nie opowiadam. Basi Sadowskiej nie pomagałam, tylko z nią pracowałam na Piwnej, u świętego Marcina w komitecie pomocy internowanym i uwięzionym. Potem, po śmierci jej syna Grzegorza Przemyka, ksiądz Jerzy (Popiełuszko), przywiózł ją do mnie, żebyśmy razem trochę pomieszkały w Dębkach u księży zmartwychwstańców. Oczywiście, mogłam tego wszystkiego odmówić. Ale przyszedł stan wojenny, trzeba było dotrzeć do ludzi, zdecydowałam się, że to zrobię. Wtedy byłam rozpoznawalna, dziś pewnie byłoby trudniej, nie gram w serialach, to nie jest ta popularność. Ja nie robiłam więcej niż inni ludzie, którzy na miejscu przygotowywali paczki. Po prostu byłam rozpoznawalna, więc się o mnie więcej mówiło.

Zaangażowanie się w tę pomoc to był naturalny odruch czy wynikało z czegoś wcześniej?

- Dobrze pani formułuje to pytanie. Ja po prostu uważałam, że trzeba. I w ogóle się nie wahałam. Niechętnie o tym opowiadam, żebym nie miała poczucia odcinania kuponów. To był fakt, nie wypieram się, ale to był odruch. Uważam, że tak trzeba było. Ja jedynie byłam bardziej widoczna niż inni, którzy robili bardzo dużo. A teraz sprawa uchodźców. Przychodzą czasy, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy, że każdy z sobą samym, w swoim sumieniu będzie musiał...

...na różne pytania sobie odpowiedzieć.

- Na różne pytania. Myślę, że chyba trzeba być otwartym na to, co się dzieje, na spotkanie z innymi ludźmi. Ja im coś daję - tak wierzę - i oni mi dają bardzo dużo. Mam potrzebę nowych tekstów, tylko że... nie umiem się pozbyć tamtych. Bo one najbardziej określają mój stosunek do życia. Szymborska, Herbert... Niełatwo jest znaleźć inne takie zdania.

Ależ takie są słowa bezdomnego, o którym też opowiada Pani na spotkaniach.

- Ach tak! Opisuję też tę historię w książce. Bezdomny przechodził przez cały kościół, zawsze siadał w pierwszej ławce. Po kilku dniach ludzie zauważyli, że się nie modli, nie klęka, siedzi po prostu. Jakaś pani do niego podeszła i spytała: Proszę pana, może panu trzeba pomóc? Pan się przychodzi tu modlić. Bezdomny mówi: Nie, ja się nie umiem modlić. Ale co on tam sam tak będzie siedział - pokazał na tabernakulum. Tymi opowieściami dzielę się na spotkaniach, bo ich się nigdy nie zapomina! Dlatego trudno je wymienić na inne. Może to na tym polega? Albo Basia Sadowska. Wspomniałam, że kilka dni mieszkałyśmy razem w Dębkach. Co wieczór opowiadała, jak przynieśli jej syna pobitego, jak to było, opowiadała tę drogę, tę Golgotę. Ja wtedy spytałam: Basiu, co cię wiedzie? Jak ci się udaje żyć? Basia powiedziała: Muszę tak długo żyć, żeby zdążyć się poprawić, żeby spotkać się z synem. To jest nadzieja, która nam towarzyszy, że każdego dnia możemy być trochę lepsi. Taka nadzieja, gdy Winnie w "Szczęśliwych dniach" mówi "Opuszczać i podnosić głowę". Niestety, głowa nam opada czasami, ale możemy ją podnieść.

Aktorstwo to był świadomy wybór?

- To długa historia, długa droga. Miałam mądrych rodziców i oni stwierdzili, że po maturze nie jestem tak dojrzała, żeby dokonać wyboru, więc żebym zrobiła rok przerwy. Przez ten rok pracowałam w szpitalu dziecięcym, na chirurgii. Byłam czymś między niewykwalifikowaną pielęgniarką a salową. Jednocześnie byłam w teatrze lalkowym w Domu Kultury na Elektoralnej, tam tańczyłam i poruszałam lalką jawajką. Zastanawiałam się, może to zajęcie połączyć z pracą z dziećmi? W końcu wybrałam teatr, szkołę krakowską na wydziale aktorskim oddział lalkarski. Później zdałam też egzamin aktorski. Nie było czegoś takiego, że od najmłodszych lat chciałam zostać aktorką. Życie się tak potoczyło. Zawsze była we mnie potrzeba konkretu, postawienia pytań, na które człowiek będzie szukał odpowiedzi. Bo zdawałam sobie sprawę, o tym też piszę w książce "Pytania, które się nie kończą", że w zależności od pytania znajdę odpowiedź. Trzeba ciągle atakować siebie, swoją świadomość, wyobraźnię, żeby znaleźć te odpowiedzi. W "Pejzażu", ale też w "Pytaniach...", jest zdanie, które uważam za kluczowe. Barbara Osterloff zauważyła w "Pejzażu", że często pojawia się słowo tęsknota, tęsknić, brak. Odpowiadam, że w miarę upływu czasu, w miarę, jak droga się wydłuża, coraz bardziej brakuje nam tych ludzi, tego czasu, w którym wszystko było możliwe. Brakuje ludzi, ale tego braku nie należy się wyzbywać, ale należy go dopełniać. Czy nie dlatego tworzymy? To jest precyzyjne zdanie, do tego wracam w naszej rozmowie, że wszystko co było, stoi na straży naszej wyobraźni. Te wszystkie fakty, ci ludzie, od Lucynki począwszy do wspaniałego Tischnera, ludzie, którzy coś nam dali. Chciałoby się powiedzieć, powiedz, jacy byli twoi przyjaciele, to powiem, kim jesteś. To znaczy, z jakimi ludźmi szukasz? Jacy ludzie cię wzbogacają? Co od nich możesz wziąć, co możesz im dać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji