Artykuły

WARSZAWA SIĘ BAWI? REFLEKSJE PONURAKA

Wybierałem się na "Nowego Don Kiszota". Ochoczo przebyłem odległość między domem mym a przystankiem trolejbusowym. Trzeba było nieco poczekać. W miarę atoli upływu czasu rzedła mi mina. Nie pomagało nerwowe tu-i-tam chodzenie; na horyzoncie nie pojawiał się żaden z tych śmiesznych pojazdów z pałąkiem. Gdy już w "Narodowym" kurtyna chyba szła w górę, nadjechały. Cały kierdel. Do teatru przybyłem ze znacznym opóźnieniem, dostając przy tym reprymendę za niepunktualność. Ale mniejsza z tym. Powyższy obrazek zreprodukował się w mej pamięci podczas medytacji nad "sytuacją komediową" stołecznych teatrów. Jesteśmy osobliwym narodem, którego miejska komunikacja, dystrybucja (ciepłe gatki w sierpniu, szorty - w lutym) i polityka repertuarowa teatralna rządzą się prawem: wyskoczył niczym Filip z konopi.

Wiadomo nie od dzisiaj, że potrzeby konsumpcyjne - w najszerszym rozumieniu ludzi zdeterminowane w jakiś sposób są pogodą, porą roku: inny typ rozrywki preferuje się w słotne wieczory jesienne, inny - w lecie, w okresie kanikuły. Do tej prawidłowości dostosowują się teatry na całym globie. W Polsce - a jakżeby inaczej - wszystko musi być "szworot na wyworot". Z melancholią pożegnaliśmy ostatni dzień lata i spostrzegliśmy żółte liszaje na kopułach drzew, a w teatrach lato, kiermasz z komediami. Rozwiązał się worek z premierami, rozpoczęła się normalna eksploatacja tuż-przedwakacyjnych realizacji. Rozklejone na słupach ogłoszeń harmonogramy teatrów, ich jesienny rozkład jazdy wykazuje radykalną dominację gatunku komediowego scenopisarstwa. Wiadomo: tabakiera dla nosa - to tylko teoria. Oglądamy tedy nie to co byśmy pragnęli, jeno to co nam oferują. A więc:"Żonę wiejską" Wycherleya, "Zebranie amorów" Marivaux. "Noc i chwilę" Crebillona, "Rycerza ognistego pieprzu" Beaumonta i Fletchera - wszystko to na złączonych dyrektorską unią personalną scenach teatrów "Klasycznego" i "Rozmaitości": następnie w Teatrze Polskim "Derby w pałacu" Jarosława Abramowa, w Dramatycznym - "Szkoła żon" Moliera, w Powszechnym "Wesele Figara" Beaumarchais'ego czy wreszcie Frimmla komedia muzyczna "Król włóczęgów". To dużo, wszystko byłoby wszakże w porządku, gdyby - zgodnie z dialektyką - ilość w jakość przechodziła. Ale bez aprioryzmu. Podejdźmy do zagadnienia sine ira et studio.

Niniejszy artykuł nie pretenduje do tzw. szerszych ujęć; na podstawie dość dowolnie wybranych spektakli-buffo ma odpowiedzieć na pytanie: czym i jak nas bawią? Autor chciałby przy okazji dodać, iż jako taki jest osobnikiem skorym do śmiechu (ma łachotki), ponurakiem zaś został z wyboru: nie chciałby, jako widz ułatwiać zadania teatrom grającym komedie. Rozśmieszyć ponuraka - oto mi sztuka! Omawianych niżej przedstawień nie oglądałem w porządku premierowym. Moja bytność w teatrze uwarunkowana była usposobieniem, ponurym.

W formie mikro recenzji omówię następujące sztuki: "Szkołę żon", "Nowego Don Kiszota", "Rycerza ognistego pieprzu". Przyznaję, iż wybór jest dość przypadkowy, dzięki niemu jednak daje się ułożyć małą antologię komedii, tekstów o różnej wartości literackiej, proponujące różne modele zabawy, śmiechu, stwarzające nadto możliwość operowania różnymi stylistykami scenicznymi. Różnorodność ta ułatwia wreszcie "przepytanie" teatrów z przedmiotu, który nazwijmy: umiejętność realizacji komedii.

Dodajmy jeszcze: mamy tu do oglądania trzy pozycje z półki klasyków komedii. Wiadomo, iż relacja scena współczesna - klasyczny dramat stanowi dla teatru jeden z najtrudniejszych do rozwiązania rebusów, nastręcza wiele trudności realizatorom, jest nadto zarzewiem bardzo spolaryzowanych ustosunkowań, opinii i ocen. Być wiernym czy uprawiać rewizjonizm ? Wszystko płynie, mawiał mędrzec, ale najszybciej starzeje się dowcip, sytuacje ewokujące śmiech. Wpisanie komedii klasycznej na listę repertuaru zawsze Implikuje ryzyko. Nie wystarcza nazwisko autora czy aura legendy wobec sztuki. Można hipotetycznie stwierdzić, że każdy dramat klasyczny jest rupieciem historii, czymś przebrzmiałym. Do życia przywraca go teatr, reżyser, który poza inscenizowaniem akcji, upostaciowaniu problematyki - ma rzeczywiście coś sensownego, żywo obchodzącego do powiedzenia swoim współpasażerom z tramwaju zwanego: współczesność. Teatr, jak kobieta, może autorowi przynieść szczęście lub też okryć go sromem. Dramat jest bezbronny jako wartość constans, zmieniło się życie. I tu jest szansa, racja bytu teatru. Szansa nie zawsze w pełni wykorzystana.

3

Do Teatru Dramatycznego wchodziłem z zawołaniem Franciszka Villona: "ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi", gdzież bulwersujące premiery i lata świetności tej sceny. Molier w teatrze słynnym onegdaj z najbardziej progresywnego repertuaru, premiera niczym się od innych nie wyróżniająca, akademicka. Wchodząc na widownię doznałem uczucia przyjemnego zaskoczenia. Wnętrza pudła sceny nie zasłaniała tym razem kurtyna; jej funkcje pełnił "sztych" Jana Kosińskiego (białe płótno, sepia), obrazujący zaułek, w którym miała się rozegrać akcja molierowskiej komedii o zazdrośniku ukaranym. Werystyczne panneau a na jego tle zwyczajna ławka. Czyżby scena miała być zredukowana do awansceny? No, no, też mi pomysł - pomyślałem, by po chwili wstydzić się za tę insynuację. "Sztych" powędrował w górę. odsłaniając ten sam zaułek, który już przedtem oglądaliśmy. Dowcip dekoratora został rozszyfrowany. To paradoksalne, że ciesząca się wielką międzynarodową sławą polska scenografia teatralna - nie budzi najmniejszego zainteresowania krytyki, która w tej mierze operuje przymiotnikami: piękna lub brzydka, ignorując dokonania dekoratorów, przewyższające niekiedy stricte teatralne walory spektaklu. Kosiński używa barw jasnych, czystych, które ewokują aurę lekkości,dowcipu. Rozkosz wprost patrzeć na persyflaż iluzjonizmu przemieszanie elementów płaskich i trójwymiarowych. Dom Arnolfa to ciemna, ponura sień, zaś "czerwony domek", w którym zazdrośnik więzi wdzięczną Anusię, ma okratowane wejście, przypominające klatkę na ptaki. Posępna sień i wesoły domek, z komina którego wydobywa się nawet dym, to szkaradność podstarzałego zalotnika 1 wdzięk, młodości jego wychowanicy. Kosiński zrobił dekorację, następnie ją odrysował a rysunek, zadedykowany swemu wielkiemu imiennikowi, użył zamiast kurtyny: sprawia on wrażenie ryciny, wyrwanej z jakiejś książki współczesnej Molierowi. Jean Baptiste Poquelin nie opatrywał swych tekstów didaskaliami. Oglądając dzieło Jana Baptysty Kosińskiego dochodzi się do wniosku, że gdyby nawet one były sugerowałyby rozwiązanie,jakie dał scenograf "Szkoły żon" w Teatrze Dramatycznym.

Mówi się o teatrze jednego aktora, bywają również spektakle jednego aktora. "Szkoła żon" w Teatrze Dramatycznym to popis Jana Świderskiego w roli Arnolfa. Boy nazwał "Szkołę żon" komedią charakterów, komedią psychologiczną; dyrektywę tę Świderski zaakceptował, jako odtwórca głównej roli i reżyser. Trafnym, w moim odczuciu, posunięciem było - przeniesienie "ciężaru" komizmu sytuacyjnego na parę sług: Grzelę i Agatkę, zinterpretowanych groteskowo przez Józefa Nowaka i Helenę Dąbrowską. Arnolf jest śmieszny "sam w sobie", gdy eksplikuje swoje teorie, unicestwiające jakoby perspektywę zdrady, rogów przez wybór głupiej żony; gdy wikła się w dzierzganej własnoręcznie sieci intryg. Ponurość tej postaci objawia się podczas zetknięć Arnolfa z młodzieńczym Horacym (Józef Para za mało "amantowaty") czy rozsądnym rogaczem-stoikiem, Chryzaldem (Tadeusz Bartosik). Arnolf nie jest kukłą prześmieszną to postać wyposażona w indywidualny mechanizm psychologiczny, dominantą jego jestestwa jest - rogaczofobia, że tak rzekę. Świderski daje studium takiego indywiduum; jego koncepcja roli jest analityczna, nie wartościująca, stąd jego Arnolf nie jest śmiesznym staruchem opętanym monomanią, intrygantem, który się przeliczył - jeno osobnikiem z defektem. Kreacja Świderskiego zasługiwałaby na specjalne omówienie; dwa momenty w niej warte są szczególnego podkreślenia. Świderski stosuje ciekawy zabieg. Arnolf, gdy jest pewnym siebie, butnym mieszczuchem, przekonanym o skuteczności swej teorii - nosi perukę; gdy odkrywa w sobie autentyczną miłość do Anusi, gdy cierpi męki zazdrości i płonie ze złości, że branka wymyka mu się w ramiona młodzika - ma odkrytą głowę, tak jak odsłonięta jest jego storturowana psyche. Arnolf to rola charakterystyczna. Świderski gra ekspresjonistycznie: jest szorstki, ostry, gra twarzą, którą rzeźbi w rysy przesadne, "prymitywne". Gdy Horacy donosi Arnolfowi o rezultatach swych miłosnych zabiegów, każde słowo partnera powoduje w Arnolfie wibrację, kurczy lub wydłuża twarz, która kamienieje mu ze złości, zazdrości i uświadomienia własnej porażki. Świderski jest wstrząsający wprost, gdy w tym momencie partner zmusza go do śmiechu i solidarnej radości z racji odnoszonych sukcesów. Taki pozostanie nam aktor w pamięci. To jego ostatnia rola w Teatrze Dramatycznym. W tym miejscu dziękujemy mu za wiele wzruszeń jakich nam na tej scenie w ciągu wielu lat, i w wielu rolach dostarczył. Życzymy powodzenia w pracy artystycznej w innym teatrze.

A gdzież tu komedia? Przede wszystkim w samej, z jakąż maestrią prowadzonej przez Moliera -intrydze, w absurdalnym miotaniu się Arnolfa, w jego ukaraniu wreszcie. Śmiechu jest sporo, ale "Szkoła żon" jest komedią z głębszym dnem, jej wymowa jest wciąż aktualna, co dostarcza głównej rozkoszy.>>>

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji