Artykuły

Nie chodziliśmy na swoje próby

W sobotę premiera "Skrzypiec Rotszylda" i "Graczy" w Operze Bałtyckiej. Z Markiem Weissem-Grzesińskim, dyrektorem Opery Bałtyckiej, rozmawia Jarosław Zalesiński:

Najpierw pomyślał Pan o wystawieniu "Graczy" Szostakowicza, a potem przyszło Panu do głowy, żeby sztukę wyreżyserował aktor? Tak doszło do zatrudnienia Andrzeja Chyry?

- Niedokładnie tak. Od początku projekt miał charakter dyptyku. Nie myślałem o wystawieniu samych "Graczy", bo jak pokazała poznańska premiera, to przerastałoby nasze możliwości. To specyficzne dzieło. Jakby to powiedzieć... nie jest doskonałe.

Szostakowicz "Graczy" nie ukończył.

- Sięgnął po tekst opowiadania Gogola i zaczął do niego pisać muzykę słowo po słowie. W pewnym momencie zorientował się, że wyszłoby z tego dzieło strasznie długie. Opera ma jednak swoje zasady, nie da się jej stworzyć tak, żeby po prostu zaśpiewać jakiś literacki tekst. Myślę, że kiedy Szostakowicz to zrozumiał, odłożył pracę nad "Graczami". I w tym samym czasie wyciągnął z szuflady niedokończone "Skrzypce Rotszylda" Fleischmanna.

Jego ucznia...

- Szostakowicz uważał Fleischmanna za geniusza. Strasznie w niego wierzył i namawiał do tworzenia. Ale chłopak zgłosił się na front i zginął. Szostakowicz bardzo przeżył jego śmierć i czuł się zobowiązany wobec swego ucznia. W "Skrzypcach" zorkiestrował niektóre fragmenty tak, że Fleischmannowi pewnie by się to nawet nie przyśniło.

Ułożyła się z tych dwóch kompozycji szczególna całość.

- Tak, bo z kolei Krzysztof Meyer, uczeń Szostakowicza, postanowił dokończyć "Graczy". Zrobił to bardzo wiernie, jak solidny uczeń. Ale nie wiedział tego, co zrozumiał Mistrz - że pomysł jest niewykonalny... Mnie szło o to, żeby te dwa dzieła połączyć.

"Graczy" Pan skrócił, ale i rozbudował.

- Dołożyłem dwa chóry a cappella Szostakowicza, które według mnie streszczają zasadę tego spektaklu. One opowiadają o Rosji dawnej i nowej. Są połączeniem starorosyjskiego sentymentu z nową, rewolucyjną, bojową rzeczywistością, czyli czymś, co było schizofrenią Szostakowicza. On też był kimś takim.

Geniuszem na służbie u tyrana.

- I była w tym jakaś rozpacz. Moim zdaniem, te dwa chóry o tym opowiadają. Potem będą szły "Skrzypce Rotszylda", oparte na pięknym opowiadaniu Czechowa o człowieku, który wyrabia trumny i uważa, że śmierć jest świetnym interesem. Ale gdy umiera mu żona, nagle musi zrobić trumnę za darmo. Wtedy dociera do niego, że śmierć może być nie tylko interesem, ale też stratą. Zaczyna myśleć, czuć, rozumieć. Widać, jak staje się człowiekiem. To piękna opowieść o odnalezieniu ludzkiej tożsamości.

Coś chyba przeciwnego niż w "Graczach".

- Tak. W "Skrzypcach" znajdujemy przypomnienie, że jednak jest się człowiekiem i że ważne są wartości, a "Gracze" są cyniczną grą. Życie w nich to gra. Z kolei moja gra z tym projektem polega na próbie pokazania tego, co dzieje się z nami dzisiaj.

A co się dzieje?

- Kiedyś, tak jak w sztuce "Dwa teatry" Szaniawskiego, istniały teatr realistyczny i teatr poetycki. Dzisiaj nie ma już tego podziału, powstał za to podział inny - na teatr realistyczny i poetycki oraz teatr destrukcyjny, antysentymentalny, podważający wartości. Z mojego starczego punktu widzenia nazywam go "teatrem chuliganów". Nie ojcobójców, tylko chuliganów. Bo to chuligani, którzy niszczą wszystko, co im wpadnie w ręce. Niszczą wartości, niszczą ład, sens, opowieść. Wszystko ma być destrukcyjnie przedstawione.

"Ojcobójcami" nazwano kiedyś grupę reżyserów, debiutujących w polskim teatrze w latach 90. Teraz mamy chuliganów? Destrukcja poszła jeszcze głębiej?

- O wiele głębiej. Nie twierdzę, że cały teatr jest taki, ale ten, który jest uważany za "nowoczesny", to teatr, w którym poszukiwania sensu, harmonii, wartości są traktowane jako sentymenty, jako coś, co nie ma niczego wspólnego ze współczesnym światem. Ci twórcy są buntownikami, którzy podważają ład, zasady i relacje między ludźmi.

Nie rozumiem. Dlaczego w takim razie zaproponował Pan współpracę Andrzejowi Chyrze, który wychował się w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, jednego z "ojcobójców"?

- Najpierw pomyślałem, że byłoby najlepiej, gdyby "Graczy" wyreżyserował jakiś wybitny aktor, który do tego ma zacięcie reżyserskie. Ktoś taki potrafiłby postawić zadania aktorskie śpiewakom. Andrzej jest dyplomowanym reżyserem i to był jego pierwszy atut. A poza tym widuję go na koncertach! W filharmonii, operze. Okazało się, że ma bogatą płytotekę, a nawet że uwielbia Szostakowicza.

Ale wychował się u "ojcobójcy"...

- No i świetnie. Pomyślałem: zobaczymy, jak to się ze sobą sklei. Czy w ogóle się sklei. To także moja przekora. "Gracze" to cyniczna opowieść, że życie jest grą. To Andrzeja w tym tekście fascynuje - że w życiu nie obowiązują zasady fair play, jedynie lepszy gracz ogrywa gorszego. I że trzeba wygrywać, bo przegrana oznacza nasz koniec.

Brzmi nowocześnie.

- A ja uważam, że czasem trzeba przegrać. Nie jest aż takie ważne, żeby za każdym razem wygrywać. Czasem trzeba przegrać, żeby ocalić coś innego. Jakieś wartości. Albo samego siebie. Nie warto zawsze wygrywać. Między tymi dwiema sztukami nawiązuje się więc dialog na temat tego, czym jest gra. Bardzo to zawiła struktura i czym jesteśmy bliżsi finału, tym bardziej się ona zapętla. Podoba mi się to.

"Skrzypce Rotszylda" i "Gracze" to taki łańcuszek prac mistrza i uczniów. Między Panem i Andrzejem Chyrą też zawiązała się taka relacja? Pan jest wybitnym reżyserem operowym, dla Andrzeja Chyry to debiut w operze...

- Po pierwsze, mam taką zasadę, że jeżeli już decyduję, iż ktoś będzie reżyserował w moim teatrze, staram się w to nie wtrącać, chociaż czasem aż mnie skręca. Ale nie, nie robię tego. Nie zachowuję się tak, jak wielu dyrektorów, którzy czując się odpowiedzialni za instytucję, poprawiają pracę innych, bo wydaje im się, że wiedzą lepiej. A ja nie wiem lepiej. Dlatego nawet nigdy nie byłem na próbie u Andrzeja.

Także on nigdy nie przychodził na moje próby. Jedyne, co nas łączy, to scenograf. Magda Maciejewska, która musiała między tymi dwoma biegunami oscylować i znaleźć wspólną przestrzeń.

Odnalazła?

- Zasada jest taka, że "Gracze" rozgrywają się w pomieszczeniu na zapleczu sali, w której toczy się akcja "Skrzypiec". Magdzie udało się to bardzo zręcznie zrobić. Czyli dodatkowo jeszcze jej "spektakl" obejmuje to, co robimy z Andrzejem. Do tego jest jeszcze Szostakowicz, jego muzyka, i dyrygent Michał Klauza, który jest niezwykle dyscyplinującym i niezwykle precyzyjnym dyrygentem. U niego nie będzie żadnej dowolności.

Bałtycki Teatr Tańca proponuje spektakle stworzone przez dwóch czy nawet trzech choreografów o bardzo różnych osobowościach. Tu będzie podobnie - spojrzenie na tę samą rzeczywistość z dwóch różnych perspektyw?

- Dokładnie tak. Coś takiego próbujemy zrobić.

Rzeczywistość i to, co dzieje się w niej dzisiaj z wartościami?

- Tak. Z tym, co Andrzej myśli o życiu i teatrze, kompletnie się nie zgadzam. Natomiast uważam, że jego "Gracze" są bardzo ciekawym spektaklem. I że ciekawe może okazać się zestawienie z moimi "Skrzypcami".

***

Powiedziałem sobie: "raz kozie śmierć"

Z Andrzejem Chyrą rozmawia Małgorzata Sikorska-Miszczuk

Jaka jest różnica w reżyserowaniu między teatrem a operą?

- Przede wszystkim ważne jest, że w operze trzeba poddać się rygorowi istniejącej już formy i dopiero w tym rygorze szukać wolności. W dzisiejszych czasach teatr stał się dziedziną niezwykle swobodną formalnie. W teatrze można wszystko. Forma tekstu, wiersz czy proza, stała się już - w dużym stopniu - niezobowiązująca jako materia spektaklu. W operze tak nie jest. I jeszcze coś w kwestii rygoru: ja, jako aktor, jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś mi coś narzuca, bo tak się dzieje, nawet jeśli jestem partnerem dla reżysera. Próba znalezienia życia i swobody w materii opery wydała mi się więc zupełnie naturalna.

A sztuczność operowa?

- To, że tekst jest zaśpiewany, nie jest naturalną formą ekspresji. A mnie w teatrze tak naprawdę zawsze najbardziej interesowało zmaganie z formą, szukanie języka, wychodzenie poza prosty realizm. Czuję, że opera z tymi wszystkimi utrudnieniami jest mi w sumie dosyć bliska - a na pewno nowoczesna opera, taka jak ta, którą napisał Szostakowicz. Choć "Gracze" są, moim zdaniem, bardziej dramatem muzycznym niż klasyczną operą. Ileż w "Graczach" jest tekstu! No i ostatnia ważna kwestia: wracaliśmy niedawno z próby z Jackiem Laszczkowskim [odtwórcą postaci Ichariewa] i rozmawialiśmy o tym, że gdyby ktoś nagle wypadł z naszej obsady, to nie ma nikogo, kto go zastąpi, bo ta opera jest kompletnie nowa i nieznana w Polsce. Oczywiście można sięgnąć do tych wykonawców, którzy śpiewali w 2006 roku w Poznaniu, ale to było już dość dawno. Ale to akurat mi się podoba, ten brak wcześniejszych realizacji, niemożność porównania inscenizacji, brak jakiegoś, jakby to powiedzieć...

Kanonu?

- Tak, kanonu, to też mnie zachęciło i dodało skrzydeł. ...Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to był jeden z powodów, dla których zdecydowałem się robić "Graczy". Że powiedziałem sobie: "raz kozie śmierć".

(fragment rozmowy Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk z Markiem Weissem-Grzesińskim i Andrzejem Chyrą, która została zamieszczona w programie przedstawienia)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji