Artykuły

Beata Ścibakówna: Najlepsze jeszcze przed nią

- Dobra rola drugoplanowa jest bardzo cenna. Wiem, że jestem w najlepszym momencie swojego życia jako kobieta i aktorka. Znam swoje ciało, możliwości, mam wyszlifowany warsztat. Nie boję się wyzwań, nie mam hamulców. Ale nas, aktorów, niestety się szufladkuje - mówi Beata Ścibakówna, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Gra w filmach, spektaklach, a teraz w serialu "Skazane", ale i tak wielu kojarzy ją jako żonę Jana Englerta. Beata Ścipakówna nie traci nadziei, że to się zmieni. I czuje, że najlepsze jeszcze przed nią.

Gdy pojawia się na ekranie w serialu "Skazane", trudno oderwać od niej oczy. Beata Ścibakówna (47) urzeka talentem, dojrzałością i warsztatem. "Kawał aktorki!" - mówi się o takich jak ona. Dlatego nowy serial Polsatu powinni oglądać polscy reżyserzy, którzy stanowczo za rzadko angażują ją do swoich produkcji. Ona sama nie umie się wypromować - raczej nie bywa na salonach, nie pozuje na "ściankach", nie ma nawet profilu na Facebooku. Od świata wirtualnego woli ten realny, w którym najważniejsi są dla niej mąż, córka i teatr. I choć częściej czyta poezję niż pisma o modzie i urodzie, to gdy pojawia się w towarzystwie, budzi zachwyt. "Wygląda lepiej niż 20 lat temu!", "Ona to ma klasę!" - mówi się o Ścibakównie. Jak ona to robi?

Kiedy się na panią patrzy, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Działa na pani korzyść.

- Gdy kończyłam szkołę teatralną, usłyszałam od profesora Englerta: "Ty dopiero po czterdziestce znajdziesz równowagę psychiczną i fizyczną. To będzie dla ciebie jako aktorki najlepszy czas". On o wszystkich studentach robił notatki, w których przewidywał, co z kogo "wyrośnie". I zdarzało się, że najzdolniejszym nie wróżył dobrze i na odwrót. Jeśli chodzi o mnie, to jego słowa okazały się prorocze. Już dwa lata po ukończeniu studiów zaczęłam grać młode matki. Teraz, gdy w serialu "Skazane" zagrałam umęczoną i zaniedbaną matkę dorosłego chłopaka, dostałam telefon z kliniki medycyny estetycznej z zaproszeniem na konsultację. Zaproponowano mi pakiet zabiegów (śmiech). To przeczy opinii, że czas się dla mnie zatrzymał.

Ale na billboardach reklamujących "Skazane" wygląda pani młodziej niż kiedykolwiek! Do tego stopnia, że Szymon Bobrowski mówi: "Wyglądasz jak Michelle Pfeiffer!". Miał na myśli Michelle sprzed zabiegów? Choć pewnie tego nie dodał, bo medycyna estetyczna to wciąż temat tabu wśród gwiazd...

- Czy ja wiem? Coraz częściej słyszę od kogoś: "Botoks mi puścił i znowu wyszła mi lwia zmarszczka".

A pani zdecyduje się na zabieg?

- Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Gdy gram, moja twarz musi oddawać emocje. Gdy podpisywałam kontrakt na rolę w "Skazanych", musiałam zadeklarować, że w czasie realizacji tego serialu nie będę robić zabiegów. Coraz więcej umów zawiera taki punkt.

Wróćmy do przepowiedni profesora Englerta. Wiele aktorek skarży się, że po czterdziestce reżyserzy jakby przestali je dostrzegać, a pani właśnie w tym wieku miała się czuć spełniona...

- Jestem zodiakalnym Bykiem i zgodnie z charakterystyką tego znaku "jestem wciąż nienasycona i niezaspokojona". Cóż, muszę się z tym zmagać. Zawsze chciałabym osiągnąć więcej.

Od lat czeka pani na pierwszoplanową rolę, ale jest pani za to mistrzynią ról drugoplanowych. Może to powinno wystarczyć?

- Dobra rola drugoplanowa jest bardzo cenna. Wiem, że jestem w najlepszym momencie swojego życia jako kobieta i aktorka. Znam swoje ciało, możliwości, mam wyszlifowany warsztat. Nie boję się wyzwań, nie mam hamulców. Ale nas, aktorów, niestety się szufladkuje. Choćbym nie wiem jak zagrała i co zrobiła, to i tak mało kto się nad tym pochyli. Pamiętam rolę Doryny w "Świętoszku" Moliera. Włożyłam ciężkie buty, ubrania i człapałam pochylona, mówiąc ochrypłym głosem. Zadzwonił do mnie wtedy wielki reżyser Jerzy Jarocki i powiedział: "Chapeau bas, pani Beato, gratuluję!". Myśli pani, że jakiś krytyk słowo o tej roli napisał?

Może to cena, jaką płaci pani za bycie żoną swojego profesora ze szkoły teatralnej, a od kilku lat także dyrektora teatru, w którym pani gra?

- Być może... Choć mój mąż nigdy mnie nie faworyzował.

Nie prosiła go pani o to?

- Raz, kiedy reżyserował dla teatru telewizji "Kordiana". Bardzo chciałam zagrać Laurę. On widział mnie raczej w roli Wioletty. W końcu nie obsadził mnie ani w jednej, ani w drugiej z tych ról. Myślę, że teraz dojrzałam do Lady Makbet. Chciałabym też - teraz bujam w obłokach - zagrać u Quentina Tarantino. Jego absurdalne poczucie humoru jest mi bliskie. Wojtek Smarzowski i Władysław Pasikowski to reżyserzy, których postrzeganie świata i ludzi nie jest mi obojętne. Do tej pory, gdy myślę o "Róży" czy "Pokłosiu", to czuję silne emocje. Chciałabym się z tymi reżyserami spotkać w pracy.

Miała pani kiedyś dylemat: czy pójść w komercję, czy realizować się w tzw. sztuce wysokiej?

- Nigdy. Kocham teatr. Nie tylko w nim pracuję, ale i oglądam większość spektakli w Warszawie. Nawet jak jestem za granicą, biegam do teatrów.

Teraz kariery aktorów są precyzyjnie wymyślone od A do Z - strategia, menedżer, wizerunek. Jaki pani na początku miała pomysł na siebie?

- Kiedy zaczynałam, nikt nie miał pomysłu na siebie. Była jedna agencja aktorska, Gudejko, powstawała druga - Passa. Dzięki niej zagrałam w kilku filmach i w serialu "Radio Romans". Nakręciliśmy 34 odcinki w dwa lata. Dziś to nie do pomyślenia - tyle odcinków kręci się w dwa miesiące. Dla mnie najbardziej liczyło się to, że po skończeniu szkoły zadebiutowałam w spektaklu w Teatrze Powszechnym obok Jadwigi Jankowskiej-Cieślak.

Jak odnalazła się pani w świecie "ścianek"?

- Na początku się zachłysnęłam, ale szybko mi przeszło. Urodziłam dziecko, a wtedy, zamiast "otwierać nowy butik", wolałam zostać z Helenką w domu. Poza tym wybawiłam się w latach 90. Organizowano wtedy mnóstwo balów i ja lubiłam tańczyć. A teraz? Na balach mało się tańczy, głównie pozuje się do zdjęć.

I mówi to bohaterka pierwszej okładki "Vivy!".

- Ale to było w 1997 roku! Byliśmy wtedy z Janem tzw. gorącą parą.

Jakiś czas później wystąpiła pani w show "Gwiazdy tańczą na lodzie". Mąż nie miał nic przeciwko temu?

- Musiałam stoczyć z nim batalię, bo najpierw powiedział, że zwariowałam. Wtedy byłyśmy jeszcze razem w teatrze z Grażyną Szapołowską i zadzwoniłam do niej po radę, bo brała udział w "Jak oni śpiewają". Ona mnie zachęcała: "Beata, bierz, będziesz miała kontrakty, będzie pięknie". Z tymi kontraktami to akurat mity, ale zarobiłam niemałe pieniądze i przeznaczyłam je na produkcję spektaklu teatralnego. Mniej grałam w Teatrze Narodowym, więc sama wyprodukowała przedstawienie.

Kiedy profesor Englert przestał być dla pani mistrzem i mentorem?

- Mistrzem nigdy nie przestał być. Inni mają menedżerów, a ja mam męża, który podpowiada mi w sprawach artystycznych. On sam żartuje: "Kiedyś byłem twoim mistrzem, teraz jestem asystentem". Jesteśmy razem ponad 20 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji