PRZEZ ŚMIERĆ WYPLUWANY
My, tylko my spośród milionów stworzeń posiadamy wiedzę o umieraniu i możemy przeżywać swoją śmierć wielokrotnie, na lata przed jej nadejściem. Więcej. Możemy dzielić wiedzę naszej śmierci z innymi. Skwapliwie zresztą wykorzystujemy tę szansę. Filozofia śmierci tkwi u źródeł filozofii życia, a umiejętność jej przyjęcia jest jedną z najwspanialszych i najtrudniejszych umiejętności. Chyba też nikt jej w pełni nie posiada. Banał. Tak, ale z tego banału żyje literatura. Jednym z antidotów przeciw lękowi śmierci, jakie nam proponuje, jest niejednoznaczne bynajmniej - antidotum śmiechu. Dlaczego podobają się nam sztuki Dürrenmatta? Myślę że podobają się nam jako dobry teatr,jako dobra sceniczna zabawa, jako intelektualna igraszka przeplatana zbłąkanymi przypadkowymi aluzjami. Nie wyobrażam sobie jednak awantury na przedstawieniu Dürrenmatta w Warszawie lub w Krakowie. A zresztą. Przecież przynajmniej w jakimś stopniu jesteśmy powiązani wspólnotą poczucia humoru z widzami zza kilku granic.
Dürrenmatt podobno zaczerpnął pomysł do swojej sztuki z Nowotestamentowej historii Łazarza. Nie trzeba jednak traktować tej analogii zbyt dosłownie, choćby dlatego, że autor obdarzył swojego bohatera wieloma cechami zaczerpniętymi nie z Biblii, ale z własnej autobiografii. Wielki pisarz, laureat nagrody Nobla, godzi się z faktem swojej śmierci, godzi się do końca i bez obłudy, a więc przekracza już jej próg. Śmierć płata mu figla, każąc dwukrotnie zbierać manatki i złazić z katafalku. Jest jednak wciąż obecna. Dlatego schną i umierają ludzie, którzy zaplątali się w krąg niespełnionego umierania Schwittera. Te śmierci innych, owe kłopoty z umieraniem zdenerwowałyby świętego. Nie prawdopodobny przypadek szkodzi ludziom, nie tylko zabijając ich, lecz także ośmieszając. Robi głupca i z samego bohatera wydając go na łup Armii Zbawienia, tej karykatury religijności i miłosierdzia. Wściekły wrzask Schwittera: "kiedy ja właściwie zdechnę!", wrzask człowieka, który osiągnął w życiu szczyt powodzenia, kojarzy się z krzykiem całej cywilizacji, która dławiąc się luksusem i pustką, chciałaby wreszcie "zdechnąć," czyniąc zresztą w tym kierunku całkiem konsekwentne wysiłki. Niespożytą witalność Schwittera, który między jednym umieraniem a drugim awanturuje się, chleje koniak, sprzecza z lekarzem, przesypia z kobietą, przesuwa meble, pozbywa się majątku i ciska wieńcami - unaocznił Tadeusz Bartosik. Jest to aktor posiadający kilka doskonałych, charakterystycznych kreacji, wyróżniający się łatwością tworzenia postaci wyrazistych, krwistych, a przy tym umiejący zabarwić swoje role esencją autentycznego wzruszenia, subtelnego liryzmu. Mimo to (a może właśnie dzięki tym swoim umiejętnościom i aktorskim predyspozycjom) Tadeusz Bartosik rozminął się z Dürremattem - jeżeli założymy, że jedynie właściwą była "interpretacja pogłębiona" - pociągając za sobą niemal wszystkich aktorów, o ile ich przysłonić nie zdołał. Odtwarzając niezmożoną żywotność Schwittera, prześliznął się obok owej cienkiej, przyznaję, lecz wyraziście przeświecającej przez warstwy sytuacyjnego humoru pokłady witalności i energii bohatera - struny refleksji intelektualnej. Nie pomógł reżyser, tak zawsze precyzyjny i doskonale odczuwający istotne, ale jakby podskórne nurty sztuk, które wystawiał. Ale kto wie, czy Ludwik René, tym razem nie miał racji? Czy nie miał prawa tak właśnie, po prostu, odczytać tekstu sztuki: jako farsy będącej formą veta przeciwko umieraniu, veta świadomego własnej bezsilności? Tak, ale reżyser podsunął aktorom sugestie akcentowania tych linijek tekstu, które miały świadczyć o intelektualizmie sztuki, o jej filozoficznej warstwie. Tymczasem filozofia Dürrenmatta wypowiada się poprzez sytuacje, poprzez potok faktów scenicznych, zderzających się z sobą, rozpryskujących i wytwarzających przez to fantastyczne efekty. Efektem w moim odczuciu zbyt groteskowym w tej interpretacji scenicznej jest zakończenie. Śpiewy i trąby Armii Zbawienia nie mogą zagłuszyć protestów przeciw życiu świeżo wskrzeszonego Schwittera. To niemal próba generalna przed Sądem Ostatecznym. Ostatecznie w przedstawieniu "Meteora" na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie najbardziej przekonywały sceny, w których ujawniła się paradoksalność sytuacji poprzez zestawienie atmosfery domu pogrzebowego w pracowni kiepskiego malarza - z witalnością niedoszłego nieboszczyka, odrzucającego nęcące propozycje życia. Te nęcące propozycje poparte zostały urokami kobiecości. Kto właściwie rozumie Schwittera? Chyba Augusta, po kobiecemu zasugerowana jego siła witalną, zafascynowana sława, a przy tym współczująca mu i niezamierzająca zatrzymywać przy życiu tego piekielnego starca o temperamencie młodzieńca. Augusta, wiedziona instynktem, chce go po prostu uratować od zawieszenia między życiem a śmiercią. Ratuje jak umie najlepiej, a więc swoją cielesnością. Gotowość Augusty, jej intuicje kobiecą bardzo przekonywająco zagrała Barbara Horawianka. Gotowość młodziutkiej żony Schwittera, eksprostytutki Olgi stała się powodem jej przegranej. Dlaczego? Po prostu zachowując jakieś resztki kobiecości, była jednocześnie powierzchownie szczera wohec starego, mądrego choleryka. Stała się więc cieniem kobiecości, podczas gdy Augusta była kobiecością spełnioną. I trafnie chyba nie starała się "pogłębiać" tej roli - Magdalena Zawadzka. Z ról męskich - wierny, przekonywający był Stanisław Jaworski, jako wydawca Koppe, najszczęśliwiej nawiązując do przekornych, a jednocześnie logicznych postaci Dürrenmatta. Poza tym wszyscy byli tu tylko "na miejscu": profesjonalnie nie dziwiący się niczemu dozorca - Janusza Ziejewskiego; Wielki Muheim, cyniczny romantyk - Czesława Kalinowskiego; malarz Nyffenschwander - Mieczysława Voita; ogłupiała ofiara żywotności swego niespodziewanego gościa - nieboszczyka, biadolący prof. dr med. Schlatter - Janusza Paluszkiewicza. Całkiem na miejscu były też dekoracje Stanisława Bąkowskiego z sugestywnym zygzakiem rury od piecyka, tak dobrze pasującej w pogrzebowej scenerii jako ewentualna a niewykorzystana droga dla duszy Schwittera. ulatującej w zaświaty. I wreszcie muzyka Tadeusza Bairda, zawsze piękna i zawsze zjawiająca sie w porę. A jednak...
Wyobrażamy sobie, że meteor spadając nabiera szybkości, rozpala się coraz bardziej w atmosferze ziemskiej, roziskrza się, by - jeśli jest dostatecznie wielki - trzepnąć o ziemię i wybuchnąć potężną energia, przyniesioną z przestrzeni kosmicznych. Polskiej prapremierze "Meteoru" zabrakło tego przyspieszenia i dlatego ostateczny krzyk zirytowanego pana, któremu nie dało sie umrzeć, przebił efektownie hałas czyniony przez trąby Armii Zbawienia. Lecz przecież nie o Armie Zbawienia tu chodziło, ale o zagłuszenie śmierci.