Artykuły

Edynbyrg 1993 - Festiwal Fringe

Zakończył się 47 Festiwal w Edynburgu - w ciągu kilku dni rozplakatowane, wypełnione tłumami gości z całego świata miasto przycicha, szarzeje i wraca do spokojnego rytmu codzienności. Mieszkańcy oddychają z ulgą, artyści rozjeżdżają się do domów, wygasły wulkan - wzgórze zamkowe - który przez kilkanaście dni błyszczał światłami parady wojskowej Tattoo, by na koniec wybuchnąć fontanną ognia wielkiego koncertu fajerwerków, na rok pogrąża się w głębokim śnie.

Tegoroczny bilans jest istotnie imponujący. Dziewięć głównych imprez -"oficjalny" Festiwal Międzynarodowy, Fringe - festiwal "na obrzeżach", festiwale: książkowy, filmowy, telewizyjny, jazzowy, folk, dziecięcy, naukowy i Tattoo przyciągnęły ponad dwustutysięczną publiczność. Największą liczbę wykonawców gromadzi Fringe - w tym roku było to prawie sześćset zespołów, wystawiających 1235 spektakli w ponad dwunastu tysiącach przedstawień.

Obejrzeć wszystko jest fizyczną niemożliwością, ale wybrać z ogromu propozycji rzeczy najciekawsze też stanowi sztukę nie lada. Właściwie dopiero kilkuletni bywalec Fringe'u może się poszczycić jaką taką festiwalową orientacją. Czytanie recenzji na bieżąco nie wystarcza, bilety na najpopularniejszych wykonawców są wyprzedane często tygodnie naprzód. Kilometrowe kolejki do kas też nie są najlepszą wskazówką - to, na co Brytyjczyk chodzi masowo (a jest to przeważnie show komika-kabareciarza z dowcipami na tematy lokalne), nie zawsze jest zrozumiałe lub interesujące dla cudzoziemca.

Dobry poziom prezentują zwykle zespoły goszczące w stałych teatrach Edynburga - Traverse i Theatre Workshop; także wielkie kombinaty teatralne Pleasance i Assambly Rooms, każdy wyposażony w pięć scen, prowadzą własną selekcję kandydatów. W przeciwieństwie do "centralnie planowanego" Festiwalu Międzynarodowego, który zaprasza sławy - jak tegoroczna wizyta Petera Steina z "Juliuszem Cezarem" Szekspira - na Fringe może przyjechać każdy, jeśli tylko dysponuje funduszami. Zdobycie sali w którymś z popularnych centrów festiwalowych jest rodzajem nobilitacji i zwiększa szansę sukcesu.

W nietypowej - jak na Fringe - sytuacji był więc przybyły na zaproszenie Theatre Workshop polski teatr Wierszalin z wielokrotnie nagradzanym "Turlajgroszkiem". Przedstawienie cieszyło się sporą frekwencją i otrzymało doskonałe recenzje, w których podkreślano, że jest to rzadki przykład teatru, który w prosty, a zarazem przejmujący sposób potrafi mówić o problemach duchowych; sztuka prawie nieosiągalna przez teatr zachodu Europy. Jak stwierdziła jedna z gazet, być może właśnie na wschodzie znajduje się "lekarstwo na chorobę zachodniej duszy" - cynizm i ironię, które w teatrze dają wprawdzie dobrą rozrywkę i pełną kasę, są jednak myślowo puste; śmieszą, ale nie potrafią wzruszyć ani poruszyć.

Zespół polski zaproszony został na spotkanie z uczestnikami prowadzonego przez Uniwersytet w Edynburgu kursu Fringe, dwutygodniowego programu dla tych, którzy chcą przejść przez festiwal pod kierunkiem doświadczonego specjalisty. Biorą w nim udział przyjezdni z całego świata, często po raz pierwszy odwiedzający festiwal; zajęcia obejmują, oprócz oglądania wybranych spektakli, także spotkania z organizatorami festiwalu, obsługą i ochroną, z twórcami i wykonawcami. W trakcie rozmowy z zespołem Wierszalin padło wiele pytań, między innymi o genezę i sposób realizacji spektaklu, a także o sytuację polityczną "egzotycznej" Polski. Wielu obecnych bardzo zaciekawiło, dlaczego po zakończeniu przedstawienia, wśród gorącej owacji, aktorzy nie uśmiechają się. "To chyba napięcie - zastanawia się jedna z wykonawczyń - i trudno jest tak od razu się przestawić. Jakoś w ogóle nie mieliśmy tej świadomości." To wyjaśnienie uspokoiło studentów, którzy podejrzewali, że może Polacy nie lubią zachodniej publiczności i są niezadowoleni z sukcesu. A sukces jest poważny - w finale festiwalu teatr z Białegostoku uhonorowany został prestiżową nagrodą Fringe First.

W kategorii przedstawień prawdziwie "międzynarodowych", czyli takich, których zrozumienie nie opiera się na słowie, lecz raczej przekazie wizualnym, warto wspomnieć o kilku spektaklach, zwłaszcza o lokalnej, szkockiej produkcji teatru Communicado. "Legenda o świętym Julianie" to opowieść o życiu średniowiecznego magnata, który traci wszystko po omyłkowym zabójstwie własnych rodziców. Historia chrześcijańskiego Edypa, nie zakończona jednak potępieniem. Doskonałe, dynamiczne aktorstwo, sugestywne światło i plastyka pozostawiają niezatarte wrażenia. Obok Communicado na scenie Traverse obejrzeć można było hiszpańskie przedstawienie pantomimiczne grupy Ylana z Madrytu. Tym razem chodzi o lżejszą muzę - spektakl jest satyrą na... męskość, a właściwie stereotyp męskości "macho", której symbolem jest matador. Obserwujemy cztery postacie, od supermana-bożyszcza tłumów po wiecznego nieudacznika-ofermę w ich przygotowaniach do walki z bykiem, samą walkę (czy raczej rozmaite sposoby jej unikania) i jej fatalne następstwa. Ylana ze spektaklem "Muu!" idzie w ślady innej, też pantomimicznej grupy hiszpańskiej El Tricycle, która kilka lat temu zaczynała karierę również na szkockim festiwalu. Wytrwały widz nie pożałował paru kilometrów spaceru do Ośrodka St. Brides, gdzie w byłym kościele, z dala od centrum miasta, wystąpił niemy teatr masek Trestle. Oparte na drobiazgowej obserwacji życia codziennego i ludzkich zachowań przedstawienia Trestle oczarowują precyzją, ciepłym humorem i wszechstronnością trójki wykonawców, odtwarzających kilkanaście postaci. Tegoroczna festiwalowa prezentacja zatytułowana "Plastered" (W gipsie) to komedia obyczajowa z życia baru, a następnie miejskiego szpitala, gdzie kończą uczestnicy barowych zamieszek. Sugestywne, zastygłe w jednym charakterystycznym grymasie maski-głowy to portrety ludzi z ulicy - drobnego złodziejaszka, niegrzecznego barmana, zakompleksionego policjanta, wiecznie niezadowolonej paniusi... Opowiedziana historyjka jest prosta, śmieszna i z happy endem, choć Trestle wystawia także poważne dramaty. Teatr istnieje od dwunastu lat, w ciągu których wypracował własny, oryginalny styl, i jest jednym z wiodących brytyjskich zespołów objazdowych.

Typowy teatr brytyjski opiera się jednak głównie na słowie i ogromną część festiwalowych występów stanowią - dowcipne lub poważne - z lekka tylko inscenizowane gawędy. Czasem także występy muzyków i tancerzy (!) mają w sobie element przyjacielskiej rozmowy z publicznością. Zdarzają się jednak monodramiści-wirtuozi, u których można podziwiać czystą sztukę aktorską na najwyższym poziomie, z całym jej bogactwem gestu, głosu i magią kompletnej transformacji osobowości. Najlepszym przykładem jest Steven Berkoff, człowiek, dla którego, jak niesie fama, powinno się wybudować w Anglii osobny Teatr Narodowy. Jest pisarzem, reżyserem i autorem własnych spektakli, które odgrywa na pustej scenie, z towarzyszeniem jednego muzyka. W tym roku w Assambly Rooms przedstawił trzy opowieści: w jednej jest służącym-mordercą, w drugiej wiecznie niepewnym jutra aktorem, w trzeciej skinheadem, właścicielem buldoga. Rzeczy o różnym ciężarze gatunkowym, od czarnej powagi, przez dramat egzystencjalny aż po lekką komedię, wszystko wykonane z równą perfekcją; aktor kontroluje każdy tembre głosu i każde poruszenie ciała od czubka głowy aż po mały palec u nogi, w pierwszym monologu z matematyczną dokładnością stopniuje napięcie, cedzi pauzy i modeluje groteskowy głos swojej postaci; w drugim, który wygłasza w stale przyspieszanym marszu, powoli przeradzającym się w szaleńczy bieg, przypominają się niektóre z morderczych ćwiczeń metody Grotowskiego. Wyrafinowana sztuka Berkoffa nie kłóci się tu z wielką popularnością spektaklu, od początku wyprzedanego do ostatniego miejsca.

Na koniec warto wspomnieć o "ekstremie" festiwalu, którego tradycją są różnego rodzaju skandale. Coraz o nie trudniej, bo trudno już znaleźć, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, jakieś "świętości", które nie zostałyby "zszargane", czy społeczne tabu, które jeszcze można by obnażyć. Na granicy skandalu znalazł się w tym roku spektakl amerykański "Cyrk Jima Rose", "teatr okrucieństwa", w którym leje się "prawdziwa" krew, aktorzy przebijają (sami sobie) skórę na piersiach i jedzą szkło. Nagością próbował szokować teatr Os Satyros z Brazylii, inscenizujący jeden z tekstów Markiza de Sade, większość jednak z opuszczających teatr widzów czyniła to, jak wykazała sonda, z nudów, nie z oburzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji