Artykuły

Teatr z szewską pasją

- Duchowo byliśmy w niebie, tyle że musieliśmy uważnie patrzeć pod nogi - z reżyserem Włodzimierzem Hermanem, współtwórcą wrocławskiego Teatru Kalambur, którego był kierownikiem artystycznym w latach 60., rozmawia Magda Piekarska w Tygodniku Wrocław.

Magda Piekarska: Z jakimi uczuciami wraca pan do Wrocławia? Włodzimerz Herman: Z dużą przyjemnością. Nie może być inaczej: wracam do swojskości, do języka, którym władam najlepiej, do wspólnych przeżyć, młodości. Do przyjaciół - oni są przede wszystkim tutaj, w Polsce. Prawdziwe przyjaźnie nawiązuje się przecież w młodych latach. Potem są już tylko znajomości - bliższe lub dalsze.

A co pan czuł, wyjeżdżając stąd w 1970 roku?

- Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało górnolotnie, jeśli powiem, że wyjeżdżałem z bólem serca, ale tak właśnie było. To nie była łatwa decyzja - rozpoczynałem karierę zawodową, miałem propozycje z telewizji, z radia, teatrów, tuż przed wyjazdem nawet ze Starego w Krakowie, który wydawał mi się wówczas ideałem skupiającym wielkich reżyserów. Rozsądek mówił mi: "Zostań". Byłem zatrudniony jako reżyser we wrocławskim Teatrze Polskim i mimo antysemickiej nagonki mogłem pracować bez przeszkód.

Więc co się stało?

- Narastało we mnie poczucie osaczenia, wyobcowania, sprawiające, że czułem się tu coraz gorzej. Atmosfera wokół mnie nie pozwalała swobodnie oddychać. Najbliższe otoczenie było w porządku - nigdy nie ukrywałem mojego pochodzenia i nie miałem z tym większych problemów. Zewsząd słyszałem: "Przeczekaj". W Teatrze Polskim mówili mi to Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski, widząc moje rozterki. Tyle że ja nie chciałem przeczekiwać. Tym bardziej że sytuacja mojej żony była znacznie gorsza.

W środku wypadków marcowych była w Warszawie, gdzie studiowała prawo na uniwersytecie. Kiedy rozpoczęły się studenckie demonstracje, koledzy i niektórzy wykładowcy, zresztą w dobrej wierze, prosili ją, żeby ze swoim wyglądem nie brała w nich udziału. Potem było już tylko gorzej - spotykała się z zaczepkami na ulicy, wręcz z agresją.

Kiedy skończyła studia, nigdzie nie mogła znaleźć pracy. Próbowałem jej pomóc, miałem wiele kontaktów, ale wszędzie słyszałem: "Przeczekajcie". Kiedy podejmowałem decyzję o wyjeździe, nie chciałem jechać dalej niż do Danii. Miałem propozycje z Niemiec i Austrii - mogłem tam pracować, znałem nieźle język, ale pamięć wojny była wciąż zbyt silna.

We wspomnieniach zawartych w książce "Filozof na scenie" pisze pan o rozczarowaniu postawą znajomych, którzy nie sprzeciwili się antysemickiej propagandzie.

- Tak, bo w tej całej sytuacji uderzyła mnie nie tylko polityka prowadzona przez władzę i media, ale też to, że wielu biernie jej się poddawało. Ludzie z różnych powodów unikali zajmowania stanowiska. Zdaję sobie sprawę, że w Polsce zawsze były ukryte nurty niechęci do obcych, zwłaszcza do Żydów. Ale były też objawy sympatii i protesty. Rzecz w tym, że były dość odosobnione, jednostkowe.

Ci ludzie wiele ryzykowali i za swoją postawę płacili wysoką cenę. A mnie zniechęcało, że takich głosów było tak niewiele. Częściowo byłem w stanie to zrozumieć - wielu odczytywało tę nagonkę jako akcję przeciw nieudolności starego aparatu partyjnego, w którym było wielu Żydów. I nie niepokoiło ich to jednoznaczne wskazywanie na pochodzenie "sprawców".

A kim ich zastępowano? Lepszymi? Historia ma w tym względzie wątpliwości. Był decydujący moment?

- Nie uwierzy pani, ale zapłon był irracjonalny. To było w 1969 roku, kiedy razem z Jerzym Jarockim i Kazimierzem Braunem pojechaliśmy jako delegacja polskich reżyserów z oficjalną wizytą do Berlina Wschodniego. Tam wydarzyły się dwie historie. Pierwsza nie miała wielkiego wpływu na moją decyzję, ale była charakterystyczna dla tego okresu. Ministerstwo Kultury wysłało do Berlina spektakl "Dziś do ciebie przyjść nie mogę", patriotyczną wiązankę melodii i tańców, i oficjalnie oświadczyło na bankiecie w polskiej ambasadzie, że jest to największe osiągnięcie polskiego teatru ostatniego czasu.

Była to oczywista bzdura, widoczna dla każdego Niemca, który choć trochę interesował się teatrem. Przecież wówczas polska scena była w europejskiej czołówce! Ulotniliśmy się we trójkę z bankietu. To, co się stało potem, miało charakter całkowicie irracjonalny, jak z sennego koszmaru. Późnym wieczorem zostałem zaproszony przez jugosłowiańskich reżyserów na śliwowicę. Upiłem się.

Wychodzę nad ranem na ulicę, a tu cały Berlin w sztandarach narodowych NRD, które przypominały mi trochę sztandary z czasów Hitlera, tyle że z młotem i cyrklem zamiast swastyki. Idę trochę pijany, wokół mnie te młoty na sztandarach, zamykam oczy, otwieram - i zdaje mi się, że widzę swastykę... Przecieram oczy - młot z cyrklem, mrugam - znów swastyka. Jakiś koszmarny kalejdoskop.

Trochę otrzeźwiałem, przystanąłem na środku ulicy, wszystko wróciło do normy. I wtedy zadałem sobie pytanie: "Co ja tu robię?". To był moment, kiedy podjąłem decyzję o emigracji z Polski.

Kim pan teraz jest? Polakiem? Duńczykiem? Żydem?

- Najchętniej nie odpowiadałbym na takie pytania. Bo to jest ten mój dylemat tożsamości... Najlepiej, żeby to było jak z przyjaciółmi - żeby nie trzeba było wybierać. Polskę i polskość najlepiej czuję. Dużą sympatię, choćby ze względu na pochodzenie, mam do Izraela. Dania przyjęła nas ciepło i dobrze mi tam. Pracuję w zawodzie, nauczyłem się języka, któryż początku sprawiał wielkie trudności, piszę w nim, mówię swobodnie, ale po akcencie słychać, że jestem cudzoziemcem. Trudno się dziwić - wyjechałem z Polski, mając 33 lata, to nie jest wiek, kiedy można nauczyć się języka tak, żeby mówić nim jak własnym. Duński źle układa się w ustach, ma strasznie dużo spółgłosek, wiele z tego połyka się w mówieniu, gardło od tego boli.

Babcia mówiła do mnie w jidysz, rodzice - po polsku i częściowo w jidysz, ja sam jako dziecko na Syberii nauczyłem się rosyjskiego. Miałem wtedy poczucie, że jestem Rosjaninem (znam zresztą do dzisiaj nieźle rosyjski i bardzo lubię ten język). Moi rodzice czuli się jednak zawsze polskimi obywatelami. Dlatego tuż po wojnie wróciliśmy do Polski.

Polakiem poczułem się w Żarach, w gimnazjum. A potem, w drugiej połowie lat 60., poczułem wewnętrzną potrzebę poszukiwania innej tożsamości, która wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Czasami myślę, że ludzkość będzie naprawdę szczęśliwa, kiedy nie będzie miała takich problemów.

Na ile wpływ na pana decyzję o wyjeździe miało doświadczenie wojny?

- Z pewnością, choć nie tylko to. Studiowałem historię na Uniwersytecie Wrocławskim. Potrafiłem przewidzieć, do czego może doprowadzić rasistowska propaganda. Nawet tuż po zakończeniu wojny, kiedy wracaliśmy z Syberii pociągami, słyszeliśmy po drodze o pogromach -już w wyzwolonej Polsce. Na wieść o nich część żydowskich repatriantów od razu pod-jęła decyzję o wyjeździe z Polski - nie chciała pozostać na ziemi, na której był Oświęcim.

Inni - w tym moi rodzice - wierzyli, że tu można budować przyszłość, że to, co się stało np. w Kielcach, to odprysk wojennej histerii, jakichś lokalnych rozliczeń. Zresztą władza ludowa próbowała te tendencje hamować. Dlatego część Żydów angażowała w wbudowanie nowego ustroju, co było z kolei podstawą nowych animozji. częściowo moim zdaniem słusznych.

W Żarach sam pan należał do ZMP, ale krzyży w szkole nie chciał pan zdejmować.

- Byłem przewodniczącym ZMP, ale szkoła nie afiszowała się partyjnością. Uczyli nas profesorowie z Wilna i ze Lwowa, którzy nie ulegli pokusie wulgarnego marksizmu. A ja byłem młodym entuzjastą nowego porządku, jednocześnie przeciwnym walce z religią - uważałem, że to nie było zadanie szkoły. Powiedziałem, że nie wezmę udziału w akcji zdejmowania krzyży, i one w naszej szkole zostały. Dzisiaj zresztą wciąż uważam, że tak właśnie powinno się robić. Trzeba mieć świadomość, w jakim środowisku się żyje, i szanować je. Narzucanie jakiegokolwiek światopoglądu siłą jest dla mnie nie do zaakceptowania. Ojciec zresztą mi wtedy powiedział: "Jak ruszysz te krzyże, będziesz miał ze mną do czynienia". On, który nigdy na mnie ręki nie podniósł.

Czym się zajmował?

- Był szewcem. Ci moi "Szewcy" Witkacego w Kalamburze nie wzięli się przecież z powietrza. To była konsekwencja odczytania tekstu przez pryzmat praktycznego doświadczenia. Po prostu uznałem, że tego genialnego dramatu nie da się wystawić bez zrozumienia rytmu bicia młotkiem, uderzeń w zelówkę, czyszczenia i robienia butów. Dlatego wysłałem moich aktorów do warsztatów, gdzie uczyli się robić buty.

Do ojca ich pan wysłał?

- Do ojca nie - wtedy już nie pracował jako szewc. Szkoda, bo chętnie by z moimi aktorami porozmawiał. Tuż po wojnie, do 1952 roku, miał warsztat w Żarach. Potem został kierownikiem sklepu i łatał buty już tylko rodzinie. A tego pierwszego warsztatu, jeszcze przedwojennego, na warszawskiej Pradze przy ul. Szwedzkiej, w którym się zresztą urodziłem, oczywiście nie pamiętam - znam go tylko z opowiadań rodziców.

Stąd wiem, że na czternastu metrach kwadratowych w suterenie ojciec pracował, w tym samym pomieszczeniu była sypialnia, stała balia z wodą do kąpieli. Rodzice wynosili mnie w nocy na świeże powietrze. Mieliśmy co jeść, w co się ubrać, prawdziwej biedy nie zaznaliśmy, ale było ciężko.

Ciężej pewnie było później, na Syberii?

- A tu panią zaskoczę - wcale nie. Na Syberię zresztą trafiliśmy dobrowolnie. Z Warszawy uciekliśmy we wrześniu 1939 roku na Białoruś, stamtąd w 1941 dalej na wschód, niedaleko Omska. Mieszkałem z mamą, babcią i ciotkami w ziemiance, ojciec był wtedy już w obozie pracy. Mogę powiedzieć, że należeliśmy do uprzywilejowanych - zostaliśmy umieszczeni w gospodarstwie rolnym, które zaopatrywało robotników fabryk w żywność.

Kołchoz?

- Właśnie nie - na szczęście to nie był kołchoz. Ani sowchoz. Podczas wojny Stalin umieścił za Uralem cały rosyjski przemysł. I tam też działały gospodarstwa dostarczające żywność robotnikom. Każda z fabryk miała swoje własne. W naszym pracowały m.in. moja mama i ciocie. Dostawały wypłatę, która była nic niewarta. Ważniejsze były kartofle i inne warzywa, które się dostawało - to pozwalało nam przeżyć. Jak tego nie wystarczało, my, dzieciaki, kradliśmy kartofle z pól.

Dyrektor przedsiębiorstwa kazał strzelać w powietrze, co straszyło szczury, ale nie nas. Drewna na opał nie brakowało, ziemianki były małe, ciepłe. I nie było to życie pod terrorem - na to było za daleko od Moskwy. Może dlatego mam stamtąd niemal same sympatyczne wspomnienia. Kiedy wyjeżdżaliśmy w 1946 roku, żegnała nas cała wioska. Mówili, żeśmy głupcy, że jedziemy na zachód, do Polski, bo tam głód i bieda. Dali nam worki kartofli, marchewek. I obiecali, że jak zechcemy wrócić, zawsze nas przyjmą z powrotem.

A ojciec?

- Trafił w czasie wojny do obozu pracy, ale miał się tam całkiem dobrze, bo był jedynym szewcem - robił wszystkim buty. Spotkaliśmy się w drodze powrotnej. Po drodze na stacjach spotykały się pociągi z całej Rosji. Ludzie biegali po peronach, wykrzykując nazwiska bliskich. Nagle usłyszeliśmy imię i nazwisko ojca- mama wyskoczyła natychmiast: łzy, radość ze spotkania.

Trafiliśmy na zachód, żeby zaludnić ziemie odzyskane. Każdy czuł się tu dostatecznie obcy, żeby całą energię skupić na próbach oswajania nowego miejsca. Osiedliliśmy się w Żarach, gdzie początkowo trafiłem do żydowskiej szkoły, potem - do polskiego gimnazjum. I właśnie wtedy zacząłem "wrastać w polskość".

Teatr wtedy też się zaczął?

- W gimnazjum występowałem na akademiach, recytowałem wiersze i szybko polubiłem brawa. Złapałem bakcyla. Ale zauważyłem też, że jako aktor, recytator mam za dużą tremę. Prawdziwy flirt z teatrem nawiązałem tak naprawdę we Wrocławiu, na Wydziale Historii. Zacząłem jakieś zespoły organizować, a potem Bogusław Litwiniec wciągnął mnie do Kalambura. Proszę mnie nie posądzać o zarozumiałość, ale miał nosa do talentów.

Jaki był tamten Wrocław?

- Wstyd powiedzieć - niewiele z niego pamiętam. Tak naprawdę odkrywam Wrocław dopiero teraz. To brzmi absurdalnie, ale tak jest. Wtedy byliśmy tak skoncentrowani na studiach, nauce, czytaniu, teatrze, na grze w brydża czy pokera całymi nocami, że nie mieliśmy czasu na nic więcej. Mój Wrocław znajdował się na niewielkim obszarze - między Nowym Targiem a Pałacykiem, Kalamburem i Teatrem Polskim. Taki mikrokosmos, który zmieściłby się nawet na wsi.

Nasze mieszkanko na Nowym Targu, na czwartym piętrze, z balkonem, było gniazdem, w którym spotykaliśmy się z przyjaciółmi. A poza tym to było zapuszczone, zaniedbane miasto - na szczęście jego obraz w żaden sposób nie odpowiadał temu, co się działo w kulturze. Tego zaniedbania jednak w ogóle nie dostrzegaliśmy.

Właściwie to był fizyczny odruch - niebezpiecznie było patrzeć na fasady budynków, bo można się było przewrócić na krzywym chodniku. Duchowo byliśmy w niebie, tyle że musieliśmy uważnie patrzeć pod nogi.

W niebie?

- Tak, bo w drugiej połowie lat 50., po Październiku, kultura i sztuka stały się wentylem, który pozwalał nam złapać oddech. Ta oficjalna była bardziej kontrolowana, ale kultura i teatr studencki - o wiele mniej. Dlatego cenzura przymykała oczy na aluzje i satyrę polityczną w naszych kabaretach i spektaklach. Myśmy to wykorzystywali do maksimum.

Na czym polegał fenomen tej dekady?

- To był zbieg okoliczności - z jednej strony dynamika młodego pokolenia, dojrzewającego tu, we Wrocławiu, z drugiej mocne środowisko naukowe, w dużej części oporne wobec partyjnej polityki. I jeszcze propagandowa "inwestycja" władz w ziemie zachodnie, potrzeba pokazania, że są polskie. I że się rozwijają pod każdym względem. Z tym wiązały się większe możliwości, także finansowe, bo nie żałowano pieniędzy na życie kulturalne. Na efekty nie trzeba było długo czekać - nagle okazało się, że we Wrocławiu istnieją dwa teatry o światowym znaczeniu - Laboratorium Grotowskiego i Pantomima Tomaszewskiego.

Jedną z przodujących scen w kraju był Teatr Polski, dopędzany przez Współczesny pod dyrekcją Witkowskiego. I skromny beniaminek - Kalambur, który szybko stał się prężnym ośrodkiem. Do tego cała otoczka - Klub Pałacyk, jeden z przodujących ośrodków kultury studenckiej w kraju, Klub Dziennikarza, Wytwórnia Filmów Fabularnych, wrocławscy plastycy i muzycy.... To był czas erupcji życia artystycznego. Teraz to się zmieniło - domy i ulice wypiękniały, z jakością życia artystycznego bywa różnie.

A gra z cenzurą? Miała wpływ na rezonans tego fenomenu?

- Bez wątpienia. I nic w tym dziwnego - jeśli grupa ludzi ma możliwość w miarę swobodnej wypowiedzi tylko przez określony kanał, w tym wypadku - sztukę, to taka wypowiedź ściągnie mnóstwo odbiorców. Soren Kierkegaard, który jest głównym bohaterem mojej książki "Filozof na scenie", pisze, że zarówno bieda, jak i bogactwo są lepsze dla ducha i idei niż przeciętność. Ale ta przeciętność jest etapem. Polska jest na drodze do bogactwa - kiedy je osiągnie, wzmocni się apetyt na rzeczy szczególne. To już się dzieje: we Wrocławiu nie mogłem dostać biletów na koncert w NFM, gdzie jest przecież 1600 miejsc na widowni. I choć prywatnie byłem wkurzony, obiektywnie rzecz biorąc, jest to bardzo pozytywne zjawisko.

Co polskiego Żyda łączy z duńskim filozofem, teologiem, chrześcijańskim egzystencjalistą? Krytycznym wobec judaizmu?

- Był antyjudaistyczny, ale nie był antysemitą - to różnica, i to ważna! Uważał religię żydowską za świecką -jego prawo. Mnie to nie boli, nie jestem religijny. Ale chociaż światopoglądowo znajdujemy się na dwóch biegunach, to mnie on fascynuje - osobowością, rzetelnością w myśleniu, kompletnym brakiem oportunizmu, nie-przekupstwem.

Był totalny - religijność traktował jako kwestię egzystencjalną, punkt wyjścia i dojścia. To przypadek niezwykły w historii myśli, w tym stopieniu jej z życiem w jedno. Jednocześnie wciąż stanowi żywy kontrast ze społeczeństwem duńskim, gdzie dominują zdrowy rozsądek i myślenie w kategoriach dobrobytu. Był prowokatorem za życia i dziś, choć minęło 200 lat od jego urodzin, wciąż nim pozostaje. Z tym że jego prowokacja jest natury egzystencjalnej, sięga głębiej niż zwykły żart. Pozostawił po sobie godną podziwu spuściznę.

Dlatego postanowił pan pokazać go Duńczykom w nowej odsłonie?

- Pomyślałem, że dobrze byłoby wejść do duńskiego teatru z czymś, co publiczność - wydawałoby się - powinna znać, ale jednocześnie pokazać to z innej strony. Dlatego wiele moich realizacji w duńskim teatrze było opartych na adaptacjach znanych dzieł duńskiej literatury - stąd też kabaret filozoficzny według dzieł Kierkegaarda. Był dużym sukcesem. Pokazałem go zresztą też w Polsce - na czytaniach przy stoliku w kilku miastach i w formie inscenizacji czytanej w Warszawie. Wszędzie ten tekst zaskakuje - że można tego poważnego filozofa przedstawić w tak - wydawałoby się - niepoważny sposób. To oczywiście pozór, bo przecież ja go tutaj traktuję z całkowitą powagą.

Kierkegaardowi, prowokatorowi, mogłoby się to spodobać.

W tej potrzebie prowokacji znajduje pan w nim pokrewną duszę?

- Tak, ale różnica polega na tym, że ja nie prowokuję w życiu codziennym. Za to na scenie - jak najbardziej. Bo przecież funkcją sztuki jest nie tylko rozrywka - widownia potrzebuje wstrząsu, przeżycia, refleksji. Jesteśmy w końcu ludźmi - żyć z dnia na dzień, bez potrzeby autorefleksji, potrafią też zwierzęta. Przy czym nie oczekuję od widza, że zaakceptuje moją propozycję. Nie, nie musi się zgadzać - kółka adoracyjne mnie nie interesują.

***

Między Wrocławiem a Kopenhagą, Witkacym a Kierkegaardem

Co ma Wrocław do Kopenhagi? A wariat z Krupówek do największego duńskiego filozofa? W wypadku Włodzimierza Hermana (ur. w 1937 r.), reżysera i autora wydanej niedawno książki "Filozof na scenie", bardzo wiele. Pomijając już związek dość oczywisty, biograficzny - urodzony w Warszawie, we Wrocławiu rozpoczął teatralną karierę, żeby kontynuować ją na emigracji w Danii, dokąd trafił w 1970 roku; u nas zasłynął adaptacją Witkacego, w Kopenhadze - Kierkegaarda - przyczyny można poszukać głębiej. To właśnie zrealizowany w naszym mieście legendarny już spektakl "Szewców" Witkacego dostarczył Hermanowi teatralnego klucza do dzieła wielkiego duńskiego filozofa. W jego pismach reżyser doszukał się pokrewieństw z teorią Czystej Formy i sposobem myślenia o teatrze reprezentowanym przez autora "Wariata i zakonnicy". Tak powstał dramat "Kierkegaard, czyli z papierów jeszcze żyjącego", wystawiany w Danii wielokrotnie, w Polsce - dotąd tylko podczas czytań i jednego kameralnego spektaklu w Warszawie. Ten "kabaret literacko-filozoficzny" był zamachem na narodową świętość - Herman swobodnie łączy wątki z twórczości i biografii Kierkegaarda, ujmując je dodatkowo w ironiczny nawias. Już lektura zamieszczonego w książce tekstu wrzuca czytelnika w konwencję teatru w teatrze - w tym dramacie sam filozof jest nieobecny, na scenie znajduje się dwóch aktorów i aktorka, którzy przyjmują kolejne role i przerzucają się myślami autora "Bojaźni i drżenia". Ale "Filozof..." to nie tylko dramat o Kierkegaardzie i tekst Hermana jemu poświęcony. To także "Wrocławska nostalgia" - wspomnienie przede wszystkim lat spędzonych przez reżysera w naszym mieście, przyczynek do szerszej autobiografii i świadectwo ogromnego wpływu popaździernikowej odwilży na życie kulturalne. Warto także dla tej opowieści (i dla korespondującego z nią listu prof. Janusza Deglera) sięgnąć po tę książkę, choćby po to, żeby przekonać się, że czas, kiedy Wrocław był już w swojej historii prawdziwą, choć pozbawioną oficjalnego tytułu, stolicą kultury, nie był wcale tak odległy.

Na zdjęciu: Włodzimierz Herman i Lena Kaletowa, aktorzy Studenckiego Teatru Kalambur w Warszawie, 1965 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji