Osiem moich przyjemności
I "Jeśli godzę się sądzić tekst według przyjemności, nie mogę pozwolić sobie na stwierdzenie: ten jest dobry, a tamten zły. Tekstu nie mogę rozważać po aptekarsku: tego za wiele, a tamtego za mało. Można by powiedzieć, że pisarze nigdy nie pisali, a jedynie są czytani. Przyjemność tekstu to chwila, w której moje ciało rusza w ślad za własnymi myślami - bo moje ciało nie ma tych samych myśli, co ja". Ot, takie sobie strzępy z Rolanda Barthesa.
II Przedstawienie "Kaligula" Agaty Dudy-Gracz. Co to? Opowieść Alberta Camusa o ludzkiej wszy, co paznokciem lodowatej logiki żałosną, wspartą na szczurzym lęku o życie, etykę świata rozgnieść chciała? Siedzenie na scenie i kontemplowanie monstrualnej, ciemnej, śmiertelnie dusznej nory wszy, gdzie z chwili na chwilę strach świata szczurzej etyki nabiera gęstości ciepłej żywicy? Dumanie nad wrotami, które się bez przerwy otwierają z tyłu nory, ukazując obwieszone karmazynowymi sztandarami ciemne jamy lóż Teatru im. J. Słowackiego oraz fotele parteru, których pustkę otula czerń? A może tu idzie o zachwyt bądź pogardę, dla cudownych, albo pretensjonalnych, obrazów żywych, którymi Duda-Gracz szafuje ze skromną bądź nadmierną majestatycznością? Co z tym począć mam?
III Czy mam teraz kombinować jakiś uniwersytecki kuplecik na cześć ponadczasowości tych Camusa dywagacji etyczno-egzystencjalnych? A może palnąć mam klasyczny debilizm recenzencki: oto jest spektakl aktualny, bo dotyka problemów dzisiejszych, pokazuje, co się ze światem dzieje, gdy żyje się poza etyką? Owszem, "Kaligula" Dudy-Gracz jest o tym, obok czego powyżej stawiam znaki zapytania - ale cóż mnie to obchodzi? Zero! Jeśli łakniecie ocen jednoznacznych - odpuście sobie mnie. Odpuście, bo "Kaligula" Dudy-Gracz to moja wściekła radość powiedzenia, że w kwestii estetycznego dobra lub zła tego spektaklu nic nie powiem!
IV Barthes miał świętą rację. Dziś jestem po stronie przyjemności teatru. Zatem: żadnego aptekarstwa, żadnej dłubaniny normatywnej, żadnych cenzurek. Duda-Gracz nigdy nie reżyserowała, a jedynie ja ją oglądnąłem. Ja! I też ja przegrałem walkę z własnym ciałem. I cieszę się, bo moje ciało nie ma tych samych myśli, co ja. Ma znacznie lepsze! Gdybym został tylko przy mózgu swoim - po kwadransie musiałbym wyjść. Gdyż w lwiej części aktorstwo wręcz embrionalne. Gdyż z powodu tejże embrionalności sceniczne obrazy Dudy-Gracz wręcz śmieszyły swą napuszonością. Gdyż nuda rytmu, co był jak kapiący kran, mogła zabić. Gdyż... I tak dalej.
V Ciało miało rację. W szparze wysoko wyciętej spódnicy zauważyło wilgotną skórę uda niewolnicy, na wnętrzu jej dłoni - lśnienie oliwy, którą nacierała karki pretorian, w kącie nory - ciepłą dziwność Sługi (znakomity Sławomir Rokita), co ciemną włóczkę zwijał w kulę. Wreszcie zauważyło jego - mistrza rozgniatania świata paznokciem logiki. Kaligula? Nie, tu trzeba użyć spolszczenia. Sandałek (Grzegorz Mielczarek)! Mały jak laleczka, wiotki woskową wiotkością, prawie goły, wszystkiego tylko szmata na genitaliach, jak u krzyżowanego Chrystusa, tyle że karmazynowa. Sandałek oddycha - falują rzemyki żeber. Sługa bierze na ręce tę ludzką wiotkość... Pretensjonalne echo "Piety" Michała Anioła?
VI Zostań! - syczy do mnie moje ciało. Teraz Sługa usadza wiotkość na tronie. Tron? Stópki wiotkości dyndają w powietrzu. Boi się oparcia, co jest gigantyczne jak ściana Mnicha nad Morskim Okiem. I nikogo nie ma obok. Tak, ciało miało rację. Zostawmy na chwilę Boga, spójrzmy tylko z ludzkiej perspektywy, zwłaszcza że i tak innej nie mamy. Czy w tamtej "Piecie" nie najważniejsza jest ostateczna samotność martwego ciała na czyichś, jeszcze żywych rękach? Czy w tej "Piecie" nie najważniejsza jest potworna, gdyż narastająca samotność żywego ciała na tronie świata coraz bardziej martwego? Samotność jest stała? Czyżby? Samotność, zamarznięta na rzęsie łza - czy to naprawdę zawsze ten sam sopel? Można zatem za życia doznać samotności trupa? Oto pytanie Dudy-Gracz.
VII Jej nie chodzi o żadne etyczno-egzystencjalne hocki-klocki. Sandałek paznokciem lodowatej logiki rozgniata ludzki plankton. Tak. Ale w tej jego grze świat nigdy się nie liczył. Sandałek, zabijając świat, chciał poznać krawędź samotności - chciał poczuć na języku smak martwego ciała na żywych rękach. Chciał zdobyć oko Boga. Choć na moment. I tylko dla siebie. Mielczarek nie gra trywialnej piany wściekłości na pysku zła. Nie miota się, nie wrzeszczy, nie epatuje demonizmami. U niego przerażenie gdzie indziej się rozkłada. Im więcej światu oddechów odbiera - tym potężniejsza jest bezradność w jego oczach. Spokojnieje.
VIII Spokojnieje, bo jego ciało, co nie miało myśli takich jak on, nie wytrzymywało czysto ludzkiej rozpaczy jego myśli. Pragnął w skończonym ciele zmieścić oko nieskończone. Spokojnieje wiernie, do końca, do ciemności. Wtedy załka jak chłopiec, który nie dostał księżyca do zabawy. Ostatni raz otworzą się wrota, ale już nie będzie za nimi papuziego teatru. Gdzieś przepadła monstrualna celebra, którą przerażał doczesność. Tam jest tylko grafitowe Nic. I będzie jak zawsze. My zostaniemy. Bo świat szczurzej etyki nie jest do usunięcia. A Sandałek wejdzie w grafitowe Nic. Bo był dla nas nie do zniesienia konsekwentny. Moje ciało miało rację.