Artykuły

Ja kontra bas. Spotkanie z Jerzym Stuhrem

4 grudnia o godz. 19 w krakowskiej PWST odbędzie się promocja książki Jerzego Stuhra "Ja kontra bas" - refleksje aktora na temat monodramu "Kontrabasista", w którym gra od 30 lat.

Łukasz Grzesiczak: To prawda, że po trzydziestu latach planuje pan zakończyć grę w popularnym monodramie "Kontrabasista", a dwa spektakle grane w tym tygodniu były ostatnie?

Jerzy Stuhr: Nie zarzekam się, bo to przedstawienie stało się też po trosze własnością publiczności, która stale przyjmuje je z ogromnym entuzjazmem i nadal chce ten spektakl oglądać. Z drugiej strony mam silne argumenty na rzecz ostatecznego odwieszenia kontrabasu na kołek. W spektaklu są poruszane tematy, które wiarygodnie brzmią w ustach młodego człowieka, wypowiadane przez mężczyznę w moim wieku bywają nieprzekonywujące. Oczywiście w teatrze jest miejsce na to, co nazywamy licentią poeticą... Ale są jeszcze kwestie o wiele bardziej rygorystyczne, szczególnie sprawa wykupu licencji od Agencji Praw Autorskich.

A w kontekście "Kontrabasisty"?

- Na razie spektakl zawieszamy.

Na długo?

- Licencję w każdej chwili można odnowić. Właścicielem praw jest działająca przy PWST w Krakowie Fundacja Sceny im. Stanisława Wyspiańskiego, a lwia część wpływów ze spektaklu przeznaczana jest na rzecz studentów. Kiedy nasi studenci chcą pojechać na jakiś festiwal zagraniczny, to pan rektor gra ze dwa "Kontrabasy" i w ten sposób zdobywa środki na wyjazd. Zobaczymy.

Z drugiej strony moja książka "Ja kontra bas", która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego, jest jakąś cezurą, uwieńczeniem wszystkich moich przygód, pasji i pracy związanych ze sztuką Patricka Süskinda.

Tak należy czytać tę publikację? To pożegnanie z "Kontrabasistą"?

- Nie tylko, ale w dużej mierze tak. To także opowieść o zmieniającym się pokoleniu i jego gustach, innej estetyce, odmiennym od mojego podejściu do teatru. Gram już ten spektakl 30 lat. Kiedyś pytam się młodej studentki: "Dlaczego chciałaś zobaczyć Kontrabasistę ?". "Bo mama mówiła, że dobre". Minęło pokolenie, a ja ciągle na służbie. To też opowieść o moim teatrze, a muszę przyznać, że już nie potrafiłbym się odnaleźć w tym proponowanym dziś przez sporą grupę młodych reżyserów.

W książce nie szczędzi im pan krytyki. Zresztą podobnie jak części młodych aktorów...

- Wszystko to wynika z odmiennych wartości, jakie dla mnie były ważne w młodości, a jakie oni wykuwają sobie dzisiaj. Teatr okazuje się jednak bardzo pojemną instytucją. Zarówno oni, jak i ja przyciągamy swoją publiczność, być może ich jest bardziej pokoleniowa.

Nie chcę, aby brzmiało to jak krytyka wszystkich młodych twórców. Jest spora grupa młodych reżyserów filmowych, których ogromnie cenię. Jestem dumny, że niektórzy są moimi uczniami.

Podzieli się pan z czytelnikami ich nazwiskami?

- Bardzo wysoko cenię pracę Marka Lechkiego, Bartka Konopki. To są osoby, które przeszły przez moje ręce. Podobnie jak, świętej pamięci, Marcin Wrona.

A aktorzy?

- Nie śledzę uważnie nazwisk z najmłodszego pokolenia, ale zawsze za obowiązek stawiałem sobie, by w każdym z moich filmów pojawił się debiutant. Tak właśnie przed kamerę trafili Tomasz Kot, Tomasz Karolak, Roma Gąsiorowska czy Jaśmina Polak.

Jak na przestrzeni tych 30 lat z "Kontrabasistą" zmieniała się publiczność?

- Odwołam się do przykładów. Kiedyś puszczałem fragment Wagnera i mówiłem, że to jest tempo niemożliwe do zagrania przez kontrabasy i że zazwyczaj przeskakujemy ten fragment. Dawniej publiczność się śmiała, teraz nie, a mówię to identycznie. Jaki stąd wniosek? Dzisiaj ludzie słyszą: "absolutnie nie do zagrania" i myślą: "a to trzeba wszystko zagrać, każdą nutę? Może nie trzeba".

Przerażająca cisza zapada, kiedy mówię: "No dobra, ja się mogę zwolnić jutro, proszę bardzo o natychmiastowe zwolnienie i z prawnego punktu widzenia nic mi nie mogą zrobić". Dalej wypowiadam: "Jestem wolny. Wolny. Zostaję na bruku. Ja i on. Wolni". Pokazuję wtedy na kontrabas. Na widowni zapada absolutna cisza, a pamiętam, że jeszcze za komunizmu był wówczas śmiech. Wtedy to była absurdalna sytuacja, by z kontrabasem wylądować na bruku. W tej dzisiejszej ciszy słyszę strach przed prekariatem i umowami śmieciowymi.

"Kontrabasista" to pana najważniejsza rola?

- Na pewno. To nie jest tylko rola, to jest coś więcej. Mój dom jest pełen muzyki, obracam się w tym środowisku. To jest kawał mojego życia i ekspresji, jak również sprawdzianu kondycji. Chcąc wytrzymać 1 godzinę i 50 minut - a ten spektakl rozkręca się powoli - potrzeba dobrej kondycji. Najtrudniejsze jest ostatnie 20 minut. Czuję się, jakbym biegł na 10 kilometrów, cały czas muszę pamiętać, że na końcu trzeba odpalić finisz.

Powiedziałem sobie, że będę wystawiał "Kontrabasistę", dopóki go wytrzymam fizycznie na poziomie, który gram zawsze. Kiedyś rano kręciłem w Łodzi "Seksmisję", potem taksówka do Krakowa i grałem spektakl. Dziś w hotelu muszę leżeć cały dzień, żeby to zagrać z właściwą energią. To normalne prawa wieku. Zresztą z czasem postarzam też śpiewaczkę, w której kocha się kontrabasista. Sara ma 23 lata. Gdybym dziś podał jej wiek, sala wybuchnęłaby śmiechem. Dlatego mówię, że ma góra 35 lat.

Pan jest mocno identyfikowany z tą rolą. Przeszkadza panu "gęba" kontrabasisty?

- Nie, mam gorsze przypadki: "Seksmisja", "Kingsajz", komisarz Ryba. To są prawdziwe "gęby", z których się trzeba umieć wyzwolić.

Udaje się to panu?

- Zależy, w jakich kręgach. Ostatnio amator grał w moim najnowszym filmie maleńki epizod. Przyszedł na plan i mówi do mnie: "Panie Stuhr, wszyściutkie pana role widziałem. Wszyściutkie!". Pomyślałem sobie, że to prawdziwy wyczyn, było ich przecież sporo. A potem dodał: "komisarz Ryba, najlepszy".

Co odpowiedział komisarz Ryba?

- Odparłem, że się cieszę.

W pana książce pada dużo gorzkich słów nie tylko w kierunku młodych reżyserów i aktorów, ale też wobec dziennikarzy i krytyki teatralnej...

- i filmowej. Proszę pana, ja nie jestem ich pupilem. To znaczy kiedyś byłem. To mnie właśnie zadziwia, że dostawałem nagrody Stowarzyszenia Krytyków Polskich, obsypywali mnie kolejnymi statuetkami. Ciągle robię to samo i nagle czytam o "nieznośnym dydaktyzmie Jerzego Stuhra". Mnie się wydaje, że popularność to rzecz, której krytyka nie znosi. Według krytyka jeśli ktoś jest popularny, to z pewnością robi rzeczy poniżej walorów sztuki wysokiej. Zresztą podobnie skarżył mi się Andrzej Wajda, im dalej idzie w las, tym gorzej o nim piszą.

Bolą negatywne recenzje?

- Jak są niesprawiedliwe, to bolą. Teraz zrobiłem "Na czworakach" według sztuki Tadeusza Różewicza. O dziwo mam nawet umiarkowanie pozytywne recenzje. To prawdopodobnie jedna z najważniejszych sztuk nie dla mojego pokolenia, ale dla pokolenia ode mnie starszego. Dzisiaj młody krytyk po obejrzeniu mojego przedstawienia pisze: "Ten nieprawdopodobny bubel Różewicza". Przecież to absurd.

Niestety pewne rzeczy odchodzą do lamusa. Za moich czasów o aktorze Grotowskiego Ryszardzie Cieślaku Amerykanie napisali, że to największy aktor świata. Sami Amerykanie tak napisali! Kto dzisiaj pamięta o Ryszardzie Cieślaku? Także "Kontrabasista" przeminie.

Jest pan tego pewien?

- W Polsce wszyscy, którzy brali się za nową inscenizację "Kontrabasisty", padali jak muchy. Widziałem przepiękny spektakl na podstawie "Kontrabasisty" w Bratysławie. Na scenie była Sara, za tiulem pokazywała się śpiewaczka, a muzyk grał do niej. To było niezwykłe przedstawienie. Bardzo bym chciał, by któryś z polskich aktorów zagrał w zupełnie inny sposób niż ja.

***

SPOTKANIE Z JERZYM STUHREM

Wydawnictwo Literackie zaprasza 4 grudnia o godz. 19 do krakowskiej PWST (ul. Straszewskiego 22) na promocję książki Jerzego Stuhra "Ja kontra bas". W spotkaniu, które poprowadzi Józef Opalski, udział wezmą: autor, Mariusz Pędziałek i Stanisław Radwan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji