Artykuły

Po prostu któregoś dnia tu przyjechałem

- Jestem zachwycony, że mówią o nas: "O, nasz Wertep przyjechał". Tak właśnie jesteśmy postrzegani na Podlasiu: "O, Wertepy przyjechali". Choć nasze stowarzyszenie nosi nazwę Pocztówka, to właśnie nazwa festiwalu ma taką siłę, że przyćmiewa inne nasze działania. Chyba będziemy rejestrować Fundację Wertep... Stałem się człowiekiem Wertepu, a Wertep stał się wydarzeniem chcianym i oczekiwanym - mówi Dariusz Skibiński, aktor Teatru A3 i Cinema, twórca Objazdowego Festiwalu Teatralnego Wertep, odbywającego się latem na Podlasiu.

Monika Żmijewska: Elvis żyje?

Dariusz Skibiński*: Elvis w ludziach żyje zawsze. Jego fani wierzą, że tylko upozorował własną śmierć.

W swoim najnowszym spektaklu "Heart Break Hotel", zrealizowanym razem ze Zbigniewem Szumskim, wkładasz ciuszki Presleya, biegasz z trzepaczką i odkurzaczem...

- Chodzi o to, by opowiedzieć o kimś, kto marzy o wielkim świecie. O czymś wielkim. To ktoś, kto za pułap przyjął sobie karierę. Karierę Elvisa Presleya. Staje się wyznawcą Króla. Gdy pracowaliśmy nad tym spektaklem, okazało się, że Elvis to najodpowiedniejsza postać, by za jej pomocą opowiedzieć o marzeniach. O człowieku, który uwiązany jest między prozą życia a tym, co mu się roi w głowie.

Ale twój Elvis śmiga po podlaskiej wsi.

- Elvis też marzył o wielkim świecie. I też był prowincjuszem, który - nim to muzyczne szaleństwo wokół jego osoby wylało się w świat - nie wyściubiał nosa ze swojego terytorium. Sięgnięcie po taką postać wydawało się stosowne, by przedstawić relatywną sytuację na Podlasiu. Mój bohater to miejscowy. Miejscowi mają zazwyczaj poczucie, że miejsce ich zamieszkania to zadupie. A przecież prowincja tak naprawdę jest tylko w głowie. Zawsze mnie bawi, gdy ludzie mówią o miejscu, w którym mieszkają A, to zadupie, nie ma gdzie pójść. A potem przeprowadzają się gdzieś dalej, np. do Warszawy, i co?

I dalej nigdzie nie chodzą.

- No właśnie, bo wszystko to kwestia myślenia. Z drugiej strony z Warszawy jedziesz do Londynu i myślisz: Kurczę, jaka ta Warszawa zakompleksiona... Punkty myślenia zmieniają się co i rusz. Dlatego dość łatwo było spreparować taki spektakl. Tu się przenika kilka kwestii, często bardzo aktualnych, o których opowiadamy z dystansem i humorem. Mówimy o rasizmie, o manipulacji, próbujemy zakpić z ortodoksji. Ta historia to próba ogarnięcia ludzkiego szaleństwa w pigułce. Historia trochę tragiczna i trochę komiczna. Taka mała rozprawa filozoficzna nad stanem naszego umysłu, nad stanem świadomości, nad tym, gdzie leżą nasze demony. W przedstawieniu trochę odczarowuję prowincjonalizm. Bo prowincjonalizm jest uroczy, tylko trzeba go pokochać.

Elvis jest tylko pretekstem, by o tym opowiadać. Tu mamy Elvisa zestawionego z Jezusem.

- Odwołujemy się nieco do ikonografii chrześcijańskiej, zestawiamy biblijne kuszenie Jezusa z historią codzienności pewnego człowieka. Spektakl zbudowany jest tak, że część opowieści prezentuje w żywym planie, a część w filmie, który nakręciliśmy, z udziałem mego ojca. Pojawia się jako diabeł. Sposób kompozycji, jaki zastosowaliśmy w filmie, jest cytatem z Pasoliniego, dla ludzi, którzy interesują się filmem, a takich osób w Białymstoku jest dużo - ten cytat będzie bardzo oczywisty. A dlaczego ojciec? Dla syna realnym diabłem może być niekiedy właśnie ojciec. Czasem może popchnąć syna we właściwą stronę, a czasem nie. Różnie z tym, w losach różnych ludzi, bywa. Ojciec w moim spektaklu zagrał po raz pierwszy. Nie miał z tym żadnych problemów, ubrał się, biegł po polu, jak trzeba było. Idea jest taka, że w naszym spektaklu diabeł pada ofiarą własnej pomyłki - myli Elvisa z Chrystusem i przez przypadek bredzi do kogoś, do kogo nie powinien. Dużo tu różnych wątków: rozprawa z dzieciństwem, demony w człowieku, które się budzą, gdy się zabrnie za daleko. Dużo różnych refleksji. Ostatecznie mój bohater dochodzi do wniosku, że w sumie to nie musi z tego swego miejsca zamieszkania wyjeżdżać. No owszem, wyjechałby chętnie daleko, ale czy koniecznie musi...?

Śpiewasz w spektaklu?

- Nie zdecydowałem się na to, to byłoby zbyt oczywiste. I w sumie nie o śpiew w spektaklu chodzi.

"Heart Break Hotel" pokazałeś na Malcie w Poznaniu, niedawno też zagrałeś go w Hajnówce podczas spotkań jubileuszowych świętujących waszą działalność edukacyjną i teatralną, jaką prowadzicie w ramach stowarzyszenia "Pocztówka". A kiedy zobaczymy spektakl w Białymstoku?

- Zależy nam na tym, by go tu pokazać. Zresztą chcielibyśmy doprowadzić do tego, by powstała salonowa edycja Wertepu. Taka, którą można zorganizować w jesienne wieczory np. właśnie w Białymstoku. Jest przecież część fantastycznych wertepowych spektakli, które można pokazywać właśnie w salach i o innej porze roku niż lato. Będziemy szukali miejsca i kogoś, z kim moglibyśmy w tej kwestii pokolaborować. Dopiero też wtedy moglibyśmy sami grać - czy to jako Teatr A3, czy Cinema. Bo podczas Wertepu, kiedy to przemieszczamy się od miejscowości do miejscowości, codziennie jesteśmy gdzie indziej, i pokazujemy co godzina zaproszone spektakle - to się jednak rzadko udaje. Dbanie o organizację, logistykę i jeszcze granie - to jednak byłoby ponad nasze siły.

Mieszkasz od kilkunastu lat na Podlasiu, tu wraz z żoną Agatą organizujesz wiele działań teatralnych i Wertep, w podlaską tkankę wrosłeś chcąc nie chcąc. Co cię tu najbardziej denerwuje?

- Denerwuje mnie brak wiary w to, że mieszkamy w miejscu absolutnie wyjątkowym. Denerwuje mnie brak poczucia własnej wartości. Rozumiem to, ale tego nie akceptuję.

Rozumiesz?

- No tak, rozumiem np. marzenie, że tak bardzo chce się uciec z miejsca, którego wyjątkowości się nie dostrzega. Jak się połowę życia mieszkało na wsi, nie miało pewnych wygód, to pewnie takie miejsce kojarzy się z pewną uciążliwością. Tylko że jak się już przenosimy do miasta, to okazuje się, że to miejsce, gdzie miało być wygodniej, lepiej, cudowniej, też niesie za sobą pewne uciążliwości. Raptem okazuje się, że jest choćby drożej, głośniej. Rozumiem więc chęć ucieczki, ale nie akceptuję tego, że jednocześnie tego rodzinnego miejsca tak się nie docenia. A przecież można. Nasi górale mają szacunek do tradycji, nie boją się tego, że gdy wyskoczą w kierpcach i z ciupagą, to ktoś to weźmie za wieśniactwo. Nie, oni wiedzą, że to jest dobre, że może być pewnym wzorcem i że można mieć z tego jeszcze jakieś pieniądze. Chciałbym, żeby tak było i u nas. Wyobrażam sobie np. taką sytuację, że w niedzielę, w jakieś małej wsi, ludzie idą do cerkwi w tradycyjnych strojach. Taka wieś nie opędziłaby się od gości. Oni by tu specjalnie jechali, aby to zobaczyć. I jeszcze uradowani zostawialiby tu pieniądze.

A duch miejsca przy okazji nie uleciałby? Takie przebieranki nie byłyby tanią cepeliadą?

- A dlaczego? Ludzie przecież na co dzień też przebierają się w różne stroje, na różne okazje. Jedni w garnitury do pracy, inni w suknie balowe na sylwestra. Co za różnica. Na ulicach europejskich widać Indian, którzy grają muzykę ze swojego kraju. Ludzie mówią: to fantastyczne. Ale dlaczego to fantastyczne? Bo Indianie się nie wstydzą, że zakładają pióropusz. Zresztą nie zwróciliby niczyjej uwagi, gdyby nałożyli np. garnitur. Oczywiście nie chodzi o to, by robić to cały czas i wszędzie - nakładać pióropusz czy regionalny strój.

Chodzi o zmianę myślenia - by nie wstydzić się własnej tradycji. Moi goście, gdy przyjeżdżają do mnie do Policznej z różnych stron, dobrze wiedzą, czego chcą. Chcą przenocować w drewnianym domu. Chcą zjeść coś lokalnego, charakterystycznego tylko dla tego miejsca. Chcą zobaczyć coś, co jest możliwe tylko tutaj. A wielu miejscowych tej unikalności niestety często się wstydzi, nie ma poczucia własnej wartości, brakuje im dumy z tego, co mamy.

Nie chodzi o to, by, przebierając się, robić z siebie małpę i cepelię. To nie jest cepelia. Przecież cerkiew to takie miejsce, gdzie chce się przyjść odświętnie ubranym, gdzie trwa się w poczuciu święta. A ów regionalny strój mógłby być właśnie jednym ze sposobów wyrażenia odświętności i takiej dumy z siebie i własnego miejsca.

Weźmy Tatarów - oni mają pomysł na siebie, niczego się wstydzą. Szanują swoją tradycję, chwalą się bogatą kuchnią i zwyczajami, i potrafią jeszcze na tym zarobić. Każda wycieczka na Podlasie nie obejdzie się bez wizyty choćby w Kruszynianach. Tam po prostu trzeba pojechać, pogawędzić z gospodarzami, i zjeść. To właśnie tacy ludzie jak Tatarzy czy górale wskazują nam kierunek, fenomenalnie wykorzystują własne wartości. A tymczasem u wielu innych mieszkańców Podlasia sprawa kończy się w ten sposób: "Pojechalibyśmy/ zawiózłbym cię do babci. Ale wiesz, to takie zadupie...".

A skąd ty się wziąłeś na tym naszym Podlasiu?

- Nie mam żadnych korzeni podlaskich. Po prostu któregoś dnia tu przyjechałem. Prawie 20 lat temu w Policznej umówiły się trzy gracje, przyjaciółki - Agata [późniejsza żona Skibińskiego], Ula [Dąbrowska] oraz Miłka [Malzahn]. Zostałem zwabiony do Policznej na oględziny, w sensie: przyjaciółki Agaty chciały mnie sobie obejrzeć. A że właśnie odpoczywały w domu rodzinnym taty Uli, to i tam przyjechałem. Pamiętam, jak idę z plecakiem, a dziewczyny siedzą na werandzie... Potem przyjeżdżałem jeszcze do Policznej parę razy. Tak to się powoli toczyło. Aż któregoś dnia Agata zadzwoniła do mnie, że sprzedają starą pocztę. Byłem akurat wtedy w Monachium, ale wystarczyło tylko parę zdań przez telefon. Bardzo szybko zdecydowaliśmy - kupujemy. Znałem ten budynek z wcześniejszych wizyt, wysyłałem stamtąd listy, paczki. Poczta była w dobrym stanie, miała zdrowe drewno, trzeba było tylko zerwać pilśniowe płyty ze ścian. Potem, gdy już ukonstytuowaliśmy naszą działalność jako stowarzyszenie, zdecydowaliśmy, że przenosimy się tam ze wszystkim. W Warszawie mieliśmy biuro teatru, biuro stowarzyszenia, nasze prywatne mieszkanie. Wszystko to kosztowało nas piekielnie dużo. I w pewnym momencie pomyśleliśmy, że Warszawa nie jest nam potrzebna. Nasze kontakty z Warszawą i tak są stale - gramy tam spektakle, ja mam wykłady w Centrum Sztuki Współczesnej. Ale czy naprawdę musimy tam mieszkać? Wszystko jest przecież kwestią odpowiedniej logistyki. A ponieważ wtedy ukonstytuował się także Wertep, postanowiliśmy się przenieść. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że skoro mamy tu dom, korzystamy z życzliwości zaprzyjaźnionych instytucji, to czemu nie osiąść tu całkowicie? Wynajęliśmy przestrzeń w szkole w Hajnówce. Szybko okazało się, że różnica w kosztach jest ogromna - to, co w Warszawie starczało nam na miesiąc, tu starcza na prawie pół roku. I tak to już trwa 15 lat. Żałuję tylko, że tak późno podjęliśmy decyzję. Bo gdybyśmy zrobili to wcześniej, jeszcze bardziej ułatwiłoby nam to życie.

Co, poza tymi technicznymi i ekonomicznymi kwestiami, daje ci Podlasie?

- Dużo spokoju, który ułatwia pracę i działanie. Kiedy dawniej próbowałem spotkać się w Warszawie ze znajomymi, to prawie zawsze się to nie udawało. Teraz nie mogę opędzić się od gości. Składa się na nich zarówno stara gwardia przyjaciół, którzy chcą tu przyjeżdżać, jak i nowi poznani ludzie. Już nie muszę się starać, by wykroić czas, by coś wymyślić. Jest nawet odwrotnie, czasem mówię: - Wiesz co, może jeszcze nie teraz, będzie nas za dużo, nie zdążymy dobrze pogadać.

A goście przyjeżdżać chcą, bo wszyscy chcą wyhamować. Słowem, to miejsce załatwia mi potrzebę bycia wśród ludzi. Jest idealnie. Dom w Policznej to też miejsce, gdzie możemy sobie spokojnie bytować ze zwierzętami. Mamy trzy urocze przybłędy, które świetnie się czują w naszym ogrodzie, mogą tu sobie do woli świrować. Mesa (od promesy), Mela, która jest przeuroczą matką dla trzeciej znajdy, znalezionej na ulicy - czyli Wigo. Mały szajbus tak się przykleił do Meli, że to aż niesamowite. Pamiętam, jedziemy ulicą, a tu taki malec to wyskakuje na drogę, to znów się chowa w rowie. Było jasne, że za 30 minut wyskakiwanie się skończy, a psiak zostanie rozjechany. Agata mówi: - Zatrzymaj się, weźmy go. Ja: - Ale wiesz, że mamy już dwa psy?... No i wzięliśmy trzeciego. Rozlepiliśmy ogłoszenia o znajdzie, po tygodniu znaleźli się właściciele, z ciężkim sercem - oddaliśmy. Po trzech godzinach ci państwo dzwonią i pytają, czy może chcemy psa zatrzymać, bo im się wyrywa i ucieka. Wystarczył tydzień, by tak się przywiązał do Meli. Wzięliśmy. No i tak sobie żyją razem. A my z nimi. Można by tak rozpuścić się w nieróbstwie... Ale ze zwierzakami tak się nie da. No i dobrze, bo to utrzymuje człowieka w dyscyplinie. A to jest szalenie ważne.

W lipcu i sierpniu, gdy zaproszone na Wertep teatralne ekipy dają darmowe spektakle pod gołym niebem, festiwal przybiera charakter teatralnego pikniku. Frajda dla dzieci, dorośli też coś znajdują dla siebie. To perspektywa widza. A ty jak na to wszystko patrzysz po tych paru latach?

- Z satysfakcją i radością. Z jednej strony - widzę, jak młodzi ludzie przestają traktować teatr jak raroga. Zobaczyli, że uczestniczenie w spektaklach to nie jest żaden obciach. Jest wielu wolontariuszy, którzy bardzo chcą z nami współpracować. Wzrasta zainteresowanie uczniów i nauczycieli. To jest światełko sensu, to bardzo nas motywuje, jak również miny rozradowanych dzieciaków, widzów dużych i mniejszych. Z drugiej strony jestem zachwycony, że mówią o nas: "O, nasz Wertep przyjechał". Tak właśnie jesteśmy postrzegani na Podlasiu: "O, Wertepy przyjechali". Choć nasze stowarzyszenie nosi nazwę Pocztówka, to właśnie nazwa festiwalu ma taką siłę, że przyćmiewa inne nasze działania. Dla nas to komplement, wszędzie jesteśmy postrzegani poprzez Wertep. Chyba będziemy rejestrować Fundację Wertep... Ja już nie jestem Darkiem Skibińskim, tylko facetem z Wertepu. Stałem się człowiekiem Wertepu, a Wertep stał się wydarzeniem chcianym i oczekiwanym. Mówiąc językiem marketingowym - udało się wygenerować produkt, z którym jesteśmy utożsamiani. A inni utożsamiają się z nim.

Docieranie poza główne ośrodki ma ogromny sens. Ważne jest postrzeganie naszej działalności też z zewnątrz. Wertep znalazł się w biuletynie Ministerstwa Kultury jako przedsięwzięcie scharakteryzowane jako unikalne. Jesteśmy też bardzo ciepło postrzegani za granicą, jako przyjemny sposób wychodzenia do ludzi i udostępnienia teatru w miejscach, w których go nie ma. Organizujemy warsztaty dla dzieci i instruktorów, stworzyliśmy nową jakość - spotkania Długi Stół w Policznej, na które przyjeżdża po 400 osób, i w których w konkursie kulinarnym biorą udział miejscowe gospodynie. Trochę bardziej otworzyło się na nas województwo, jest większe zrozumienie dla naszych działań. W następnym roku Wertep jest bezpieczny, na rok 2016 dotację jeszcze mamy. Licząc się z tym, że w Polsce nastąpi wiele zmian, aplikowaliśmy o trzyletnie dofinansowanie i dwa lata temu udało się nam je uzyskać.

Zmiany...

Jak ty, jako artysta, oceniasz to, co się teraz dzieje, choćby w sferze kultury? Minister kultury żąda od marszałka Wrocławia odwołania premiery spektaklu, którego nie widział, tylko dlatego, że w spektaklu występuje dwoje aktorów porno. Resort powołuje doradcę do spraw teatru, który ma dokonać "analizy artystycznej" wszystkich spektakli w repertuarze Teatru Starego w Krakowie, prowadzonego przez dyrektora nielubianego przez prawicę. A doradca prosi teatr o przysłanie zarejestrowanych na wideo przedstawień...

- Kij i marchewka - to nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Perspektywa cenzurowania spektakli to hermetyzm, a dla sztuki to śmierć. Ta sytuacja przywraca obraz kultury i sztuki nie z lat 70., bo wtedy z tworzeniem sztuki było całkiem dobrze i mnóstwo dobrych rzeczy się działo, a z lat 50, kiedy miało być tylko tak, jak władza chce. Teraz wszystko powoli zmierza w stronę totalitaryzmu. Ale jednocześnie będzie to też samobój dla totalitaryzmu. Jeśli bowiem wszystko podciągane jest pod ideę narodową, pod historię, albo też wszystko spróbuje się wtłoczyć w rozszarpywanie ran, albo czołobitność dla posągów - to ostatecznie doprowadzi to do tego, że młodzi myślący ludzie będą chcieli uciec.

Co można zrobić?

- Ja w związku z tym mam taki apel do artystów. Podpisuję się całkowicie pod Młynarskim, który śpiewał:

"Róbmy swoje! /Pewne jest jedno, że róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce! Skromniutko, ot na własną miarkę, zmajstrujmy coś, choćby arkę/ drobiazgów parę się uchowa, kultura, sztuka, wolność słowa/ Kochani, róbmy swoje, róbmy swoje, może to coś da, kto wie!".

Problem jednak w tym, że ta sytuacja nas uwsteczni, znów staniemy się zaściankowi. To, co się teraz dzieje, to są niezdrowe ambicje podchodzące wręcz pod rozedrganie osobowościowe. To jest szaleństwo, krótkowzroczność i głupota. Bo jak czymś takim nie nazwać wysyłanie cenzorów do teatru. Wszystko to nas, jako kraj, tylko ośmiesza. Ja myślę, że naród tę głupotę wytrzyma, pytanie tylko, kto potem ten bajzel posprząta. Ja się powoli zaczynam czuć jak w jakimś małym afrykańskim kraju, rządzonym przez kacyków. A niech sobie kupią jakąś wyspę, niech sobie stworzą własne państwo. Proszę bardzo - Grecja właśnie wyprzedaje wyspy - niech kupują, niech się tam kotłują i tam te swoje cele realizują, na własną skalę.

Niestety, chęć bycia u władzy wielu odbiera rozum. Polski rząd i prezydent jest sterowany zza pleców. Pierwsze skrzypce będzie grał Kościół katolicki. Świat już się śmieje z nas i z tego wszystkiego, bo to jest niestety i śmieszne, i straszne. Cóż, zobaczymy jakie będą wyniki grantów. Wtedy okaże się, czy będzie kultura różańcowa, czy może jakaś inna. Sytuacja ortodoksyjna zawsze jest niebezpieczna, a w tym przypadku radykalizm religijny to bardzo niedobra rzecz, to ślepy zaułek.

Jak się w tym wszystkim poruszać?

- Już teraz większe instytucje zastanawiają się, jak by tu się zachować, byle tylko nie stracić. Wielu z tych, którzy teraz są jeszcze wojowniczy, za jakiś czas mogą zachowywać się inaczej i się weryfikować. Usłyszymy nie raz i nie dwa: - "No tak, musieliśmy się tak zachować, bo sytuacja budynku, bo to i tamto...". I tak będą się giąć. Udawaczy będzie coraz więcej, zacznie się prześciganie się we włażeniu w d... A potem, już po wszystkim, wielu stwierdzi, że przecież musieli tak robić, jak robili, bo przecież chcieli przetrwać. Zrobi się bełkot i rodzaj mierzwy, trudno będzie wielu spojrzeć w gębę. Będzie to też sytuacja niebezpieczna również pod względem towarzyskim. Wiele rzeczy już nie będzie takich jak kiedyś.

*DARIUSZ SKIBIŃSKI - aktor Teatru A3 i słynnej Cinemy, twórca Objazdowego Festiwalu Teatralnego Wertep, który w lecie, ku uciesze widzów, odwiedza mniejsze podlaskie miejscowości i od rana do nocy serwuje spektakle teatralne z Polski i zagranicy.

Na zdjęciu: Dariusz Skibiński w spektaklu "Heart Break Hotel"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji