Artykuły

Joanna Szczepkowska: Lubię być wolnym strzelcem

- Jestem przygotowana na to, że kiedyś będą na widowni na przykład trzy osoby, które wpadną tylko dlatego, że na ulicy złapał je deszcz - mówi aktorka Joanna Szczepkowska w rozmowie z Maciejem Bielakiem w "Proscenium. Lubelskiej Gazecie Teatralnej".

Maciej Bielak: Przyjechała Pani do Lublina z autorskim spektaklem "Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu". Tytuł tej sztuki brzmi jak antyporadnik biznesowy.

Joanna Szczepkowska: No rzeczywiście, nie polecałabym tej sztuki ludziom biznesu. Ale całej reszcie już tak. Jesteśmy przytłoczeni ideą, w myśl której życie bez sukcesu nie ma znaczenia. To błędna droga. Sukces nie jest jedynym wyznacznikiem szczęśliwego życia.

Dlaczego zdecydowała się Pani stworzyć spektakl na ten temat?

- Pewnie dlatego, że publiczność powinna skonfrontować się z takim problemem. Jeśli chodzi o tak zwany sukces, zaszliśmy daleko za granicę absurdu. Liczy się przede wszystkim to, że jesteś znany, a nie to, z czego jesteś znany. Nieważna jest wartość tego, co robisz, tylko liczba "lajków".

A Pani ile ma "lajków"?

- Podobno bardzo mało. Tak mówią znawcy i radzą, żebym się częściej "aktualizowała". Mam swoją stronę, ale - prawdę mówiąc - zapominam o niej i wpisuję tam coś bardzo rzadko. Ja po prostu nie lubię odwracać się do świata plecami. I chyba jednak wolę zamykać w sobie to, co zobaczyłam, niż co chwilę fotografować. Nie rozumiem też słowa "wizerunek" i nie chcę zrozumieć.

Wracając do Pelci - kim jest grana przez Panią bohaterka?

- Od razu powiem, że spektakl jest znacznie krótszy niż sztuka i z lektury tekstu można dowiedzieć się o tej postaci znacznie więcej. Marta Morska to wybitna pianistka, kiedyś okrzyknięta "cudownym dzieckiem PRL-u". W jej kamienicy mieszkał partyjny aparatczyk, który postanowił zrobić interes na jej nazwisku, dzięki czemu Marta stała się sławna na cały świat i była takim rozpieszczonym dzieckiem estrady. Jednak w pewnym momencie opuściła scenę i poświęciła życie swojej stuletniej opiekunce. Takiego dokonała dziwnego wyboru.

Pelcia to bardzo tajemnicza postać. Marta rozmawia z nią przez drzwi, ale widz nawet nie wie, czy ona w ogóle istnieje. Jaką rolę pełni w spektaklu tytułowa Pelcia?

- Pelcia pełni rolę trzeciego pokolenia. Osią sztuki jest rozmowa dwudziestopięciolatka z sześćdziesięciolatką. Jednak za ścianą, za drzwiami, jest to trzecie pokolenie, powiedzmy: pokolenie stulatków. My coraz częściej chcemy odciąć się od tego pokolenia, ale tak łatwo nam się to nie uda. A czy Pelcia istnieje? Moim zdaniem tak, bo pod koniec spektaklu za drzwiami prowadzącymi do jej pokoiku zapala się światełko, choć akurat na lubelskiej scenie trudno było je zobaczyć.

Przyznam, że ja tego światełka nie dostrzegłem.

- Każda scena, nawet tak piękna jak ta w Teatrze Starym, ma swoje uwarunkowania, których niestety nie przeskoczymy. Rzeczywiście nie wszyscy widzowie mogli to dostrzec. Ale to nie szkodzi, niech istnienie lub nieistnienie Pelci będzie nieoczywistym elementem tego spektaklu.

W tej sztuce mamy konfrontację nie tylko dwóch pokoleń, ale też dwóch postaw wobec sukcesu. Z jednej strony jest Marta Morska, która sama usuwa się w cień, a z drugiej - jej przypadkowy rozmówca Piotr, czyli typowy szmirus napędzany chęcią sukcesu.

- Będę go bronić. To nie jest szmirus, tylko artysta, który próbuje znaleźć swój język, wyrażać się w kontrze do poprzedniego pokolenia. Oboje próbują się jakoś porozumieć, choć Piotr chodzi błyskawicznie i mówi strasznie szybko, a Marta żyje i mówi powoli. I kto jest tu bardziej współczesny? Coraz więcej współczesnych trendów dotyczy powolnego życia. Myślę, że we wszystkich pokoleniach zaczyna kiełkować potrzeba innego rytmu życia jako wartości samej w sobie.

Czy w świecie, w którym panuje kult sukcesu, w ogóle da się funkcjonować tak, jak bohaterka "Pelci"?

- To zależy, czy człowiek jest szefem swojego życia, czy oddaje je innemu szefowi. Oczywiście takie smakowanie codzienności nie jest łatwe i ma swoją cenę. Z drugiej strony ci, którzy dążą do sukcesu, nigdy nie powiedzą sobie, że już go osiągnęli. Nieustanne napięcie. Znamy przykłady osób, które miały wszystko - urodę, talent, pieniądze - a jednak skończyły ze sobą. To znaczy, że coś, co ludzie z boku mogą uznać za sukces, w umyśle takiego człowieka tak naprawdę nie istnieje.

Na scenie partneruje pani młody aktor Jan Jurkowski. Jak doszło do Waszego spotkania?

- Bardzo chciałam, żeby rolę Piotra zagrał ktoś mało znany. Zależało mi na tym, żeby wydobyć ze środowiska kogoś, kto nie ma popularności serialowej czy "luziku" wynikającego z łatwej sławy. Niedawno spotkałam się z osobą znaną z seriali, która nie potrafi dobrze przeczytać tekstu klasycznego, a ma dwóch agentów. Chciałam zaangażować do tego spektaklu kogoś innego - aktora, który dopiero się przebija. Janek Jurkowski jest taką osobą. Razem ze swoim przyjacielem robi w internecie kabaret, w który inwestuje własne, niewielkie przecież, pieniądze. Nie czeka, nie narzeka, tylko coś robi. No a poza tym okazał się niezwykle zdolny.

W wywiadach wielokrotnie mówiła Pani, że w Marcie Morskiej nie ma nic z Joanny Szczepkowskiej. Jednak Pani też w pewnym momencie zdecydowała się zejść ze świecznika, więc może między Martą a Panią są punkty styczne?

- Oczywiście, w postaci Marty jest jakaś nuta mojej filozofii życiowej, mojego pojmowania rozwoju. Dla mnie prawdziwy rozwój osobisty to rozwój w głąb, a nie naprzód. Dlatego odrzucam wszystko, co nie jest mi do tego potrzebne, nawet jeśli są to pieniądze czy sława. Rzeczywiście wycofałam się z dynamicznego medialnego życia i ze środowiska teatralnego. To była świadoma decyzja.

A jednak wciąż dużo osób chodzi do teatru "na Szczepkowską".

- Tak, na ogół sale są pełne, chociaż naprawdę nie robię nic, żeby mnie było widać i żeby być w tym głównym nurcie. Za każdym razem, kiedy ludzie przychodzą do teatru zobaczyć mój spektakl, to mam poczucie jakiejś niespodzianki, zwłaszcza kiedy na moje spektakle przychodzi dużo młodych ludzi. Ciekawe, czy bez mediów to się jeszcze długo utrzyma, ale jestem przygotowana na to, że kiedyś będą na widowni na przykład trzy osoby, które wpadną tylko dlatego, że na ulicy złapał je deszcz.

Powrócę jeszcze do Pani wycofania się ze środowiska teatralnego. Co się Pani tak nie podoba w tym środowisku?

- Od wielu lat trudno mówić o jednym środowisku teatralnym. Oczywiście mówię to z punktu widzenia miasta, w którym mieszkam. Rzadko bywam w Lublinie, ale jestem zachwycona tym miejscem. Mnóstwo tu galerii czy inicjatyw teatralnych. Może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że lublinianie mają autentyczną potrzebę sztuki. Natomiast Warszawa jest polem walki. Małej, nieprzyjemnej, ideologicznej walki. Mnie szkoda na tę walkę czasu. Bardzo chciałabym mieć swoje miejsce do działania. Marzy mi się takie malutkie miejsce, jakie miał Eugene Ionesco w Paryżu, ale na razie nie mam ani środków, ani czasu na jego stworzenie.

Kiedyś wspomniała Pani, że w trakcie jednego ze spektakli "Wesołych kumoszek z Windsoru" w Teatrze Powszechnym w Warszawie miała Pani ochotę zdjąć kostium i zejść ze sceny. Czy to też wynikało z tej chęci wycofania ze środowiska?

- Nie, to wynikało po prostu ze zmęczenia. Takie zmęczenie jest częste u aktorów. Co ciekawe, częściej dotyka mężczyzn niż kobiety. Po latach pracy aktorzy nagle zdają sobie sprawę, że co wieczór pracują w świecie iluzji. Od wielu lat mam wątpliwości związane z tym, że moja praca polega na dokładaniu świata do świata. Prawdziwy świat sam w sobie jest fantastyczny, a ja dokładam do niego iluzję. Czasem aktor przechodzi kryzys i zastanawia się, dlaczego wykonuje tę pracę, a nie na przykład zawód lekarza. O dziwo, taki kryzys często przychodzi wtedy, gdy słyszymy piękne słowa od widzów. Zdarza się, że ktoś mówi mi: "Kochamy Panią", a ja się wtedy źle czuję. Oczywiście jest mi bardzo miło, ale czy ja temu człowiekowi uratowałam życie? Czy to samo powie lekarzowi, który naprawdę coś dla niego zrobił?

Kiedy minęło Pani to zmęczenie?

- Wtedy, gdy zrezygnowałam z etatu w Teatrze Studio i przestałam komukolwiek podlegać. Po raz kolejny w życiu stałam się wolnym strzelcem.

Dobrze się Pani czuje w tej roli?

- Bardzo dobrze. Mówię tylko to, co naprawdę chcę powiedzieć. Mogę spotykać się z publicznością, która nie przyszła wybrzydzać, tylko coś przeżyć. Publiczność offowa ma to do siebie, że nie interesuje jej, czy aktor wygląda ładniej niż w telewizji albo czy zrobił sobie operację plastyczną, tylko po prostu przychodzi do teatru, żeby zobaczyć coś nowego. I to się czuje. Zdecydowanie lepiej czuję się, odkąd robię tylko to, pod czym mogę się podpisać.

Pod czym teraz będzie się Pani chciała podpisać? Jakie ma Pani najbliższe plany artystyczne?

- Teraz skupiam się na pisaniu. Kończę tom troszkę odjazdowych opowiadań, dopracowuję "Opis ciała" (zbiór wierszy z moimi ilustracjami) i przymierzam się do jeszcze jednej sztuki małoobsadowej, ale tym razem dla innych aktorów. Tak w ciemno. Nie wiem jeszcze, gdzie to wystawię.

***

Joanna Szczepkowska - aktorka teatralna i filmowa, pisarka, publicystka.

Maciej Bielak - absolwent historii i politologii UMCS.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji