Artykuły

Krzysztof Gosztyła: Nie jestem głosem

- Lektor ma być elegancki i niezauważalny. Dlatego nie zajmuję się pracą lektorską. Ja interpretuję tekst. Nie zawsze elegancko. To takie zadanie aktorskie jak rola na scenie - mówi Krzysztof Gosztyła, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Juliusz Ćwieluch: - Pamięta pan swoją pierwszą wiolonczelę?

Krzysztof Gosztyła: - Trudno pamiętać. Raczej ją sobie wyobrażam. Zresztą, one się zmieniały. Na wiolonczeli mogą grać już małe dzieci, dlatego instrument musi rosnąć wraz z dzieckiem. Najdłużej grałem i najlepiej pamiętam wiolonczelę wykonaną przez tatrzańskiego lutnika o nazwisku Marduła-Gał. Rozstając się z edukacją muzyczną, rozstałem się również z tym instrumentem.

Mocno pan nadgonił. A ja chciałbym się dowiedzieć, jak to się stało, że przedstawiam pana dziś jako aktora, a nie muzyka. Bo pana pierwszym wyborem życiowym były studia muzyczne.

- A w ilu zdaniach mam panu opowiedzieć te prawie 20 lat mojego życia?

Kilku, bo zostanie jeszcze kolejnych 40 do opowiedzenia.

- Mieszkanie przy ulicy Nowolipki miało 36,5 m kw. Mieszkała w nim moja mama, mój starszy brat, moja babcia, ja, no i wiolonczela...

Jest instrument, a nie ma ojca?

- Nie ma, bo na Muranów przeprowadziliśmy się już po rozwodzie z ojcem. Po rozwodzie, po którym moje, a właściwie nasze kontakty z ojcem zupełnie zniknęły. Kompletnie. Z bratem uznaliśmy, że rodzina Gosztyłów to tylko my. I nigdy nie interesowaliśmy się ani nie kontaktowaliśmy się z tą drugą stroną rodziny. To był i jest zamknięty temat, więc postawmy tu kropkę. I, jak już powiedziałem, na wiolonczeli zacząłem grać jako dziecko. W przedszkolu stwierdzono, że mam świetny słuch, i uznano, że szkoda byłoby ten słuch zmarnować. A z instrumentami smyczkowymi jest jak z głosem - trzeba mieć bardzo dobry słuch, żeby wiedzieć, czy się nie fałszuje.

I wielki upór, żeby to ciągnąć.

- W podstawowej szkole muzycznej przy każdej zmianie profesora zmieniano mi ustawienie prawej ręki. To jakiś idiotyzm, bo dziecko powinno mieć raz na dobre ustawioną rękę. Niestety. Kiedy już dostałem się do Wyższej Szkoły Muzycznej, trafiłem pod skrzydła pana prof. Rezlera, który już na pierwszych zajęciach zwrócił mi uwagę, że źle trzymam mały palec prawej ręki, i kazał mi zmienić ustawienie. I ja już tego po prostu nie wytrzymałem.

Jakoś przeszedłem przez pierwszy rok studiów, ale czułem, że nic z tego nie będzie. Tym bardziej że szybko się zorientowałem, iż koledzy ćwiczą po sześć godzin dziennie, a ja z ledwością wytrzymywałem 1,5 godz. I wiedziałem, że przy tym moim zaangażowaniu czeka mnie nie orkiestra, ale filia orkiestry filharmonicznej, w której będę bezimiennym czarnym frakiem w piątym pulpicie. I cały ten mój idealizm sprowadzi się do tego, że gdy jakiś pan podniesie pałeczkę, to ja będę musiał równocześnie podnieść smyczek. Jak żołnierz w wojsku.

Pana ojciec też nie wytrzymał w wojsku.

- Wieść rodzinna głosi, że zerwał pagony na oczach przełożonych, kiedy zabronili mu ślubu kościelnego z mamą. Ale jak już panu powiedziałem, ojciec jest słabym tematem do rozmowy.

A skąd teatr, to przez film?

- Mówi pan o rólce w tym serialiku "Do przerwy 0:1" czy o niezbyt udanym filmie Wojtka Solarza "Bezkresne łąki"? Ja brałem w tym udział z pewnego dystansu, wtedy jeszcze myśląc, że będę muzykiem. Występowanie w tych filmach było dla mnie trochę jak wycieczka zagraniczna. Przygoda. No i zarobek. Mama była dziewiarką. W domu, co tu dużo mówić, było biednie. Z jej pensji trzeba było utrzymać cztery osoby, bo od ojca żadnych pieniędzy nie dostawała. To, że grając, mogłem coś zarobić i dać te pieniądze mamie, to było dla mnie bardzo ważne.

To dlaczego teatr?

- Powodem, dla którego ostatecznie poszedłem do szkoły teatralnej, był Gustaw Holoubek, a nie przygoda z filmem. Zobaczyłem go w "Zemście" i już wiedziałem, że to będzie moja droga.

Powiedział mu to pan kiedyś?

- Nie miałem takiej potrzeby. Myślę, że on czuł, że jest moim mistrzem.

Po dyplomie zrobionym w czasie stanu wojennego dostał pan od Gustawa

Holoubka angaż w Dramatycznym.

- Byłem przekonany, że dostałem tylko rolę. Przy Gustawie Holoubku czułem się taki malutki, że głupio mi było do niego podejść i po prostu zapytać.

Dramatyczny był wtedy w rozkwicie.

- Czego niestety nie można było powiedzieć o reszcie kraju. Raz przedstawienie szło z nadkompletem. Innym razem kurtyna szła w górę, a na widowni siedziało osiem osób, bo ZOMO pałowało i gazowało ludzi na placu Defilad i nie dało się dojść na przedstawienie. Ciężko to było normalnie ciągnąć.

I dlatego zwolnił się pan z pracy?

- Z pracy się zwolniłem, bo, wchodząc do zawodu, dałem sobie siedem lat. I po tych siedmiu latach uznałem, że czas na zmianę. A żeby podkreślić mój stosunek do tego wszystkiego, umowę z Teatrem Polskim, w którym wówczas byłem zatrudniony, rozwiązałem z dniem 1 kwietnia.

Żart?

- Raczej gorzki.

Przez żonę?

- Moja była żona, wyjeżdżając do Stanów Zjednoczonych, sprzeniewierzyła się danemu mi słowu, że będzie to krótka wizyta. A na tej podstawie udzieliłem zgody na wyjazd naszej córki. I to tyle na ten temat.

Pojechał pan ratować rodzinę?

- Rodziny już nie było. Ale tak czy owak, nie skończyło się to tak, jak planowałem. I tu postawmy kropkę. Decyzję, że muszę zostawić Waszyngton i jechać dalej, podjąłem w pubie Ireland's Four Provinces, w towarzystwie amerykańskich żołnierzy, którzy, świeżo zrotowani z Niemiec, przyzwoicie konwersowali ze mną po rosyjsku. Zresztą, inaczej byłoby trudno, bo z lektoratu języka angielskiego wyniosłem jedynie kilka zdań w stylu "Susan, please bring me cup of tea", co w tej barowej sytuacji było bezużyteczne. Amerykańscy żołnierze wyposażyli mnie na drogę w kask bejsbolisty zaopatrzony w dwa uchwyty na puszki z piwem i system rurek. I wracając w tym kasku, uznałem, że pojadę do Nowego Jorku. I pojechałem.

W tym kasku?

- Nie. W tym, co miałem, a czego nie było wiele. Tak samo zresztą jak dolarów w kieszeni. W Nowym Jorku spędziłem z okładem cztery lata.

Występował pan tam w jakichś rolach?

- W wielu. W roli malarza klatek schodowych i drzwi, stolarza. Był taki moment, kiedy wcielałem się w role mistrzowskie, bo w brygadzie zajmującej się usuwaniem azbestu miałem stanowiska mistrza.

Mistrz na miarę powieści Janusza Głowackiego.

- Trudno powiedzieć, wtedy nie miałem powodu go czytać. Co on mi mógł więcej powiedzieć o życiu, które ja znałem od podszewki?

Zresztą to życie nie miało jednej podszewki. Przez jakiś czas obracałem się w grupie, w której był Miłosz Benedyktowicz, malarz hiperrealny, Andrzej Walczak, zwany Barceloną, a to z tego powodu, że zanim trafił do Stanów, prowadził grupę baletowo-pantomimiczną w Barcelonie, syn Tadeusza Nalepy. A jednocześnie pamiętam, że kiedyś przyszło mi pracować w piwnicy z Władkiem, który uczył mnie roboty. Mówił, że on wie, że ja nie potrafię pracować kilofem, żebym patrzył, jak on to robi, bo on już dwa domy zbudował.

To była lekcja pokory?

- Byłem człowiekiem znikąd, który nic przydatnego nie potrafił i ledwie bąkał w miejscowym języku. I nic nie świadczyło na moją korzyść. Na pewno była to lekcja życia, z której czerpię do dziś. Kiedy nagrywałem audiobook do książki "Diuna" Franka Herberta, pojawił się problem filtraków. Pustynnych strojów, które mieszkańców pustynnej planety Arrakis miały chronić przed utratą wilgoci. Częścią filtraka jest maska. A tak się składa, że ja w masce pracowałem. W pełnej masce - bo taka była niezbędna w czasie usuwania azbestu spod jezdni mostu Triborough, gdzie zresztą się zaklinowałem i przeżyłem tam trudne chwile paniki.

To jesteśmy na Arrakis czy w Nowym Jorku?

- W domu w Komorowie, w którym zastanawiam się, jak nagrywając "Diunę", oddać ten efekt maski, a jednocześnie nie doprowadzić słuchacza do męczącej sytuacji, w której nie rozumie, co mówi bohater. W efekcie zaledwie pierwsze słowa wypowiadałem z tym efektem maski, a później płynnie przechodziłem do normalnej narracji.

Wybrnął pan z tego mistrzowsko, tak jak mistrzowsko prześlizguje się

pan nad bolesnymi fragmentami swojego życia.

- Mogę ze szczegółami opowiedzieć panu, jak się usuwało ten azbest i co to była za robota. Albo o tym, jak to jest niechcący dotknąć rury doprowadzającej ciepło. W Ameryce w tych rurach nie płynie gorąca woda, ale para wodna, która rozgrzewa te rury do dużo wyższej temperatury. Skóra w zetknięciu z taką rurą po prostu się topi. Tylko co to wniesie do tej opowieści?

A czego się pan tam dowiedział o sobie?

- Posłużę się anegdotą. Poszedłem kiedyś do baru. W Stanach bary są miejscem spotkań ludzi samotnych. Siedziałem przy barze. Popijałem. Obok siedzieli tacy sami jak ja. Mili ludzie. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jeden z moich rozmówców jest pielęgniarzem. Drugi z kolei naprawiał telefony. Jak sam o sobie mówił, był dość świeżym emigrantem z Irlandii, bo w Stanach mieszkał od 17 lat. Ja też trochę o sobie opowiedziałem. Pielęgniarz spytał mnie, czy mam zamiar zostać w Stanach. Na co ja powiedziałem, że wcale nie jestem tego pewien. To po co tu jesteś? - zapytał. Szukam samego siebie - powiedziałem. Co on skwitował: Musisz wziąć pod uwagę, że szukać siebie można całe życie.

Nie ciągnęło tam pana do teatru?

- Raz poszedłem. Prowadzałem się wówczas pod rękaw z jedną panią, która koniecznie chciała iść do teatru, i nie miałem innego wyjścia. Była to sztuka tak zła i tak źle zagrana, że kolejnych prób już nie podejmowałem.

To po co pan tam tyle siedział?

- Sam zadawałem takie pytanie. Zresztą, nie tylko sobie. W czasie jednej z alkoholowych rozmów z Borią, superuzdolnionym informatykiem, Żydem rosyjskiego pochodzenia, i jemu zadałem to pytanie. A on chyba znalazł odpowiedź: Wiesz dlaczego? Bagno wciąga. Mając taką odpowiedź, mogłem spokojnie wrócić do kraju.

Polska, do której pan wrócił, bardzo się różniła od tej, z której pan wyjeżdżał?

- To samo pytanie zadano mi w programie "Pegaz", do którego zostałem zaproszony świeżo po powrocie. Odpowiedziałem, iż bardzo się cieszę, że kobiety zaczęły się malować i mają już czym. Napawało mnie również sporą nadzieją, że mężczyźni zaczęli nosić kapelusze i nie byli to przewodnicy po Górach Świętokrzyskich. Jednak na ulicach dalej było tak samo ciemno jak przedtem.

A jak pana powitała ojczyzna?

- Chłodno. To był styczeń 1993 r. Zimno. Ślisko. Na placu Trzech Krzyży wyrżnąłem takiego orła, że na przystanku ludzi poderwało. Życie uratował mi kożuch z wysokim kołnierzem, który dostałem od brata. Ja w ogóle wtedy dużo dostawałem, bo ze Stanów wróciłem właściwie z pustymi kieszeniami. Jeden zwitek banknotów dali mi przyjaciele, którzy żegnali mnie na lotnisku w Nowym Jorku. Drugi dostałem od przyjaciół witających mnie w Warszawie.

Pieniądze są dla pana ważne?

- Nigdy specjalnie za nimi nie goniłem. Stosunkowo szybko uświadomiłem sobie, że kiedy zaczynam robić coś dla pieniędzy, to z tego nic dobrego nie wychodzi. Jak już było naprawdę kiepsko finansowo, to pieniądze znajdowały mnie same. Świeżo po tym, jak wróciłem ze Stanów, nie wiem nawet, dlaczego i skąd, dostałem propozycję zagrania w reklamie. Reklamowałem proszek Ace. Ubrali mnie w kowbojski kapelusz i do powiedzenia miałem jedno zdanie: Moi ludzie już jadą. Za wypowiedzenie tego zdania dostałem dziesiątki tysięcy marek. Było z czego żyć.

Po pięcioletniej dziurze w pana scenicznym życiorysie jest nagle gęsto. Wygląda to tak, jakby pan grał w trzech teatrach jednocześnie.

- Bo to i trochę tak było. Zresztą, ja miałem wtedy kolosalną parę. Po ponad czterech latach ciężkiej fizycznej pracy po 10 godzin dziennie zagranie spektaklu to była dla mnie pestka. Tym bardziej że ja angażuję się w to, co robię, na 110 proc. Chyba że uznam, że to nie ma sensu, to wtedy przestaję się angażować. Tak się niestety składało, że propozycje, które wówczas dostawałem, obarczone były jakąś skazą. Skazą tamtych czasów, w których artyści tak gonili za pieniędzmi, że nawet nie mieli czasu grać w sztukach, do których się zaangażowali.

O "Człowieku z La Manchy" w reżyserii Jerzego Gruzy mówiło się, że to była rola dla pana, bo z pana też jest Don Kichot, człowiek szlachetny, niezłomny, poszukujący mądrości, ale zamknięty w kokonie własnych surowych zasad i wyobrażeń.

- Traktuję to jako piękny komplement. Tylko że to nie są cechy, które ułatwiają zrobienie kariery.

W filmie pan jej nie zrobił.

- Ja mogłem w filmie mocno zaistnieć w czasach, w których o przyznaniu roli ostatecznie decydowali generałowie pokroju pana Baryły, co ja po prostu i dosadnie miałem w dupie. Odmowy liczyłem do trzydziestej. Później przestałem.

Tylko że ostatecznie to się na panu zemściło.

- Koledzy na tych złych filmach zrobili sobie twarze i nazwiska. Każdy sam decyduje, jaką twarzą chce być. Jak ktoś zaczynał pracę z Tadeuszem Konwickim, to nie mógł tak po prostu pójść pracować z byle kim. Konwicki miał ogromną wiedzę o człowieku, wyczucie, urok osobisty. To się przekładało na pracę z nim. Opowiem panu jedno zdarzenie z planu filmowego "Dolina Issy". Filmu robionego w czasach, w których w całym kraju były może ze dwie kamery dające odpowiednią jakoś zapisu. A taśmę wydzielano na metry. W tym konkretnym dniu zdjęciowym oprócz wielu braków brakowało jeszcze Edwarda Dziewońskiego. Ekipa czekała. Dudka nie było i to się przeciągało. Konwicki podszedł w pewnym momencie do operatora Jurka Łukaszewicza i tym swoim charakterystycznym, zachrypniętym głosem powiedział: Jureczku, Dziewoński nie przyjechał. Kręcimy. Na to operator: Pogody nie ma. A Konwicki: Będę kręcił. Jak mi powiesz, że taśmy nie ma, też będę kręcił.

Mówi się, że Konwicki przestał pisać i kręcić nie dlatego, że nie miał o czym, tylko dla kogo. Pan przestał grać, bo nie miał u kogo?

- Grono się drastycznie zmniejszyło, ale tak bym sprawy nie stawiał. Po powrocie ze Stanów mało grałem, bo mało proponowali. A sam nie zabiegam. Dałby się pan ostrzyc fryzjerowi, który biega po domach i pyta się, czy ktoś nie chciałby się ostrzyc? Z takim podejściem kariery się nie robi.

Za to zrobił pan ogromną karierę wśród czytelników audiobooków. Nie rozumiem tylko, dlaczego pan tak źle reaguje na słowo lektor.

- Aleksandra Śląska mawiała, że jak nie masz czegoś nadzwyczajnego do powiedzenia, to nie ma sensu wychodzić na scenę. Ta uwaga w ogóle nie dotyczy lektorów. Gdyby lektor chciał koniecznie opowiedzieć coś nadzwyczajnego, byłby nie do zniesienia. Lektor ma być elegancki i niezauważalny. Dlatego nie zajmuję się pracą lektorską. Ja interpretuję tekst. Nie zawsze elegancko. Dla mnie to takie samo zadanie aktorskie jak rola na scenie.

Z rozmów z osobami związanymi z produkcją audiobooków wynika, że wielu czyta a vista. Pan się precyzyjnie przygotowuje.

- Jeśli ktoś doraźność pracy w tasiemcowych serialach uznaje za jedyną normę, to ten typ pracy przenosi na inne dziedziny. Dokonuje często cudów zręczności. Ale nie mając jasności co do rozwoju tekstu, nie da się świadomie budować postaci, nastroju czy napięcia. Przecież nie znając drogi, kierowca może co najwyżej jechać równo i starać się nie zjechać do rowu. A tu czasami trzeba być rajdowcem, czasem spacerowiczem. Do tego potrzebne jest rozpoznanie trasy i notatki.

Jedyna krytyczna uwaga pod pana adresem jest taka, że - według niektórych - czyta pan za wolno. A według innych za szybko.

- Artur Rubinstein na konferencji prasowej został zapytany przez jakąś mniej biegłą w muzyce osobę, dlaczego zagrał tak wolno. Na co on drżącą dłonią powoli przysunął mikrofon i powiedział: Gram wolno, bo umiem. Bardzo dużo słów na minutę nie zawsze oznacza lepiej. Najczęściej kryje się za tym tylko nieumiejętność, niezrozumienie. Grając wolno, nie masz szansy pochować niedociągnięć i brudów potoku dźwięków. A przecież każda kropla-słowo jest dźwiękiem. I nie zawsze leje jak z cebra. U wszystkich wielkich kompozytorów pauza również jest muzyką. Gustaw Holoubek na scenie stosował kropkę. Kropka pozwala na to, żeby pan zastanowił się nad tym, co ja powiedziałem.

Audiobooka słucha się w samochodzie, tramwaju, podczas prasowania, czy to ma znaczenie?

- Kolosalne. Po pierwsze, trzeba czytać tak, żeby słuchający podczas tego prasowania miał czas zrozumieć, co usłyszał. A nawet trzeba próbować iść dalej i tak rozbudzić ciekawość widza, słuchacza, żeby tylko podsuwać mu tematy, i wtedy to nie aktor, ale widz czy słuchacz zaczyna to grać. Ten czas jest potrzebny na to, żeby zaczął grać tekst we własnej głowie.

Podobno Andrzej Saramonowicz zapłacił panu sporo za nagranie jednego egzemplarza książki jego żony, który podarował jej w prezencie.

- Podobno.

A wydawcy gotowi są dużo więcej zapłacić za to, żeby to właśnie pan zagrał ich książkę. Tym bardziej że nie czyta pan wszystkiego.

- Czytam to, co warto czytać.

"Pływak" Joakima Zandera również zasługuje na ten komplement?

- "Pływaka" obiecałem nagrać, nim dostałem tekst do ręki. Szanuję dane przez siebie obietnice. Ale wolałbym, żeby oceniano mnie na przykład za "Imię róży" Umberto Eco. W Polsce audiobooki bardzo często kupuje się ze względu na nazwisko aktora, a nie autora książki.

Pan jest głosem numer jeden.

- Nie żyję w świecie komplementów. Z pokorą przyjmuję ten podany przez pana. Z pokorą i zastrzeżeniem, że ja nie jestem głosem. Jestem aktorem. I tu już naprawdę postawmy kropkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji