Artykuły

Janusz Radek. Wiarygodne piosenki

Janusz Radek na swej nowej płycie zaprasza na "Popołudniowe przejażdżki", a my rozmawiamy z nim o jego wielkim głosie, aktorskich interpretacjach i byciu alternatywą.

Pana potężny głos to błogosławieństwo czy przekleństwo?

- Teraz robi się piosenki uśrednione, więc duże głosy nie pasują do nich, ponieważ przeszkadzają reklamom w radiu, przeszkadzają w prowadzeniu samochodu, przeszkadzają gospodyniom w lepieniu pierogów. Moje utwory wymagają, aby siąść, posłuchać ich i zastanowić się nad nimi. Wielki głos jest błogosławieństwem - i dobrze go pokazać od czasu do czasu. Śpiewam więc często szerokim pasmem. Ale jest jeszcze cała sfera subtelności i niuansów, które w tym głosie odnajduję. Dlatego teraz odkrywam śpiewanie delikatnym falsetem, co słychać na nowej płycie. -

Kiedyś zdradzał Pan upodobanie do aktorskich interpretacji. Dlaczego ostatnio Pan ich zaniechał?

- Niekoniecznie. Dwa lata temu zostałem zaproszony do zagrania w "Jerry Springer Operze" Jana Klaty we Wrocławiu. Dostałem tam rolę, która wspaniale pasowała do dynamiki mojego śpiewania. I wszyscy wiedzieli od początku do końca, że jestem tam na swoim miejscu. To było dla mnie ważne - bo przecież nie jestem z wykształcenia aktorem. Typowy musical, jak "Jesus Christ Superstar", w którym niegdyś zagrałem, już dzisiaj jednak by mnie nie ciekawił. W Polsce kupuje się licencje na muzyczne przedstawienia sprzed 10-20 lat i pokazuje się je widzom jako coś nowego. Litości! W naszym kraju dzieje się tyle ciekawego, że można o tym opowiadać w każdy sposób - w kinie, w kabarecie, w teatrze, nawet muzycznym. Tak stało się w "Jerrym Springerze". Dlatego zgodziłem się wziąć w tej operze udział.

Na "Popołudniowych przejażdżkach" śpiewa Pan teksty wymagające namysłu, ale w zrelaksowany sposób.

- Na pewno jest na płycie tak, że więcej dzieje się w tekście i w muzycznych subtelnościach, niż w moim wokalu. Niby te utwory nie różnią się specjalnie od moich wcześniejszych dokonań. Bo są napisane po bożemu. Ale ich aranże nie są jednak oczywiste. Przykładowo tam gdzie powinny wchodzić smyki, nie można ich usłyszeć. To zasługa Leszka Biolika, z którym tworzyłem ten materiał. Nic więc dziwnego, że dostał za to nagrodę dla najlepszego producenta roku.

Pierwszy raz w swej karierze firmuje Pan album z zespołem - The Ants. Jak się Panu spodobało takie wspólne tworzenie muzyki z innymi artystami?

- Większość ludzi z naszego pokolenia wychowało się na demokratycznej tradycji rocka. Tam jest zespół, wszyscy się zbierają w sali prób, potem kombinują wspólnie ze swoimi pomysłami. Tymczasem dzisiaj dominuje producenckie tworzenie muzyki, przestawianie klocków na ekranie komputera. Mnie się to przejadło. Zapragnąłem współpracy z innymi muzykami, z których każdy mógłby wnieść coś ciekawego. Ja dawałem piosenkę, Leszek robił szkielet, a reszta wnosiła swój talent i wyczucie. Mimo że to piosenki popowe, faktycznie trochę zrelaksowane, to dotykają ważnych rzeczy, które wynikały z moich rozmów z Leszkiem.

Jest Pan artystą alternatywnym?

- Tak. Ale nie w sensie muzycznym, bo muzyka alternatywna stała się dziś bardziej mainstreamowa niż sam mainstream. Tylko w sensie odbioru; widz sam wybiera mnie z całego pasma muzycznego, do którego ma dzisiaj dostęp. Bo to, co robię, pasuje do jego tożsamości: do tego, w co się ubiera, gdzie jada obiady i czym się interesuje. To wszystko drobiazgi, które powodują, że człowiek czuje się życiu spełniony. Dlatego traktuję swego odbiorcę na równi ze sobą. Robię takie piosenki, które są wiarygodne, bo mnie samemu się podobają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji