Artykuły

Małgorzata Walewska: Święta są dla mnie takim czasem, kiedy powinnam się trochę wyciszyć

- Śpiewanie traktuję trochę jak psychoterapię i przerabiam swoje problemy, traumy, miłości, rozterki. Staram się znaleźć w tekstach operowych siebie - mówi mezzosopranistka Małgorzata Walewska.

O kutii z duszą, łowieniu rękoma ryb w Biebrzy, związkach z Białymstokiem i telewizyjnym show opowiada mezzosopranistka Małgorzata Walewska [na zdjęciu]:.

Jest Pani rozchwytywaną osobą, zapewne nieustannie na walizkach. Jak wyglądają Pani święta?

- Zawsze rodzinnie. Bardzo rzadko zdarzało mi się, że nie byłam w stanie przyjechać do Polski i spędzić tego czasu z rodziną. A jeśli już byłam za granicą, to na ogół znajdowałam sobie rodziny zastępcze.

A jak wyglądają święta w Polsce? Ma Pani czas na przygotowanie kolacji wigilijnej?

- Święta są dla mnie takim czasem, kiedy powinnam się trochę wyciszyć. Jeśli chodzi o kulinarne przygotowanie świąt to szefem jest moja mama. Ona wszystkim rządzi. Siadamy wszyscy w kuchni i mama podrzuca nam produkty, kto ma czas lepi pierogi, kroi składniki na sałatkę, przygotowuje kurczaka w maladze. Zdecydowanie całe przygotowania do świąt wszyscy spędzamy w kuchni. Niektórzy podjadają. Moja córka ma powiedzenie, które już się utarło: Sezon "nie rusz, bo to na święta" uważam za rozpoczęty. Mamy też swoje rodzinne tradycje. Moja ukochania ciocia Ania piecze maślane bułeczki, jej mąż, wujek Adam robi kutię kręconą w makutrze. To taka kutia z duszą, zawsze czekam na ten moment kiedy już pojawi się na stole.

W czasie świąt nie może też zabraknąć kolęd. W domowym zaciszu również je Pani śpiewa?

- Czasem daję się na to namówić. Nagrałam płytę z kolędami właśnie po to, żeby za dużo mnie nie męczono. Śpiewam bardzo dużo więc muszę czasem odpocząć, nawet nie tyle ja, co mój głos. Moja rodzina jest śpiewająca, szczególnie damska część jest bardzo umuzykalniona. To chociażby ciocia Ania i jej córka Ola, która jako artystka pracuje w Teatrze Improwizacji. Nie ma więc mowy żebyśmy nie śpiewały kolęd. Panowie bardziej przeszkadzają, ale nie robi nam to większej różnicy. Oni gdzieś tam sobie buczą, a my staramy się trzymać melodię. To są bardziej ćwiczenia na utrzymanie się w tonacji.

Nie wszyscy o tym wiedzą, że ma Pani związki z Białymstokiem.

- I to bardzo silne. Mój tata pochodził z tych stron, a także profesor Pani Halina Słonicka, moja maestra, dzięki której jestem śpiewaczką operową. Jest pochowana na cmentarzu prawosławnym w Białymstoku.

Bywała Pani w tych stronach w dzieciństwie? Jakie ma Pani wspomnienia z tym miejscem?

- Do Białegostoku mieliśmy trochę za daleko. Przyjeżdżaliśmy tutaj na ogół latem. W gospodarstwie taty mieliśmy przyczepę kempingową, która stała nad rzeczką. Jeździliśmy nad Biebrzę, gdzie mama uważała żebyśmy się nie potopili. Rękoma łapałam ryby. Udawało mi się, bo mam niezły refleks. Zresztą do dzisiaj dość sprawnie łapię muchy. To były takie beztroskie lata wczesnego dzieciństwa.

Jak się zaczęła Pani kariera? Wielu muzyków nie miało na to zbyt dużego wpływu, bo często to rodzice zapisali ich do szkoły muzycznej jak jeszcze byli dziećmi. A jak to wyglądało u Pani?

- U mnie było kompletnie odwrotnie. Dopiero jak zrobiłam maturę w klasie matematyczno-fizycznej zaczęłam zastanawiać się, co tak naprawdę chciałabym robić w życiu. Wahałam się między aktorstwem i piosenką. Wtedy wpadłam na genialny pomysł, że przecież opera jest idealnym połączeniem moich dwóch pasji. I tak poszło. Oczywiście nie było łatwo, bo za pierwszym razem nie zdałam egzaminów do szkoły muzycznej i musiałam się cofnąć do szkoły średniej. To utwierdziło mnie w przekonaniu o tym, co chcę w życiu robić. Na pewno potrzebne mi było uzupełnienie zaległości, bo naprawdę nic nie wiedziałam na temat muzyki.

Czy kiedy już Pani studiowała, mówiono o tym. że ma Pani świetny głos? Ktoś Pani przepowiedział, że będzie Pani wielką divą operową?

- Absolutnie nie. Za pierwszym razem przecież w ogóle się nie dostałam do szkoły. Owszem parę osób zwróciło uwagę, że mam materiał, natomiast był on zupełnie niewyszkolony. To jest zabawne, bo ja całe życie śpiewałam i wydawało mi się, że to umiem dopóki nie zaczęłam się uczyć śpiewu. Wtedy się okazało, że to daleka droga. Były też momenty załamania i zwątpienia. Miałam jednak konkretny cel - śpiewanie na scenie, najchętniej na scenie Opery Narodowej. Myślałam wtedy, że szczytem moich możliwości jest śpiewanie w chórze. Ale zanim doszłam do takiego momentu, że poczułam się gotowa walczyć o miejsce w chórze, to zostałam solistką. Trochę nieoczekiwanie.

Oglądając Panią na scenie ma się wrażenie, że urodziła się Pani po to. by na niej występować. Uwodzi Pani publiczność, raz jest Pani poważna, innym razem bardziej frywolna. Jak długo oswajała się Pani ze sceną? Dużo czasu zajęło Pani żeby osiągnąć taką swobodę i czy wciąż czuje Pani tremę przed występem?

- Trema jest zawsze. Jest świadectwem poważnego podchodzenia do wykonywania zawodu i jest to element fascynacji, podniecenia. Oczywiście w miarę zdobywania umiejętności technicznych, trema przechodzi różne poziomy. Na początku jest to koncentracja na tym, żeby opanować oddech, nie pozwolić mu się skrócić, żeby krtań nie poszła do góry i dać radę wyśpiewać dźwięki. U mnie jest to pewnego rodzaju umiejętność koncentracji na przekazie konkretnych emocji. Za każdym razem to jest przeżycie, na każdym koncercie kroimy kawałek swojej duszy. To musi kosztować. W miarę zdobywania umiejętności technicznych przychodzi pewnego rodzaju swoboda. To się bierze stąd, że im bardziej człowiek jest pewien swojego warsztatu, tym bardziej umie nim operować. Na tym polega cała filozofia.

Zagrała Pani wiele postaci operowych. Która z nich jest Pani najbliższa?

- To nie jest Carmen (śmiech). Właśnie z nią większość ludzi mnie kojarzy. Najbliższa i najbardziej ukochana jest zawsze ta rola, nad którą aktualnie się pracuje. Bo to jest odkrycie nowych możliwości. Mam wrażenie, że w Carmen odkryłam już wszystko. Śpiewałam ją jako studentka, jako dorosła kobieta, jako matka, kochanka, żona. Wszystkie moje wcielenia przerobiłam przez ten tekst. Śpiewanie traktuję trochę jak psychoterapię i przerabiam swoje problemy, traumy, miłości, rozterki. Staram się znaleźć w tekstach operowych siebie. W tej chwili rola, którą jest dla mnie wyzwaniem emocjonalnym i muzycznym to Kundry w operze "Parsifal" Ryszarda Wagnera, którą zrobiłam na scenie Teatru Wielkiego w Poznaniu. Z Carmen najbardziej jestem utożsamiana w Polsce. Natomiast na świecie najbardziej mnie znają z roli Amneris w "Aidzie"

A na jaką rolę Pani czeka?

- Ciekawą. Mam nadzieję, że moje doświadczenie z Kundry będzie początkiem przygody z Wagnerem, jeśli oczywiście będę dostawała takie propozycje. To jest fascynujące i piękne w naszym zawodzie, że jestem już dojrzałą kobietą, a jeszcze jest taki rozdział, do którego cały czas jestem młoda. Bo wagnerowskie śpiewaczki muszą mieć dojrzałość emocjonalną i bardzo dużą dojrzałość techniczną, bo inaczej to jest niebezpieczne. Mam też wielki niedosyt jeśli chodzi o role w operach rosyjskich kompozytorów. Debiutowałam w Operze Wiedeńskiej jako Polina w "Damie pikowej" Piotra Czajkowskiego. Ostatnio w tej samej operze, w Strasburgu śpiewałam hrabinę. "Chowańszczyzna", "Dziewica Orleańska" to tylko niektóre tytuły rosyjskie, w których bardzo chciałabym zaśpiewać.

Zdecydowała się Pani na udział w znanym programie telewizyjnym, który z operą praktycznie nie ma nic wspólnego. Zastanawiam się czy to może sposób na przyciągniecie widzów sprzed małego ekranu do teatru operowego?

- Z takim zamiarem zdecydowałam się na wydanie płyty "Mezzo" w 2000 roku. Piotr Rubik zrobił aranżacje, ja zaśpiewałam m.in. "Canto D'Ucelli", "Dove Vai". Film "Quo Vadis" był promowany tą muzyką. Miałam właśnie nadzieję, że ta płyta przyciągnie młodych ludzi do opery i proszę sobie wyobrazić, że tak się stało. Młoda sopranistka Adriana Ferfecka, która dostała II nagrodę na konkursie Ady Sari w Nowym Sączu, w którym jestem dyrektorem, przyszła do mnie i powiedziała "Pani Małgosiu czy Pani wie, że dzięki Pani śpiewam? Jako dziecko dostałam płytę "Mezzo", zauroczyłam się nią i postanowiłam iść tą drogą". Dziś Adriana śpiewa w Berlinie.

Program "Twoja twarz brzmi znajomo" działa podobnie?

- Zdarza się. Fanki programu, 12-letnie dziewczynki założyły na Facebooku fanklub "Kochamy Małgosię Walewską". Przyjeżdżają na przedstawienia, przychodzą do mnie z mamami, robimy sobie zdjęcia. Na koncert w Białymstoku (5 grudnia w Operze i Filharmonii Podlaskiej - przyp. red.) przyszła dziewczyna, która trenuje taekwondo olimpijskie, ma poważne osiągnięcia. Okazało się, że przez przypadek zaczęła słuchać opery. Była w Poznaniu na "Parsifalu", to była jej pierwsza opera i się zachwyciła. Każde takie zdarzenie, gest cieszy. Muszę się przyznać, że uwielbiam ten program. Dla mnie to jest przede wszystkim psychoterapia, ja się tam odstresowuję. Ponieważ nie oglądałam za dużo telewizji, nie bardzo wiem, kto gra w jakim serialu. Nie mam więc żadnych obciążeń - antypatii ani sympatii. Nazwisk uczestników, uczę się dopiero, kiedy przychodzą do tego programu, kiedy wychodzą na scenę i śpiewają. Dopiero na tej podstawie wyrabiam sobie opinię na ich temat. W ostatniej edycji zakochałam się w talencie Natalii Szroeder i Michała Grobelnego. Naprawdę wielką przyjemność sprawia mi obserwowanie jak rodzą się takie osobowości w Polsce. Oczywiście będę się starała namówić ich żeby zobaczyli jak wygląda opera z bliska. Tę dwójkę namawiałam właśnie na "Parsifala" w Poznaniu. Są w takim wieku, że powinni zobaczyć pełne spektrum ich możliwości. Być może zakochają się w tym gatunku, tak jak ja kiedyś.

Czy zgadzając się na udział w tym show, nie miała Pani obaw. że to nie pójdzie w stronę artystyczną, a komercyjną?

- Zawsze jest takie ryzyko, ale ja to widzę inaczej. To program na naprawdę bardzo wysokim poziomie artystycznym. Polska edycja jest najlepsza na świecie, twórcy podeszli do tego bardzo poważnie. Pracują przy nim najlepsi styliści, charakteryzatorzy, fryzjerzy, ci którzy biorą udział w programie to też ludzie najlepsi wybierani na castingach. Widziałam odcinek wstępny i nagrania z innych krajów i świetnie się na nich bawiłam. Postanowiłam spróbować i okazało się to był dobry wybór. Ważny jest też ten element charytatywny. I mimo, że nikt nie zdobywa tam pieniędzy dla siebie, to jednak element współzawodnictwa istnieje.

Mówi się też o tym że telewizja wciąga, uzależnia. Ma Pani jakieś objawy uzależniania?

- Konsekwentnie odmawiam wszystkim innym programom, bo uważam, że moja obecność w telewizji w programie "Twoja twarz..." absolutnie zaspokaja moją próżność i to z nawiązką. Cieszę się z tego programu, bo dla mnie jest pewną formą edukacji. Wiem, że to brzmi zabawnie, ale poświęcając się operze cały czas, nie mam czasu na poznawane tego, co jest na czasie, czego słucha młodzież. Muszę zobaczyć, w którą stronę idzie muzyka popularna, to ciekawe doświadczenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji