Artykuły

Krystyna Sienkiewicz: ''Koteczku, wciąż mam własne zęby!''

"Kogo ona może grać? Chyba ku*wę!" - usłyszała najpierw. Z aktorstwa jednak nie zrezygnowała. Nawet gdy niemal straciła wzrok. Liczyła wtedy kroki, żeby odnaleźć rekwizyty. - Aktorstwo to taki zawód, że na scenę można nie wyjść tylko wtedy, gdy się padnie trupem - twierdzi Krystyna Sienkiewicz, która od 60 lat nie schodzi ze sceny.

- Musisz mi trochę pomagać w rozmowie, bo miałam rok temu udar, który zabrał mi dużo słów. Ot tak, gdzieś je pogubiłam. Teraz uczę się ich od nowa.

Damy radę, pani Krystyno.

- Pewnie, a co mamy nie dać! Raka oczu też niedawno pokonałam, nie dałam się potworowi.

Oczy nie dają pani spokoju od ćwierć wieku.

- Pamiętam piękny wieczór. Zagrałam spektakl w Teatrze Komedia. Długie brawa, dużo kwiatów, ciepłe słowa od wielbicieli. Wsiadłam do samochodu i nagle zdałam sobie sprawę, że nic nie widzę. To był krwotok podsiatkówkowy.

Przestała pani prawie całkowicie widzieć.

- Musiałam walczyć o zachowanie resztek wzroku i nie udałoby mi się to bez profesor Ariadny Gierek, wybitnej okulistki, do której pojechałam na ratunek. Bez niej wyłupano by mi oczy. Co dwa miesiące meldowałam się w Katowicach na badania i zabiegi.

I jednocześnie nie przestała pani występować.

- Bo aktorstwo to taki zawód, że na scenę można nie wyjść tylko, gdy się padnie trupem. Jechaliśmy wtedy z naszym śmiesznym bractwem do Ameryki. Powinnam była powiedzieć "nie", ale nie mogłam, bo ludzie na nas czekali, a koledzy i koleżanki straciliby tak przecież cenne w PRL-u dolary. To był mój prawdziwy dramat. Występy wyglądały tak, że musiałam sobie dokładnie policzyć kroki, gdzie mam stanąć na scenie, gdzie leżą rekwizyty. W finale każdy łapał chusteczki, którymi machaliśmy. Moją ktoś zabrał, a obok leżały majtki i ja, nic nie widząc, chwyciłam za nie i machałam nimi publiczności. Ale zostawmy to, bo po co o takich smutkach rozmawiać? Jak widzisz - mimo tych wszystkich chorób nadal jestem rozchichrana.

To mechanizm obronny?

- Być może to forma terapii. Kiedy pewnemu aktorowi w górach zginął syn, on na drugi dzień był w teatrze, bo bycie w nim pomagało. My, ludzie sceny, tak po prostu robimy. Pomagamy w ten sposób sobie i innym, przynajmniej próbujemy.

Tułaczka wojenna, ojciec wywieziony przez Niemców na Pawiak, a potem do kolejnych obozów, nagła śmierć mamy, sierociniec, rozdzielenie z bratem. Nie za dużo jak na małą dziewczynkę?

- Za dużo. Dlatego mając kilka lat, chciałam popełnić samobójstwo. Wymyśliłam, że jak usiądę gołą pupą na wilgotnej, zimnej ziemi, to się rozchoruję i umrę. Siedziałam tak w ciemnym zaułku i nagle przyleciał do mnie bielinek kapustnik. Wiem, że to zabrzmi infantylnie, ale pomyślałam, że ten motyl to duch mamusi, że ona nade mną czuwa i nie chce, żebym umarła.

Mamusia miała dużo talentów i ja je chyba wszystkie po niej odziedziczyłam. Zawsze można było liczyć na jej pomoc, to też mam po niej. I wiesz, kochany, z czego jestem najbardziej zadowolona? Z tego, że zawsze żyłam ładnie, nieświńsko i zdarzyło mi się nieraz komuś pomóc.

Powtarzają to wszystkie osoby, które panią znają. "Na Krysię zawsze można liczyć" - mówią.

- Często wystarczy uśmiech i dobre słowo, a czasami konkretniejsza pomoc. Tak było, kiedy zdecydowałam się na adopcję. Julkę jej biologiczna matka zostawiła w szpitalu. Dziecko było wcześniakiem z wieloma chorobami. Pomyślałam, że spróbuję stworzyć dla niej dom.

Własnych dzieci pani nie chciała mieć?

- Z moim stryjecznym bratem daliśmy sobie kiedyś słowo honoru, że nie będziemy mieli własnych dzieci.

Dlaczego?

- Żeby nie było na świecie dodatkowych sierot. Po co robić swoje, skoro na świecie jest tyle dzieci, które straciły rodziców i którym można pomóc? Wiem, co to znaczy sierociniec.

Pani najpierw pomogła ciotka, która zabrała panią z domu dziecka, a potem Włodzimierz Birencwajg, który jako pierwszy dostrzegł pani artystyczny talent.

- Birencwajg kierował sierocińcem w Aleksandrowie Łódzkim, do którego trafił mój brat Rysio. Ciotki nie było stać na wzięcie nas obojga. Kiedy Birencwajg przyjechał w odwiedziny do Szczytna, gdzie mieszkałyśmy, zobaczył moje rysunki i powiedział, że powinnam iść do szkoły plastycznej w Łodzi. On się mną tam zaopiekuje.

A pani chciała iść do szkoły plastycznej?

- Skąd! Chciałam być tancerką, ale Birencwajg powiedział, że jestem już na to za stara. Skoro za stara, to może ta szkoła plastyczna jest rzeczywiście dobrym pomysłem? Przemawiała za nią nadzieja, że nie będę tam miała matematyki, fizyki i chemii. Niestety, wszystkie te przedmioty, ku mojej rozpaczy, były. Ale polubiłam tę szkołę plastyczną i polubiłam Birencwajga. Jednak kiedy zaczął mi się jakoś za bardzo przyglądać, postanowiłam wyprowadzić się do koleżanki.

Koledzy brata też się na panią nieustająco gapili.

- Przychodzili na telewizor, ale kiedy się pojawiałam, telewizja przestawała ich interesować.

Bo była pani bardzo atrakcyjną dziewczyną.

- Nigdy tak o sobie nie myślałam.

Ale musiała pani wiedzieć, że podoba się chłopakom.

- Zdałam sobie z tego sprawę, jak już byłam starsza i zaczęły się pierwsze miłości.

Szkołę plastyczną skończyła pani z wyróżnieniem i wybrała stołeczną ASP. Dlaczego Warszawa? I dlaczego nie PWST?

- Chciałam być w Warszawie, bo na Bródnie była pochowana mamusia. Marzyłam, by postawić jej piękny pomnik ze zdjęciem jej i tatusia, po którym wszelki ślad zaginął. Do szkoły teatralnej nie poszłam, bo byłam mądra. A poważnie to uważałam po prostu, że aktorką trzeba się urodzić.

Przecież pani jest urodzoną aktorką!

- Aktoreczką.

Aktoreczką? Skąd u pani ciągłe zdrobnienia w opowiadaniu o sobie? Skąd te "postaćki", "kreacyjki", "rólki", "talenciki"?

- Stąd, że nigdy nie chciałam stać na postumencie. Miałam zawsze dystans do swojej pracy i uważałam się za zwyczajną osobę, a nie jakąś heroinę. O aktorstwie nie marzyłam, ono się o mnie samo upomniało, kiedy koleżanka przyprowadziła mnie w 1955 roku do Studenckiego Teatru Satyryków. Miałam tam robić scenografie i kostiumy, nawet zaczęłam. Ale sprzedawałam też bilety i byłam operatorką reflektora. W końcu stanęłam na scenie i już na niej zostałam, choć na początku usłyszałam: - Kogo ona może grać? Chyba ku*wę!

"Cycki ma, dupcię ładną, to może grać ku*wy". I, za przeproszeniem, ku*wę pani zagrała w końcu w "Pożegnaniach" Wojciecha Jerzego Hasa.

- Czyli były to, co tu dużo gadać, prorocze słowa!

Wtedy, w STS-ie, pomyślała pani, że aktorstwo może być czymś, czym się pani będzie zajmowała na stałe?

- Nie, nigdy tak nie pomyślałam. Aktorstwo traktowałam jako coś, co lubię i bez zadęcia. Odpowiadało mi bycie doktorem, to znaczy doktoreczką dusz. Nie ma większej przyjemności niż wzruszyć publiczność albo ją rozśmieszyć do łez, wtedy miałam największą satysfakcję. Po to w gruncie rzeczy jest ten zawód.

Z STS-u powędrowała pani na repertuarowe sceny, na początek do prestiżowego wówczas Teatru Ateneum. Nie miała tam pani kompleksów "dziewczyny bez szkoły"?

- Nie, niby dlaczego? Przecież mogłam pójść do szkoły aktorskiej, bo kiedy skończyłam ASP, miałam dwadzieścia jeden lat. Tylko po co? Dużo występowałam, dostawałam kolejne propozycje, a o moich rolach, to znaczy rólkach, krytyka pisała pochlebnie.

Dlaczego odeszła pani z Ateneum?

- Zbyt wielu było tam wielkich aktorów, między którymi pałętałam się ja - aktoreczka, jak to się mówi, ze spalonego teatru. Wróciłam do STS-u, a potem grałam w Syrenie, Komedii i jeszcze paru innych teatrach już gościnnie.

Dlaczego rezygnowała pani z etatu?

- Bo czekanie na wywieszenie przed dyrektora obsady do kolejnego spektaklu nie jest dla mnie. Poza tym nie bardzo rozumiałam, dlaczego miałabym grać w spektaklach, w których nie chciałam grać. Wolałam być wolnym strzelcem i sama decydować, w czym występować. Nie chciałam wisieć na czyjejś klamce. To jest bardzo zdrowe, polecam wszystkim.

Była pani zawsze bardzo popularną aktorką. Za "Lekarstwo na miłość" kochają panią do dzisiaj niezliczone rzesze, w tym ja, ale szczytem rozpoznawalności był okres telewizyjnego Kabaretu Olgi Lipińskiej.

- Skarbeńku, nas wtedy cała Polska oglądała, wszyscy siedzieli przed telewizorami, a ulice były puste. Dzisiaj to trudne do wyobrażenia.

Ale współpraca z Olgą Lipińską nie układała się dobrze. W końcu zrezygnowała pani z jej kabaretu.

- To nie była łatwa praca, bo Olga jest tyranem. Z racji moich kłopotów z oczami nie mogłam nosić ciężkich rzeczy, dźwiganie groziło kolejnym krwotokiem. Olga się tym nie przejmowała. Kiedy któregoś razu kazała mi taszczyć wielką choinkę, zwinęłam manatki. Po co dokładać sobie trudów, skoro samo życie jest wystarczająco trudne.

A dlaczego ty w ogóle nie jesz pierniczków? Nie rozmawiamy dalej, jak nie zjesz chociaż jednego.

Który rozdział swojej 60-letniej kariery wspomina pani najlepiej?

- Zawsze najwspanialszy będzie czas młodości, więc oczywiście STS, w tym niezwykle dla mnie ważne spotkanie z Agnieszką Osiecką, której bardzo dużo zawdzięczam, i oczywiście spektakl "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w Teatrze Ateneum. Kochałam go grać.

A kogo kochała pani poza sceną?

- W tej materii bardzo się tajniaczę. Powiem ci, jak wyłączysz dyktafon.

Ale było też dwóch mężów, Włodzimierz Rylski i Andrzej Przyłubski. Ich pani nie kochała?

- Za Andrzeja wyszłam tylko dlatego, że chciałam, żeby Julka miała pełną rodzinę, której ja nie miałam: ojca, mamę, była też babcia - mama Andrzeja. On powiedział, że mi pomoże, ale zajął się sobą. Lubił popić, a potem zaczął romansować.

Gdy zachorował na raka, pani go przyjęła z powrotem do domu, opiekując się nim aż do śmierci. To się nazywa prawdziwe miłosierdzie.

- Mnie się zdaje, że po prostu byłam głupia.

A pierwszego męża pani kochała?

- Pierwszy był nieludzko przystojny!

Widziałem na zdjęciach.

- I co myślisz?

Ciasteczko do schrupania.

- No właśnie. I wszystko byłoby dobrze, gdybym zgodziła się z nim przeprowadzić do Berlina.

Bo on chciał tam robić karierę.

- I zrobił! W pojedynkę, beze mnie. Ja nie chciałam się wyprowadzać z Polski, nawet dla niego, choć on był dla mnie nieprawdopodobnie dobry i opiekuńczy. Kiedy się kłóciliśmy, na kuchni stały dwa gary rosołu - jeden mój, drugi jego. Bardzo mnie to dzisiaj śmieszy.

Nie chciała się pani związać na stałe z kolegą z STS-u Wojciechem Solarzem? Byliście przecież przez chwilę parą.

- Powinnam, wiem to dzisiaj, kiedy stuknęła mi osiemdziesiątka. Wojtek chciał, ale ja mu powiedziałam, że chcę trochę pożyć. I pożyłam.

Na swoich zasadach czy według dziesięciu przykazań?

- Kościelna nie jestem. Nigdy nie rozumiałam, że ktoś idzie do spowiedzi i ma odpuszczone grzechy za odklepanie serii zdrowasiek. Dlaczego księża nie mówią ludziom, by zrobili dobry uczynek? Przecież zawsze jest ktoś, komu trzeba pomóc albo zwierzak do przygarnięcia.

Pani nie wierzy w Kościół czy w Boga?

- A dlaczego byłam sierotą? Bóg tak chciał? Proponuję mu założenie większych okularów, by lepiej widział.

Dlaczego pani mówi "zrobiłam karierę w cudzysłowie"?

- Bo co to za kariera?

60 lat w teatrze, na estradzie, w filmie!

- Ale czy to jest jakieś wielkie osiągnięcie? Po prostu dotelepałam się jakoś do takiego jubileuszu, ale nie przywiązuję do tego zbytniej wagi. Mam trochę nagród i krzyże zasługi. Z okazji poprzedniego jubileuszu dostałam piękny list od prezydenta Lecha Kaczyńskiego i bukiet kwiatów od Włodzimierza Cimoszewicza. To miło, kiedy mężczyzna, szczególnie tak zajęty, pamięta o kwiatach.

Dostała też pani propozycję wzięcia udziału w reklamie.

- To był środek do czyszczenia protez, ale musiałam odmówić, bo nie mogłabym okłamywać ludzi, gdyż mam, koteczku, własne zęby!

Pani uwielbia rozśmieszać ludzi.

- Inaczej nie można, trzeba się chichrać. Śmiech ratuje nas od najgorszego, ma właściwości regenerujące i dodaje siły. Czy ty sobie wyobrażasz, że nawet lekarz, który ratował mnie, gdy miałam raka, umarł? Mój własny lekarz! A ja nadal jestem szczęśliwie na tym świecie, i to w dodatku taka zajęta albo przypominaniem sobie słów, które ukradł mi udar, albo udzielaniem wywiadów w związku z książką o mnie, na którą się uparł Grzesio Ćwiertniewicz.

Do tego wszystkiego zabieram się zaraz do robienia świeżej nalewki, a musisz wiedzieć, że robię najlepszą piołunówkę w Warszawie! Wpadniesz na kieliszeczek?

***

Biografia Krystyny Sienkiewicz autorstwa Grzegorza Ćwiertniewicza dostępna w Publio.pl

*

Krystyna Sienkiewicz. Aktorka teatralna, estradowa, filmowa i telewizyjna. Urodziła się w 1935 roku w Ostrowi Mazowieckiej; będąc dzieckiem, straciła oboje rodziców. Absolwentka Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Zadebiutowała w 1955 roku w legendarnym Studenckim Teatrze Satyryków. Krzysztof Teodor Toeplitz nazwał ją wtedy "różowym zjawiskiem STS-u". Jej filmowym debiutem były w 1958 roku "Pożegnania" Wojciecha Jerzego Hassa. Wielką popularność przyniosły jej role w filmach "Lekarstwo na miłość" Jana Batorego (1965) i "Rzeczpospolita babska" Hieronima Przybyła (1969). Występowała w kilku stołecznych teatrach, najdłużej w Teatrze Ateneum i Teatrze Syrena. Była jedną z gwiazd Kabaretu Olgi Lipińskiej. Dwukrotna mężatka, ma córkę Julię. Jej bratankiem jest neurolog i lider zespołu Elektryczne Gitary Kuba Sienkiewicz. Od lat zaangażowana jest w pomoc bezdomnym zwierzętom. Mieszka na warszawskich Starych Bielanach. Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się niedawno jej biografia pióra Grzegorza Ćwiertniewicza.

*

Mike Urbaniak. Dziennikarz kulturalny i krytyk teatralny, stały współpracownik "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl. Prowadzi blog panodkultury.com.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji