Artykuły

Porażka w Belfaście

Wesele w reżyserii Radosława Rychcika w Teatrze Śląskim rozczarowuje. Pomysł, by przenieść je z Bronowic do Belfastu, się nie powiódł. Powstał spektakl, który teoretycznie niby skrywa jakąś głębię, ale tak na prawdę jest pusty niczym wydmuszka.

Doprawdy zależało mi na tym, by w Teatrze Śląskim Radosław Rychcik, zeszłoroczny laureat Paszportu „Polityki", za działania na gruncie teatru dokonał czegoś wspaniałego, jak udało mu się to w przypadku Dziadów w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pamiętam dobrze te czasy, kiedy katowicki teatr ani inne zawodowe sceny w regionie nie mogły pochwalić się produkcjami zrealizowanymi przez „głośne" w tym świecie nazwiska. Przez zorganizowaną kilka lat temu „zmianę warty" na dyrektorskich stanowiskach w kilku teatrach wreszcie zaczęło się coś dziać — na Górny Śląsk powoli zaczęli zaglądać cenieni i dobrze zapowiadający się artyści.

Cieszyła mnie więc wizyta Rychcika w Katowicach. Myślałam, że może wreszcie uda się katowickiemu zespołowi zawojować polskie festiwale. Gdyż — nie czarujmy się — obecnie po to właśnie robi się takie eksperymentalne spektakle. By brylować na gościnnych scenach i zgarniać kolejne nagrody. Ale wizyta się nie udała.

Potańcówka w irlandzkim pubie niewiele ma wspólnego z Weselem Stanisława Wyspiańskiego. Żeby nie było — nie mam nic przeciwko śmiałym pomysłom, jeżeli tylko są uzasadnione i mieszczą się w granicach interpretacyjnych danego dzieła. To, co Rychcikowi udało się jakimś cudem (cudem świeżości) wykonać we wspominanych już Dziadach, w przypadku Wesela kompletnie nie zagrało. Być może dlatego, że reżyser dość powierzchownie potraktował to zadanie. Przyglądając się jego autorskiej, choć miejscami — owszem — interesującej, wizji miałam wrażenie, że jest niekompletna, bo niedopracowana i nieprzemyślana do końca. Stanowi zbiór niezrozumiałych, rozbieżnych z warstwą słowną, scen, do wyrażenia których realizatorzy posłużyli się kliszami z popkultury i filmów. Tylko że nie są one w stanie wyrazić całej zaplanowanej idei. Są bowiem za mało widowiskowe i niezbyt już oryginalne.

Szkoda aktorów, którzy na czas prób musieli pokornie podążyć za tym karkołomnym pomysłem reżysera. Ze sceny bije ich niepewność co do tego wątpliwej jakości przedsięwzięcia, w którym zgodzili się wziąć udział. Właściwie większość z nich nie miała co grać, gdyż reżyser wyciął większą część dialogów, pozostawiając tylko te wypowiedzi, które pozwalają mu na dalekie wycieczki interpretacyjne.

Aktorzy jednak starają się bardzo wykrzesać z wizji reżysera cokolwiek sensownego. Znakomity jest Artur Święs w roli Dziennikarza — taki początkujący paparazzi nie rozstający się ze swoim aparatem fotograficznym. Świetnie swoją małą, ale znaczącą rólkę zagrała Barbara Lubos jako przywódczyni terrorystycznej organizacji. Kompletnie nie do poznania, potrafiący nawet zmienić brzmienie swojego głosu jest Mateusz Znaniecki w roli Seamusa Heaneya, przemądrzałego poety. I Grzegorz Przybył, wcielający się w sparaliżowanego weterana wojennego Eamonna. Okazuje się, że każdy bohater ma tutaj nadpisaną dodatkową rolę, takie alter ego — na wypadek, gdyby żył w Belfaście. Szkoda tylko, że nie jest to wyraźnie pokazane na scenie, a czytamy o tym w programie do spektaklu.

Wszyscy aktorzy, wraz z mężnie kryjącymi tremę rudowłosymi statystami, w pierwszym akcie tworzą nawet interesujące tło dla wydarzeń, które jednak w drugim akcie nie następują. Do żadnej poważnej konkluzji ten spektakl nie prowadzi. Może chodzi o to, że Wesele Wyspiańskiego niepostrzeżenie zmienia się w dramat symboliczny, a w wersji Rychcika pozbawiony zostaje w znacznym stopniu owej mataforyzacji?

I tak na przykład widmo malarza zastąpione zostaje postacią Billy'ego Elliota, który świetnie stepuje, upiorem jest niejaki rzeźnik William Moore, a Wernyhorą chłopaczek z waltornią, która staje się owym słynnym złotym rogiem. O chochole nie pada ani słowo, a końcowy taniec przed opadnięciem kurtyny jest bardzo żwawy i zdaje się, że nim właśnie Rychcik chce nam odpowiedzieć na pytanie, czy wesele jako rytuał może zaprowadzić pokój w zwaśnionym, poróżnionym na unionistów i separatystów narodzie.

Według niego może. I radzi — słowami jednego z bohaterów — by walczyć o ten pokój nie bronią, ale piórem. Szkoda tylko, że owa waśń na scenie sprowadziła się do jednej strzelaniny i serii niezbyt zrozumiałych przypadkowych scen. A pary młodej, która miała na wzór Romea i Julii walczyć o prawo do swojej miłości, prócz dialogu otwierającego przedstawienie, można potem ze świecą szukać. Gdzie ta walka o uczucie? Nie wiem, nie dostrzegłam jej. Więcej do powiedzenia na ten temat miały drugoplanowe postacie, zwłaszcza kobiece, które — jak to zwykle bywa — padają ofiarą męskich zachcianek.

Premiera w Teatrze Śląskim ma jednak też swoje dobre strony. Oglądając spektakl, nabrałam ochoty, by w wolnej chwili obejrzeć jakieś ciekawe filmy pokazujące konflikt toczący się w Irlandii Północnej. Być może to sprawka oprawy wizualnej zaprojektowanej przez Annę Marię Karczmarską, której jako jedynej udało się to Wesele za pomocą kostiumu przenieść do Belfastu. Gratuluję też braciom Michałowi i Piotrowi Lisom za niezły podkład muzyczny, który temu chaotycznemu zbiorowi nieklejących się w żaden sposób scen nadaje jakiś rytm. Choć wydaje mi się, że w poprzednich realizacjach Rychcika kompozytorzy byli pod tym względem bardziej twórczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji