Mikołaj Malesza, czyli pamięć źródeł
Pierwsze zetknięcie widza ze scenografią Mikołaja Maleszy jest wyjątkowe, gdyż zawsze prowokuje pytania. Artysta funkcjonuje w teatrze od dziesięciu lat - tylko, lecz zdołał wypracować sobie unikatowy, samoswój, nie do podrobienia artystyczny "charakter pisma". Przestrzeń, w jakiej się znajdujemy, narzuca refleksje topologiczne i filozoficzne. Widz, reagując na świat przedstawiony na scenie, miałby ochotę postawić kreatorowi parafrazę pytania, które blisko sto lat temu zadał sobie Paul Gaugin. Skąd przybywasz? Kim jesteś? Dokąd idziesz?
Skąd zatem? Mikołaj Malesza urodził się w Krynkach. Krynki sąsiadują o kilka kilometrów z Bohonikami i Kruszynianami, ośrodkami kultu polskich Tatarów, gdzie na cmentarzach czyta się napisy nagrobne w dwóch lub trzech alfabetach. Tam, na dzisiejszych kresach, urodził się w prawosławnej rodzinie białoruskiej Mikołaj Malesza. Trudno na podstawie suchych danych wyobrazić sobie drogę, jaką musiał przebyć wiejski chłopak z talentem plastycznym, absolwent Wydziału Architektury Wnętrz warszawskiej ASP ze specjalnością wystawienniczą, do teatru.
W Krynkach nie było teatru. Pierwszy i jedyny kontakt Maleszy ze sceną w czasach szkolnych to bajka objazdowego teatru o tym, jak lisiczka ukradła kogutka. Następny, to już debiut profesjonalny, zrealizowany z żoną Ewą Sokół w 1984 "Pokutnik z Osjaku" do tekstu Romana Brandstaettera. Przedstawienie to, pokazane raz jeden w kościele na Żytniej, przypadło na czas - według terminologii ówczesnych władz - "stopniowego likwidowania uciążliwości stanu wojennego". Był początek lata. Zebranie po urlopach aktorów w nowym sezonie okazało się ponad siły realizatorów. Mimo to Pokutnik z Osjaku wciąż żyje w wielkich lalkach, składowanych w pracowni plastycznej Maleszy w Legionowie pod Warszawą, na biegnących pod sufitem piwnicy rurach centralnego ogrzewania. Głowy tych lalek, nadnaturalnej wielkości, tworzących hieratyczny "chór widzów", czyli tło dla działających postaci, mają w sobie ponadczasowe piękno i zadumę ikon. One to komentowały gestem wyprowadzonych z płaskiej przestrzeni trzymetrowych blejtramów dłoni historię o królu Bolesławie Śmiałym, który odbywa pokutniczą drogę do klasztoru w Osjaku, by modlitwą odpłacić winę zamordowania biskupa. W przedstawieniu występowały też lalki, w których obliczach trudno byłoby się dopatrzeć arystotelejskiej kalokagatii: kusiciele, mnisi, milczący pokutnik. Jakże szkoda, że to szczególne przedstawienie nie zyskało szerszego odbioru... Nawet w piwnicznej izbie styropianowe oblicza ikonowych apostołów robią ogromne wrażenie...
Życie potoczyło się dalej. W 1985 roku Mikołaj Malesza zrobił pierwszą scenografię dla przyszłego teatru "Wierszalin" - jeszcze nie pod tą nazwą, jeszcze wciąż pod skrzydłami państwowego Białostockiego Teatru Lalek. Mowa o "Turlajgroszku" Tadeusza Słobodzianka i Piotra Tomaszuka, spektaklu nagradzanym dziś na obu półkulach.
Na czym polegała inność, swoistość scenografii zaproponowanej przez Maleszę? Ano, na tym, że była ona równie jednorodnie "kresowa", białostocka, jak gra aktorów i język tekstu. Ludzie tutejsi tak właśnie ubierają się, zachowują, tak mówią. Kiczowate, woskowe i plastikowe ornamenty kwiatowe, wykorzystane przez Maleszę do ozdobienia wrót świątyni, to jarmarczny sposób obchodzenia dni uroczystych na białostocczyźnie. Tak samo jak klamra - pokutny tłum - chór, niosący na plecach różnej wielkości krzyże na świętą, dla katolików i prawosławnych (równouprawnionych w wierze w tym tyglu kultur), górę Grabarkę. Scenograf wykorzystał do tradycyjnych rytuałów - ślubu, narodzin, chrztu - rekwizyty autentyczne: drewniane ławy i stołki, płócienne bieżniki, czerwone pierzyny, złociste ikony, czyli wszystko to, co w życiu oczywiste, a w teatrze ciekawe i egzotyczne. Pokazywanie krajobrazu jednej z "małych ojczyzn", jaką jest przygraniczny skrawek białostocczyzny, okazało się bombą z opóźnionym zapłonem, która razi siłą obrazowania także ludzi z innych, dalekich nam kulturowo i mentalnie krajów.
Introspektywne, głębokie traktowanie ludzkiej mentalności zdaje się w ogóle immanentną cechą Mikołaja Maleszy. Nie reklamuje on "swojskości" jak zręczny kuglarz-prestidigitator. Przeciwnie, pozwala się jej przyjrzeć z dystansu i "kupić" - albo i nie "kupić". Z nim - nim potargować zawsze warto.
"Turlajgroszek" stał się spektakularnym wielosezonowym sukcesem teatru prywatnego w Polsce. Choć zrodzony w teatrze dla dzieci, przełamał bariery i dowiódł, że liczy się jedynie najprostsze kryterium: zły czy dobry teatr? Obchodzi nas czy nie? Piotr Tomaszuk zapragnął odrodzić moralitet. Pomogła mu w tym figurka Mikołaja Maleszy, która turla na skrwawionych kolanach złoty groch ku wsi chciwych rodziców. Drewniana lalka zgina kolana, które, maźnięte krwawą smugą farby przez animatora, powodują u widza dreszcz. O wiele silniejszy niż akty okrucieństwa imitowane przy użyciu żywego ciała aktora. Skrót? Symbol? Ważne, że efekt działa jak petarda.
Po innych wersjach "Turlajgroszka" (1988 Łódź, 1990 Gdańsk, 1991 "Wierszalin"), przyszło teatralno-telewizyjne (1987) "Polowanie na lisa" Sławomira Mrożka. Scenograf zaprojektował tym razem jutowe lalki-pacynki. Nie unikał żywego koloru (lis, kury) ani groteskowych przejaskrawień. Pisano po tym spektaklu, że wszyscy jego bohaterowie są brzydcy. Istotnie, myśliwi i ich psy to szczególne panopticum potworów - z wodogłowiem, wyłupiastymi gałami, o szwejkowatych, workowatych posturach. Jak z rysunków satyrycznych Czeczota, który bynajmniej nie pochlebia swą kreską widzialnemu światu. Nawet najprostsze gesty takich lalek mają w sobie obsceniczną dwuznaczność, o co prawdopodobnie chodziło reżyserowi - Piotrowi Tomaszukowi.
Scenograf raz jeszcze zrealizował spektakl wespół z żoną, Ewą Sokół. "Jan Tajemnik" wg baśni Leśmiana miał premierę w 1991 w warszawskiej "Lalce". Bogaty w znaczenia i dźwięki, poetycki świat historii o upartym chłopie odludku, który za parę butów gotów był diabłu sprzedać duszę, zainspirował Maleszę malarsko. Zrezygnował on tym razem z naturalnych rekwizytów i materiałów na rzecz teatralnego papier-mache. Dominantą kolorystyczną był błękit - kojarzący się z nocą, niebem, kosmosem. Baśń rozgrywano w trzech planach - żywym (aktor w masce), średnim i dalekim (maleńkie repliki jawajek). Był tu, zrobiony z worów jutowych, poruszany wiatrem bór, podziemia ze skarbami, walka z upiorem i lot ku księżycowi. Ale najważniejsze były twarze lalek - wyraziste, zastygłe w dramatycznym wyrazie, chwilami, w zależności od oświetlenia, przerażające.
Mówi Malesza: "Nie usiłuję jednoznacznie określić postaci, pokazać, że są one albo dobre, albo złe i nic między tymi skrajnościami nie istnieje. Mnie interesuje taka sytuacja, w której bardzo brzydka lalka może zagrać dobrego człowieka, lub w której za czymś pięknym może być ukryte zło. W której człowiek o szkaradnej złej gębie może znaleźć w sobie pokład czegoś bardzo ludzkiego i mnie bliskiego, że mogę o nim powiedzieć, że to człowiek głęboko nieszczęśliwy, ale że ja go rozumiem, że się z nim zgadzam, że jest mi bliski. Nawet jeśli traktuję go ironicznie, to jest to ciepła ironia w stosunku do tych maszkaronków. I nie widzę w tym żadnej sprzeczności. Środki, które stosuję, są adekwatne do treści, które mają być przedstawione. Robiąc scenografię muszę w niej znaleźć swój własny świat. W ramach zadanego tematu muszę zmieścić siebie". (Z wywiadu z Joanną Rogacką, "Teatr Lalek" 1990, 3-4).
W ten sam nurt "malarski" wpisuje się scenografia do "Jaskółeczki" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Adriany Pizzino ("Guliwer" 1992) i "Przypowieści o smutku i radości" Jana Wilkowskiego w reżyserii Krzysztofa Raua ("Lalka" 1992). W baśni o smutku i radości najważniejsza była gra skalą. Nad sceną dominowała strzelista postać Bajki, jakby wyciętej z rosyjskiej ilustracji dla dzieci. Niżej kłębiły się naturalnej wielkości, w maszkaronowatych maskach, dzieci Smutku i Radości. Baśniową fabułę o dwóch braciach realizowano za pomocą niewielkich lalek i praktykabli na kółkach, przedstawiających wioskę.
W "Jaskółeczce" najważniejszym elementem było ogromne, rosochate drzewo na tle błękitnego prospektu-firmamentu. Upływ czasu scenograf zaznaczył zmieniającą się barwą jedynego na nim listka. Na tym drzewie siadają ptaki, kot, wąż, lśniąca kardynalską czerwienią papuga. Rękozwierzaki (muppety) grały w bajce, którą Wiatr opowiada Jutrzence, córce Czasu. Aktorzy magią transformacji błyskawicznie przechodzili z żywego planu do opowieści w skali pacynek. "Jaskółeczka" jest dobrym przykładem kontrolowanej ascezy, stojącej u podstaw myślenia Maleszy o teatrze. Wynikającej z obawy, by plastyka nie "zagadywała" akcji. "Wydaje mi się, że jeśli się zbuduje tło i tam da się wszystko, jest to działanie tylko statycznym obrazkiem. Jeśli się chce wprowadzić ruch, wówczas wszystko się zamazuje, przestaje być czytelne. Ja myślę, że im więcej tym gorzej. Tego się boję i unikam" - mówi artysta.
Rok 1993 przyniósł trzy ważne realizacje. Rozbudowany inscenizacyjnie "Medyk" Tomaszuka wystawiony w "Lalce", to przykład ironii i szczególnego poczucia humoru Maleszy. "Ładne" - w tradycyjnym rozumieniu tego słowa - były tu jedynie lalki Medyka i jego siostrzyczki. Straszył natomiast monstrualną powierzchownością bakałarz i jego uczniowie, zaś skrajnie turpistyczni byli paralitycy, noszeni w trumnach. Najbardziej zaskakiwała lalka Śmierci - z trupiej czaszki wyrastał blond warkocz ozdobiony wiankiem kwiatów, a z trumiennego całunu na trupich żebrach wyłaniała się całkiem apetyczna, różowa pierś.
W "Kolonii karnej" w reżyserii Tomaszuka, wystawionej w Teatrze "Banialuka" w Bielsku-Białej, najważniejsze były nie detale, lecz cała architektura sceny, też skonstruowana na zasadzie podszytych ironią prawideł. W centrum, na podeście, znajdowała się drewniana machina tortur, wierna, precyzyjnemu opisowi Franza Kafki. Wyposażona została w śrubę dociskającą, brony wypisujące wyrok na ciele skazańca i uchwyty na ręce i nogi. W zetknięciu z ciałem żywego aktora, powodowała w działaniu efekt skrajnie naturalistyczny. Z boku postawiono barek z trunkami, którego szynkwas otwierał się, ukazując za małymi drzwiczkami mauzoleum zmumifikowanego Wodza. Publiczność usadzono przy kawiarnianych stolikach, umilając opowieść o konstruktorze machiny walcami wiedeńskimi, granymi przez autentyczną orkiestrę strażacką.
Skłonność do zderzania skrajności, rozbijania w trakcie akcji starannie stwarzanego od początku nastroju, destylowania szekspirowskiej z ducha mikstury gatunków to cechy wspólne reżysera i scenografa. Dwóch niezwykle silnych indywidualności, którym udaje się, pewno nie bez walki, osiągnąć na scenie harmonię środków plastycznego, aktorskiego i literackiego wyrazu.
Wreszcie "Merlin", ostatnie przedstawienie, gdzie wspólnie znaleźli się na afiszu twórcy Towarzystwa "Wierszalin" Tomaszuk i Słobodzianek, już po definitywnym rozpadzie dramaturgiczno-reżyserskiego tandemu. Wariacje na temat legend z cyklu arturiańskiego zostały znów wpisane w kontekst małomiasteczkowo-wiejski. Gromada, nad którą wisi trójkątne Oko Opatrzności, w przyciasnych, świątecznych ubraniach, animuje siedmiu drewnianych rycerzy na koniach, o kształtach powtórzonych po średniowiecznych romańskich gobelinach i obrazach. Figury walczą z personifikacjami grzechów głównych (aktorzy w maskach) i rozpadają się w kawałki. Wyprawa po świętego Graala miesza się z atmosferą odpustu i procesji na Boże Ciało z feretronami i obrazem Matki Boskiej, świadkującej perypetiom Merlina i Wiwiany. Najważniejszym elementem sceny jest ruchomy, obracany ołtarz, wsparty na parze młodych i starych diabłów, o wyraźnie podkreślonych męskich i żeńskich cechach płciowych. Ów ołtarz, gdzie miesza się niskie z wysokim i święte z przeklętym, dał recenzentom asumpt do wywodów, że całe przedstawienie jest obrzędem czarnej mszy. Groteskową wręcz definicję stylu wierszalińskiego ukuł Janusz Majcherek, pisząc najzupełniej serio o "białostocczyźnie odprawiającej parakatolicką liturgię na celtycko-francuskich motywach z gnostyckim tłem".
W roku 1994 Malesza stworzył dla "Wierszalina" dwie dekoracje - do "Olbrzyma" Pierre Dorina i "Klątwy" Wyspiańskiego, granej wyłącznie w żywym planie. O proweniencji lalkowej "Wierszalina" przypomina tu jedynie drewniana, stylizowana na ludową rzeźba dwojga dzieci.
Tytułowy Olbrzym jest podstawowym elementem organizującym przestrzeń sztuki. Wygląda jak prasłowiański ul. Dwumetrowa figura przewożona jest na kółkach i ma w owalnym tułowiu szereg mansjonowych drzwiczek, przez które widz może oglądać organy wewnętrzne potwora. Jego głowa straszy ogromną ruchomą szczęką z pieńkami zębów, zmierzwioną brodą z sizalu i wytrzeszczonymi oczami. By zachować złudzenie skali, do wnętrza organizmu śpiącego Olbrzyma trafia mała, dziecinna laleczka, a miasto i las tworzą płaskie zabawki-zastawki. Olbrzym, choć może najpaskudniejsza kreatura spośród dotychczasowych lalko-rzeźb Maleszy, nie jest naprawdę groźny. Przeciwnie, budzi sympatię, a poszatkowany kulomiotami myśliwych w kawałki, wręcz wzruszenie. Głowa bezradnie kręci się wokół własnej osi, ręce jak wahadła rozpaczliwie wychylają się w przód i w tył. Skoro możemy zajrzeć mu do środka, wzruszamy się czerwienią serca, labiryntem bezbronnego mózgu, niebieskością żył, żółcią woreczka, różowością pęcherzyków płucnych. Szpetna pałuba jest ciepłym, bezpiecznym schronieniem dla dziewczynki-podróżniczki.
Wreszcie "Klątwa". Stylistyka plastyczna tego przedstawienia to istny tryumf ekologii. Pasują do niej idealnie kostiumy - autentyczne, wybrane na bazarach stare chłopskie ubrania, skomponowane w kostiumy przez Zofię de Ines. Drewniany, wielofunkcyjny podest jest i księżym polem, i domem, i wioskowym placem zgromadzeń. Na horyzoncie zamyka go szubieniczna rama dzwonnicy, pod którą zapłonie ofiarny stos. Z prawej strony wyrasta suchy kikut grubego, spróchniałego drzewa, na którym palą się świeczki i wiszą wota. Pod pniem gliniane garnki - na ofiarę dla pogańskich bóstw. Ziemia jest twarda jak kamień od suszy. Anonimowa gromada, w maskach, próbuje rozbić skiby prymitywnymi motykami i radłami z drewna. Takie narzędzia ogląda się w muzeum etnograficznym. Zrozpaczeni ludzie szukają przyczyny grzechu - zdejmują maski, z chóru tragicznego stając się dramatis personae. Gdy Młoda postanawia złożyć ofiarę z dzieci, wybucha żywy płomień, pochłaniający, jak przedtem w "Merlinie" Wiwianę, dzieci. Z ognia wyfruwają na rękach matki jako skrzydlate aniołki - i znów to, co dosłowne, mocą teatru zyskuje znaczenie symboliczne. Młoda chce podpalić wieś. Gromada łapie w dłonie polne otoczaki, leżące na drewnianym podeście. Złowrogi stuk o drewno. Kamienowanie. Spod głowy leżącej w embrionalnym skurczu dziewczyny wypływa struga czerwonej krwi i skapuje z desek podestu. W monochromatycznej burej scenerii to jedyny barwny akcent - naturalistyczny, mocny, nie do zapomnienia.
Teatr, choć coraz bardziej wciąga Maleszę, nie jest jedynym polem, gdzie artysta realizuje się najpełniej. W pracowni (de facto piwnicy bez okien) powstają ogromne płótna, zaludnione odbiciem snów chłopaka z Krynek. Powstają w lapidarnie tytułowanych cyklach - przemianowywane, przemalowywane. "Egzorcyzmy", "Ptaki moje", "Podróże", "Projekcje"... Kolorystyka, w zależności od nastroju artysty, jest albo monochromatyczna, wyciszona, harmonijna lub ponura, albo przeciwnie, dzika od skłóconych barw, przyciągająca wzrok agresywnymi kobaltowymi, szafirowymi, purpurowymi czy pomarańczowymi plamami.
Tylko z pozoru przypominają te płótna prace "nowych dzikich" czy, z innej zupełnie beczki, inspiracje chagallowskie. Diabły, gady, ptako-psy, zdeformowane, kalekie anioły i podkreślone grubym, rzeźbiarskim konturem ludzkie twarze, to kreacje "swoje", tak samo odrębne stylistycznie jak lalki teatralne Maleszy. Jest w nich dyscyplina, porządek i ruch - czyli to, co podoba się malarzowi u artystów tak od niego różnych jak Chaim Soutine, Henryk Stażewski czy Jerzy Nowosielski. Dla wyrażenia na płótnie dziwacznego, demonicznego świata własnej wyobraźni, wymyślił własne środki, własny język. Język, będący przetworzeniem wrażeń z dzieciństwa, skutkiem wyrastania w tyglu kultur. Wydaje mi się, że jak ulał pasują do twórczości plastycznej Maleszy słowa Tadeusza Słobodzianka o języku ludzi z "Wierszalina", pobratymców proroka Ilii: "Tutejsi mówią językiem, który ironicznie nazywany jest chachłackim, taki wariant białoruskiego, syntetyczny, bez baroku, bez zdań złożonych. Rosjanie uważają, że jest podobny do polskiego, a my - że do rosyjskiego. To tym językiem mówili Jagiellonowie ... Język, żeby był mocny, musi mieć zakorzenienie w pejzażu, w ludziach, w ziemi".
Mikołaj Malesza w każdej dziedzinie twórczości mówi swoim językiem. Wie, skąd przybył, kim jest, dokąd zmierza.