Artykuły

Historia pewnego sklepu

- Nie myślałem, że za mojego życia zobaczę paloną na legalnej demonstracji na wrocławskim Rynku kukłę Żyda, że usłyszę od rządzących Polską, że jakaś grupa ludzi to pasożyty, które przenoszą choroby - mówi reżyser Łukasz Kos w rozmowie z Mikem Urbaniakiem w Gazecie Wyborczej - Wysokich Obcasach.

"Panie Brtko, ja nic w życiu nie rozumiem, ale jedno wiem na pewno: tam, gdzie prawo krzywdzi uczciwych ludzi, tam jest amen. Tam wcześniej czy później przyjdzie kolej na każdego, nawet na tych, co takie prawa wymyślają". Jakże aktualne w dzisiejszej Polsce słowa żydowskiego fryzjera Josefa Katza do "aryzatora" Antona Brtki. - Kiedy słyszę z sejmowej mównicy, że "prawo nie jest absolutne, nad prawem jest dobro narodu", to aż ciarki mi przechodzą po plecach. Bo co to znaczy, że ktoś jest ponad prawem? To, że można wyeliminować zarówno jednostki, jak i całe grupy, a sobie przy okazji coś załatwić.

Gdy zaczynałem pracę nad cytowanym przez ciebie "Sklepem przy głównej ulicy" Ladislava Grosmana, do głowy mi nie przyszło, że język ideologii faszystowsko-katolickiej Pierwszej Republiki Słowackiej z 1942 roku będę słyszał w wydaniu współczesnego polskiego rządu. Czytam teraz książkę Victora Klemperera "Język Trzeciej Rzeszy" i z przerażeniem stwierdzam, że to, co słyszymy obecnie z ust naszych polityków, nie jest podobne do tamtego języka, jest identyczne! Nie myślałem, że za mojego życia zobaczę paloną na legalnej demonstracji na wrocławskim Rynku kukłę Żyda, że usłyszę od rządzących Polską, że jakaś grupa ludzi to pasożyty, które przenoszą choroby.

A broniący demokracji są sponsorowani przez "żydowskiego bankiera".

- Brakuje jeszcze tylko hasła "Syjoniści do Syjamu!", aż strach włączyć radio. Od początku pracy w Teatrze Żydowskim czytam jak opętany o Marcu '68. W powszechnej świadomości jest on wybrykiem komunistycznych władz, antysemickim incydentem, który blednie w porównaniu z Holocaustem, a w rzeczywistości był równie wielkim ohydztwem, które uruchomiło lawinę podłości i złamało życie tysiącom ludzi.

Polscy Żydzi znaleźli schronienie w kilku krajach, bo byli na szczęście tacy, którzy się nimi zaopiekowali, ale wtedy dla wygnanych to nie było takie oczywiste, choć w Polsce się uważa, że przecież Żydzi wyjechali do lepszego świata, porobili kariery i tak w ogóle to im zazdrościmy.

A to było niewyobrażalne upokorzenie, wielka ludzka tragedia. Dlatego odbieram Marzec '68 jako ostatni akord Zagłady. Przepłakałem całą noc, czytając "Zapiski z wygnania", niezwykłą książkę marcowej emigrantki Sabiny Baral. Ona pisze, że Marzec '68 zakończył 800-letnią tradycję polskiego żydostwa. Bardzo mnie to zabolało, bo jak to? Przecież ja tu jestem. Ale potem zdałem sobie sprawę, że Sabina Baral ma rację.

Idzie Kamińskiej, która z dumą prowadziła po wojnie Teatr Żydowski w Warszawie, urządzono w 1967 roku jubileusz. Henryk Grynberg wspomina go tak: "Na widowni przeważali wtedy Żydzi, bo każdy Żyd chciał być wtedy w Teatrze Żydowskim, jak w Sądny Dzień w synagodze. (...) Najpierw wydukali swe przemówienia drugorzędni bonzowie partyjni, potem parę serdecznych słów powiedzieli artyści, a gdy przyszła kolej na jubilatkę, podziękowała wszystkim po polsku, jak trzeba (...), po czym oświadczyła, że chce się zwrócić do swej publiczności w języku, w którym od tylu lat przemawia ze sceny, i wygłosiła w jidysz krótkie przemówienie ku pokrzepieniu serc. Nie martwcie się, kochani - mówiła - nie pierwsza to burza, jaką przetrwaliśmy, więc i tę przetrwamy. Złe wichry ucichną, nie takie rzeczy już przecież widzieliśmy ". A to było ledwie 20 lat po pogromach, po komorach gazowych. Tej burzy Żydzi już nie przetrwali, bo za chwilę Polacy zmusili ich do opuszczenia ojczyzny.

Baral z kolei opisuje historię małżeństwa, które wyjeżdżając w Marcu '68, zabrało ze sobą trumnę swojej córeczki. Wyobrażasz sobie, co musieli czuć ludzie, którzy nie chcieli, by nawet ich zmarłe dziecko leżało w polskiej ziemi?

Marzec to wielka trauma Teatru Żydowskiego. Wyjechała nie tylko Ida Kamińska, lecz także wielu aktorów.

- Dlatego uważam, że powinien się w nim odbyć seans spirytystyczny, przebłaganie ducha Idy Kamińskiej. Może teraz, kiedy Gołda Tencer została dyrektorką tej sceny, jest na to czas, bo - co uświadomiła mi Joanna Krakowska - wraz z Gołdą wrócił do Teatru Żydowskiego matriarchat.

Chodziłeś w ogóle to tego teatru?

- Byłem w nim po raz pierwszy w 1981 roku na "Dybuku", zabrali mnie na niego rodzice. Piękny spektakl, Leę grała Gołda. Ale jednocześnie miałem poczucie, że to miejsce jest smutne, opuszczone, że zatrzymał się w nim czas. Wtedy dookoła trwał karnawał "Solidarności", także w teatrach. A w Żydowskim - cisza.

Teraz wracasz tu po raz pierwszy jako reżyser, choć tematy żydowskie brałeś już wcześniej na warsztat.

- Brałem, jednak głównie ich unikałem, choć wszyscy mi powtarzali, że powinienem, bo - wiadomo - "jak nie ty zrobisz tematy żydowskie, to kto?". Chciałem zawsze zrobić "Dybuka", ale na razie się nie udało.

Zrobiłeś za to błyskotliwie "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka w PWST we Wrocławiu.

- To było po śmierci mamy, mój pierwszy zamach na żydowskie tematy. Ale, o dziwo, nie odnaleźliśmy ze studentami w "Naszej klasie" tajemnicy tragicznego polsko-żydowskiego związku. U nas to była rzecz o rozpadzie grupy szkolnych przyjaciół, o tym, jak coś pięknego się rozwala. Bliżej żydowskich tematów byłem przy "Bobiczku" Hanocha Levina w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu.

To też bardzo udany spektakl, jeden z lepszych Levinów w Polsce. A dlaczego właściwie wystawiasz teraz "Sklep przy głównej ulicy" Grosmana?

- Bo to najbardziej serdeczny film o związku katów i ofiar, ale przede wszystkim chodziło oczywiście o grającą w nim Rozalię Lautmanovą Idę Kamińską. Filmowi Jána Kadára udało się bez wątpienia ocalić osobowość Kamińskiej, ona w nim naprawdę działa.

Dzisiaj w Teatrze Żydowskim działa wielowymiarowo.

- Bo historia teatru żydowskiego w Polsce, nie tylko instytucji, ale też zjawiska, jest historią Kamińskich - Idy i wcześniej jej matki Ester Rachel. W filmie dokumentalnym o Idzie Kamińskiej "Jej teatr" jest taka scena, w której widzimy tę staruszkę na tle jakichś ruin, i kiedy się dokładniej przyjrzymy, okazuje się, że ona stoi na placu budowy Teatru Żydowskiego przy placu Grzybowskim, gdzie teraz siedzimy. Teatru, który był budowany dla niej i do którego nigdy nie weszła, bo w roku 1968 Polacy zmusili ją do wyjazdu.

Zaraz po tym, jak za "Sklep przy głównej ulicy" jako jedyna polska aktorka w historii dostała nominację do Oscara.

- I won z Polski! Co ona musiała czuć, kiedy po powrocie do Warszawy ze światowego tournée zasugerowano jej, by spakowała walizki Wyjechała do Ameryki i straciła wszystko. Wysłałem do jej syna mail z prośbą, by opowiedział mi, jak wyglądały losy matki po opuszczeniu Polski, bo właściwie nic o nich nie wiemy. Odpowiedział z Nowego Jorku: "(...) Nie jestem pewien, na ile rozmowa telefoniczna (...) pomogłaby panu uzmysłowić sobie, jak wyglądało ostatnie dziesięć lat życia mojej mamy (...)".

Gościnnie Lautmanovą gra u ciebie obchodząca w zeszłym roku setne urodziny i uwielbiana przez publiczność Danuta Szaflarska, aktorka TR Warszawa.

- Prowadząca sklep pasmanteryjny wdowa Lautmanova jest centralną postacią "Sklepu przy głównej ulicy". Reżyserzy Jan Kadar i Elmar Klos wiedzieli, że aktorki do tej roli nie znajdą w Czechosłowacji, i postanowili wyruszyć na poszukiwania do Związku Radzieckiego. W drodze do Moskwy zatrzymali się w Warszawie, poszli do Teatru Żydowskiego, zobaczyli na scenie Idę Kamińską i wiedzieli, że dalej nie muszą szukać.

Ja z kolei nie wyobrażałem sobie w tej roli nikogo poza Danutą Szaflarską. To niezwykła aktorka i niezwykły człowiek. Przeszła przez całe swoje długie życie, wojnę i komunę, z podniesioną głową i nigdy się nie zeświniła. Nigdy! Kiedy dostała propozycję zagrania w moim spektaklu, od razu powiedziała "tak", dodając, że Idę Kamińską znała i gdy ta dostała nominację do Oscara, ambasador USA w Warszawie wydał na jej cześć kolację i Danuta oczywiście na niej była.

Pani Danuta nie zwalnia tempa. Dużo gra, częściej odmawia, niż przyjmuje propozycje. Jak udało się ją namówić do zagrania kolejnej roli?

- Na pytanie, dlaczego przyjęła propozycję z Teatru Żydowskiego, Danuta odpowiada: "Bo w Polsce jest antysemityzm. A ja chcę przeciw temu zaprotestować". Cała ona. Gdyby się nie zgodziła, nie robiłbym tego spektaklu.

Nie chcę tobie ani reszcie zespołu aktorskiego nic ujmować, ale zdajesz sobie sprawę, że ludzie będą walili do teatru drzwiami i oknami na Szaflarską.

- Na tym polega moja żydowska przebiegłość. Ale ten spektakl może być też moją historią i zdałem sobie z tego sprawę dopiero podczas prób.

Urodziłem się w 1970 roku, półtora roku po tym, jak starsza siostra mojej mamy Rema i jej mąż Zygmunt wyrzuceni z pracy musieli z trójką dzieci opuścić Polskę. Nie zdążyli się nawet spakować, kiedy do ich mieszkania przy Krakowskim Przedmieściu zapukali nowi lokatorzy. Babcia była już wtedy ciężko chora. Zmarła pod koniec 1968 roku. Dziadek nie miał sił, żeby zaczynać od nowa. Zmarł trzy lata później. Mama została.

W domu mówiło się o Marcu?

- Coś tam do mnie dochodziło, jak to do dziecka, ale wtedy po prostu tego nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że mam rodzinę Braunów w Australii. Nie wiedziałem natomiast, że wyjeżdżając, nazywali się Gołaszewscy (to było nazwisko, które Zygmunt, jedyny z rodziny ocalały z getta, miał w papierach i dzięki temu przeżył wojnę). Polecieliśmy do nich pierwszy raz w odwiedziny, kiedy miałem pięć lat. Rema i Zygmunt myśleli, że przyjechaliśmy na stałe, i byli w szoku, gdy się dowiedzieli, że jednak wracamy do Polski.

A żydowskość była w domu?

- Była, bo chodziliśmy przecież do dziadków na cmentarz żydowski. Ale oboje byli komunistami, więc żadnych świąt się w naszym domu nie obchodziło. Dopiero na początku lat 80., na fali odwilży spowodowanej 40. rocznicą wybuchu powstania w getcie warszawskim, mama postanowiła nas pchnąć w stronę tradycji. Potem zaczęła pracować w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego i do końca życia prawie codziennie oglądała dokumenty o gettach i obozach. Mój młodszy brat miał w synagodze Nożyków - jako pierwszy od wojny chłopiec w Polsce - bar micwę.

A ty?

- A ja dostałem od cioci Remy pierwszy zegarek, to była moja bar micwa. Chodziliśmy też wtedy z bratem na lekcje hebrajskiego do pana Szapiro na Pradze, a mama zaczęła obchodzić żydowskie święta: Pesach, Purim, Rosz Haszanę. Miałem z tym jednak zawsze problem, bo czułem, że te kolacje są jakieś sztuczne, nieporadne. Ty i ja też byliśmy kiedyś na takiej kolacji sederowej na Pesach, na której nikt do końca nie wiedział, co i kiedy powiedzieć, a na stole stała sałatka krabowa, choć owoce morza są niekoszerne, pamiętasz?

Pamiętam, pyszna sałatka. Ale są tacy, których owa nieporadna wędrówka zaprowadziła na łono ortodoksyjnego judaizmu, jak twojego brata.

- To prawda, Mateusz skończył studia rabinackie w USA i został pierwszym po wojnie polskim rabinem. Nie pracuje jednak w Warszawie, o czym marzył, ale w Wielkiej Brytanii. Być może okazał się zbyt ortodoksyjny jak na polskie warunki.

Dogadujesz się z bratem?

- Tak, ale on już rzadko przyjeżdża. Kiedyś oglądał moje spektakle, teraz za bardzo nie może, kiedy na scenie śpiewają kobiety, o nagości nie wspominając. Ale mam nadzieję, że da się namówić na "Sklep przy głównej ulicy". Tym bardziej że konsultuję się z nim w różnych kwestiach.

Mówiłeś o babci i dziadku, którzy byli komunistami, ale powiedzieć "komunista" o twoim dziadku to nic nie powiedzieć. Chaskiel Kameraz był wykładowcą Instytutu Czerwonej Profesury w Moskwie, przekształconej później w Wyższą Szkołę Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

- A potem przez dziesięć lat siedział w obozie. Bardzo chciałbym odkryć całą historię dziadka, który po przyjeździe do Polski zaczął pracować w Centralnym Komitecie Żydów Polskich i spisał swoje przeżycia w jidysz. Mam oryginał i tłumaczenie wujka Zygmunta. Kiedyś to zrobię w teatrze, ale na razie dostałem od Gołdy Tencer propozycję na małą scenę, a ja mojego dziadka na małej scenie zamknąć przecież nie mogę.

Jakie imiona mają twoje dzieci?

- Ezra, Rema i Ninel. Dlaczego pytasz?

Bo mówisz, że nieporadne jest to twoje żydostwo, że masz do niego dystans, a dzieci nie nazwałeś jednak Piotrek, Tomek i Kasia.

- Był też pomysł na Piotrka, przysięgam, ale Joanna - moja partnerka - znalazła imię Ezra, co znaczy "pomoc", a my potrzebowaliśmy pomocy. Pierwsza córka urodziła się w nocy, po naszym przylocie z Australii, gdzie wraz z mamą żegnaliśmy się z umierającą Remą, dostała więc imię po niej. A najmłodsza, Ninel, po mojej mamie.

Ninel to imię, które wymyślił twój dziadek Chaskiel. Jest anagramem słowa Lenin.

- Mama długo się z tym męczyła, czuła wstyd. Ojca kochała, ale imienia na cześć Włodzimierza Lenina już nie. Ktoś jej w końcu powiedział, że "nin" to po hebrajsku "prawnuk", a "El" - wiadomo - "Bóg". Bożą prawnuczką mogła być. Przeciwko imieniu Ezra protestowały obie nasze rodziny: "Nie krzywdźcie dziecka! Po co ma się męczyć?", ale od kiedy pojawił się film animowany "Gwiezdne wojny: Rebelianci", wszyscy koledzy synowi zazdroszczą, bo główny bohater nazywa się Ezra Bridger.

***

Łukasz Kos (ur. 1970) - reżyser teatralny i aktor, absolwent stołecznej Akademii Teatralnej. Był asystentem Rudolfa Zioły, Krystiana Lupy i Andrzeja Wajdy. Zadebiutował w 1998 r. "Dziadami" w Teatrze Ludowym w Krakowie. Był etatowym reżyserem Teatru Nowego w Łodzi i konsultantem programowym Teatru Powszechnego w Warszawie. Można go zobaczyć w roli Dżepetta w "Pinokiu" w reżyserii Anny Smolar w Nowym Teatrze w Warszawie. W Teatrze Żydowskim reżyseruje "Sklep przy głównej ulicy" Ladislava Grosmana, w którym w roli Rozálii Lautmanowej wystąpi Danuta Szaflarska. Premiera 12 lutego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji