Artykuły

Mania wokalna

- Mój prawdziwy sukces zdarzył się teraz. Miałam mnóstwo nagród jako aktorka, ale tamto to było nic w porównaniu z zamieszaniem teraz. Czasem mam wrażenie, że mi się w głowie przepalają bezpieczniki... - mówi MARIA PESZEK, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Sukces sprzedażowy już ma, nagrodę "Przekroju" właśnie odebrała. Nam Maria Peszek mówi, co zrobi teraz.

Bartek Chaciński: Jesteś uznaną aktorką. A dobra aktorka powinna potrafić zagrać wokalistkę. Więc może występując jako wokalistka, grasz tylko kolejną rolę?

Maria Peszek: Może nie należy sobie w ogóle na to pytanie odpowiadać? Jeżeli na kogoś działa to, jak śpiewam, to dobrze. Mam wrażenie, że w ogóle nie decydowałam w życiu, jaki będzie mój zawód. Ponieważ jestem córką Jana Peszka, zajęcie się aktorstwem było dla mnie czymś oczywistym - nie wybierałam go, samo przyszło. Ale w tej chwili jestem już bardziej wokalistką. I to się nie zaczęło wczoraj - przez całe życie śpiewałam. Problem tkwił w tym, że tak szybko udało mi się zakosztować ciekawych rzeczy w zawodzie aktorskim, że to śpiewanie przez jakiś czas było na drugim planie.

Jak na drugoplanowe zajęcie poświęcałaś mu sporo czasu.

- Kiedy chciałam śpiewać w operze, to podchodziłam do tego poważnie. Kiedy wyjechałam na stypendium do Stanów, też uczyłam się śpiewu. Nie operowego, bo takiego tam nie było, ale jazzowego. Ale nie sądzę, żeby można się było nauczyć śpiewać - zresztą podobnie jest z aktorstwem. To jest coś, co tu się ma [wskazuje na głowę] albo w emocjach, tylko trzeba potrafić tak przekazywać, żeby to, co jest tu [wskazuje na gardło], nie przeszkadzało temu, co jest tu [wskazuje na serce]. Dobrzy nauczyciele potrafią po prostu uświadomić ludziom, co już w nich jest. To była również zaleta tych, których spottkałam w Stanach. Poza tym czego się można nauczyć na Alasce?

A po co jechałaś na Alaskę? Nie lepiej do Juilliard School albo jakiejś innej słynnej muzycznej uczelni?

- Też chciałam przez jakiś czas, ale dostałam stypendium prywatne na wyjazd na Alaskę od bardzo bogatego kuzyna, który się dorobił na ropie naftowej w latach 60., a teraz jeździ po świecie i funduje młodym ludziom stypendia. Wcześniej miałam kilkanaście lekcji u pani Elżbiety Towarnickiej, operowej diwy.

Do Elżbiety Zapendowskiej też chodziłaś?

- Można tak powiedzieć, chociaż raczej się przyjaźnimy. Poszłam do niej, bo śpiewałam we Wrocławiu bardzo trudny utwór. I Mateusz Pospieszalski doradził mi, żebym się zgłosiła do niej po poradę. Jej nauczanie polega na tym, że się gada, robi różne rzeczy, a ona mówi: to jest lepsze, a to jest gorsze. Ma intuicję. To Ela Zapendowska pierwsza podpowiedziała mi, żeby to Wojtek Waglewski napisał dla mnie piosenki.

To było jeszcze przed spektaklem Voo Voo "Muzyka ze słowami", w którym grałaś?

- Tak, jeszcze się wtedy nie znaliśmy z Waglem. Ale gdy razem zrobiliśmy spektakl, powiedział mi, że gdybym chciała piosenek, to mogę do niego przyjść. I tu koło się zamknęło.

Rok temu wręczaliśmy nagrodę "Przekroju" rodzinie Waglewskich. W rozmowie z nimi zapytałem: "Nie ma takiej płyty, na której wszyscy Waglewscy graliby razem?". A oni na to: "Jest. Właśnie nagrywamy, to płyta z Marysią Peszek".

- Tak, ale powstawała w tak traumatycznych okolicznościach, że równie dobrze teraz mogłoby jej nie być.

Podobno Waglewski nie należy do najłatwiejszych współpracowników.

- Na pewno, ale jeśli mówimy o uczeniu śpiewu czy muzyki w ogóle, to jemu zawdzięczam najwięcej. Powiedział mi, że jeśli ktoś ma osobowość, to po co się uczyć. Wojtek potrafi być okrutny, ale jest przy tym mądry. I gdy coś robi, to nie chce, żeby ktokolwiek mu to zepsuł. Kiedy się nagrywa solową płytę, do tego debiut, człowiek chce udowodnić, że ma niesamowite umiejętności. Wojtek nauczył mnie czegoś wręcz przeciwnego. Zdziwiłam się, że na to nie wpadłam wcześniej, bo to było to, co od zawsze preferowałam w aktorstwie - taki "total-minimal". Wojtek wykonał też zabieg, o którym mało kto wie - prawie wszystkie wokale na płycie "Miasto mania" są partiami wyjętymi z wersji demo. Nagrał partie gitary, ja do tego dograłam prawie wszystkie wokale ot tak, w dwa dni, i on mi to zostawił! Fisz był zresztą orędownikiem tego, żeby płytę wydać właśnie tak - tylko wokal i gitara. Teraz chciałabym zagrać to na żywo w wersji unplugged - ja i Wagiel. Jak już przycichnie trochę szum wokół płyty, to spróbujemy.

Jakie były twoje oczekiwania związane z tą płytą?

- Chciałam, żeby wyszła. Żeby się skończyły te męki. Pracowałam nad nią długo, w trudnych warunkach, ze wspaniałymi, ale trudnymi osobowościami, a moja również nie jest łatwa. Były też problemy finansowe. Nie poszłam najpierw do wytwórni, ale nagrywaliśmy dzięki środkom zdobytym przeze mnie - bo tak doradził mi Wojtek. Bałam się, że będę traktowana jako ciekawostka, maskotka - że wytwórnie płytowe mówią, że im się podoba, bo Marysia Peszek ma znane nazwisko, jest kojarzona jako aktorka. Bo od początku chciałam być traktowana jako wokalistka, a nie aktorka, której przypadkowo zdarzyła się płyta z piosenkami.

Nie chciałaś po prostu wydać tego pod pseudonimem?

- Oczywiście, miałam się nazywać Mania. Tak jestem znana nawet w dość szerokich kręgach. Ale pod tym względem wszystkie wytwórnie, do których poszłam, były zgodne - że Maria Peszek jest znana i że pseudonimów jest mnóstwo - że Kayah, że Goya...

Jako aktorka byłaś już przygotowana na sukces, na popularność...

- Ale tamto to było nic, mój prawdziwy sukces zdarzył się teraz. Miałam mnóstwo nagród jako aktorka, ale tamto to było nic w porównaniu z zamieszaniem teraz. Czasem mam wrażenie, że mi się w głowie przepalają bezpieczniki...

Cieszysz się tak, bo odłączyłaś się od mitu rodziny Peszków, robiąc coś w innej branży?

- Nie całkiem. Przecież mój ojciec też grywał muzykę - tyle że trochę inną, Bogusława Schaeffera. Największe szczęście polega na tym, iż wiem, że miałam rację, chcąc zrobić tę płytę w taki, a nie inny sposób, nie słuchając doradców, których po drodze było mnóstwo. Mówili mi, żeby melodyjniej to zrobić, że za trudny jest ten aranż. A ja się uparłam, ufając sobie, bo wierzyłam, że są ludzie w tym kraju, którzy będą tego chcieli. A liczby sprzedanych egzemplarzy... Ostatnio było 15 tysięcy, później już przestałam sprawdzać... Zresztą ja się nie za bardzo na tym znam. Nie mam misji zmiany gustów ludności, ale zwyczajnie cieszę się, że ludzie tego słuchają, że przychodzą na spektakl.

Spektakl "Miasto mania" w Fabryce Trzciny traktują trochę jak koncert.

- Dlatego teraz się boję, jak przyjmą normalne koncerty, które chciałabym niebawem rozpocząć - z zespołem zebranym specjalnie do tego, w którym będzie kontrabas, perkusja, klawisze i gitara. Musimy jednak przearanżować płytę na koncerty, stworzyć inny, bardziej energetyczny wariant piosenek. Nie będzie tylko tej całej otoczki, jaka towarzyszy spektaklowi, będę po raz pierwszy muzycznie "na golasa".

Śpiewasz przecież w zespole Elektrolot.

- Rzeczywiście, Elektrolot bardzo mi w tym pomógł - bo tam nie gram jakiejś postaci, tylko występuję jako ja. Rzeczy, które robię w tej chwili, to ciężka próba dla współpracy z tym zespołem. Ale zaczęłam śpiewać w Elektrolocie już w czasie pracy nad "Miasto manią" - i to jest jedyne, co mnie usprawiedliwia.

Elektrolot czeka, a rynek płytowy już pewnie pyta o część drugą "Miasto manii"?

- Pytają, chociaż nie mogę powiedzieć kto. Na szczęście nie Kayax, w którym nagrywam. Części drugiej nie będzie, bo jakżeż to? Miałabym teraz wystąpić jako Mania ze wsi? Ekomania?

Jeśli jest zapotrzebowanie, to świat się upomni o kontynuację.

- Mam jeszcze nawet parę tekstów, których nie wykorzystałam. W zasadzie drugie tyle. Ale w tej chwili byłabym szczęśliwa, gdyby udało nam się wydać Elektrolot. To jest płyta, która może narobić dużo szumu. Chciałabym, żeby to nie było zatytułowane Maria Peszek i Elektrolot, tylko po prostu Elektrolot. Bo w zespole robimy wszystko wspólnie. Materiał jest w zasadzie nagrany, jeszcze tylko jakieś teksty zostały do napisania.

Słowa są w konwencji wulgaryzmu magicznego, tak jak mówisz o tych z "Miasto manii"?

- Nie, są w tajnym języku Marii Peszek, czyli w mowie, której używają wszyscy wokaliści na jakimś etapie powstawania piosenek. Brzmią bardziej jak portugalskie, francuskie niż angielskie, ale jest trochę takich wschodnich, ugrofińskich...

Coś z Alaski?

- Jest utwór, który dostałam w prezencie od kolegów. "Alaska". Instrumentalny, piękny.

Czy ty masz jeszcze jakieś niezrealizowane marzenie artystyczne?

- Tak. Ostatnio zaczyna mi to powoli przechodzić, ale czułam się zawsze po macoszemu traktowana przez film.

A ja myślałem, że to ty ten film tak po macoszemu, a nie oni ciebie?

- Tam, gdzie oni chcieli, to ja nie za bardzo. A tam, gdzie ja chciałam, a już parę razy tak było, to jakoś w ostatniej chwili jednak wybierali kogoś innego. Teraz szkoda mi czasu na to czekanie, kiedy mogę nagrywać płyty i nawet na samą muzykę nie mam dość czasu. Mam zresztą inne, bardziej aroganckie marzenie - chciałabym przekonać się, czy umiem sobie sama napisać piosenkę od początku do końca. Czy te melodie, które mam w głowie, komuś się spodobają. I chciałabym spotkać się z jedną wokalistką zagraniczną, ale to jest prawie niewykonalne. Ale nie powiem z kim, bo ktoś inny może przeczytać i mnie uprzedzić. Więc w sumie samych muzycznych marzeń jest już kilka.

Dalej wysyłacie sobie SMS-y z Piotrem Lachmannem?

- To trwa nieprzerwanie i nie jest związane tylko z "Miasto manią". Chciałabym wydać jakąś fajną książkę z tych SMS-ów i maili.

Jak jeszcze wydasz książkę i odniesiesz sukces literacki, to powiedzą: "Peszek na prezydenta!".

- Już tak napisali w jednym blogu: "Peszkówna jest równa, Peszkówna na prezydenta". Ludzie wysyłają mi takie rzeczy. A w Internecie spierają się na przykład, czy to poezja, czy kicz, albo wybierają ukochany wers z tekstów. Albo kłócą się, o jakim to mieście płyta.

Jak ktoś może mówić, że to inne miasto niż Warszawa?

- Bo to nie jest o Warszawie. To jest płyta o moim wewnętrznym świecie jako mieście. Taka metafora.

Ale przecież to pełne ambiwalencji "pieprzę cię miasto moje" można by wykuć na Pałacu Kultury!

- Mimo to ludzie z Krakowa piszą, że to o Krakowie. A ci drudzy, z Warszawy, odpowiadają: "No, jak to o Krakowie, przecież tam jest, że twoje krwawe dzieje bledną gdy dnieje. A jakie wy macie krwawe dzieje w tym Krakowie?". A tamci na to: "My mamy przecież blisko Auschwitz!". Mnie się podoba taka kłótnia, bo każdy może w tej płycie usłyszeć coś o swoim mieście. A Warszawę bardzo lubię - za to, że choć jest taka, jaka jest, nie ma z tego powodu kompleksów. Lubi siebie, nie stara się być inna. Sama bym chciała taka być - żeby być tym, kim się jest, i jeszcze to lubić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji