Artykuły

Psychodrama z ostrzem politycznym

- Umawiając się z Krystyną Jandą na wystawienie "Kto się boi...", nie myślałem o politycznym wydźwięku sztuki. Ale kiedy z aktorami zaczęliśmy się wczytywać w ten tekst uderzyło nas, jak jest aktualny, jak piekąca jest diagnoza, którą stawia Albee - mówi Jacek Poniedziałek przed premierą "Kto się boi Virginii Woolf?" w rozmowie z Dorotą Wyżyńską w Gazecie Wyborczej - Co Jest Grane.

Aktor Nowego Teatru od ponad 10 lat zajmuje się również tłumaczeniami tekstów teatralnych, m.in. Hanocha Levina, Tennessee Williamsa, Arthura Millera i Edwarda Albeego, którego głośną sztukę "Kto się boi Virginii Woolf?" reżyseruje w Teatrze Polonia. Premiera w piątek 29 stycznia.

Dorota Wyżyńska: Zawsze intrygował mnie tytuł "Kto się boi Virginii Woolf?". Znasz jego historię?

Jacek Poniedziałek: Albee był w knajpie na Manhattanie i zobaczył, że za barem na lustrze ktoś nabazgrał "Who's Afraid of Virginia Woolf?". To było zwykłe barowe graffiti, pijacka poezja, ale spodobało mu się. Ten tytuł jest parafrazą piosenki z kreskówki dla dzieci z 1933 roku o trzech różowych świnkach, które śpiewają: "Who's Afraid Of The Big Bad Wolf?" - "Kto się boi wilka złego?". Proste skojarzenie: Wolf - wilk, Woolf Virginia. "Kto się boi Virginii Woolf?" - czyli kto się boi wyrazistej, wyemancypowanej brytyjskiej pisarki, gorzkiej, nadwrażliwej kobiety, która popełniła samobójstwo. Czyli inaczej mówiąc: kto się boi prawdy, kto się boi życia poza iluzją? Interpretacji może być więcej, aczkolwiek sam Albee mówił, żeby nie wyciągać zbyt daleko idących wniosków z tytułu.

Mikołaj Grabowski, który wystawiał tę sztukę kilkakrotnie, mówiąc o jej uniwersalności, tłumaczył: "Albee nie wprowadza tu świata polityki. Na szczęście nie musimy się odnosić do problemów polityki europejskiej, światowej ani tym bardziej polskiej". Zgadzasz się z nim?

- Cieszę się, że wspomniałaś Mikołaja Grabowskiego. W latach 80. w Krakowie oglądałem jego inscenizację "Kto się boi Virginii Woolf?". To był wstrząsający spektakl, który pamiętam do dziś. Ale nie do końca zgadzam się z jego słowami. Ta sztuka jest rzeczywiście uniwersalna, to psychodrama rozgrywająca się między czterema osobami, ale ma też wyraziste jadowite polityczne ostrze.

Autor nieprzypadkowo obdarzył bohaterów imionami George i Martha, czyli imionami pierwszej pary prezydenckiej Stanów Zjednoczonych George'a i Marthy Washington. Mamy do czynienia z Ameryką w pigułce.

Po pierwsze, trzeba pamiętać, że została napisana niedługo po czasach makkartyzmu, polowania na czarownice. Po drugie - opowiada o rodzinie, która znajduje się w samym centrum zainteresowania polityków, zwłaszcza polityków prawicowych i Kościoła. Wciąż słyszymy, że rodziny są najważniejsze, ale bywają przecież dysfunkcyjne, okaleczają ludzi na całe życie. A tymczasem traktowane są jak święte krowy.

Dla mnie tamta Ameryka i dzisiejsza Polska mają wiele wspólnego. U nas poluje się na PRL-owskich i dzisiejszych agentów i zdrajców. W tej narastającej fali jakiegoś neonazizmu w Polsce rodzina znowu staje się bożkiem, do którego mamy się modlić i którego nie można poddawać krytyce. Nawet kryminogennej patologicznej rodzinie nie można odebrać dziecka, chociaż by tam nie wiem jak cierpiało, było maltretowane i głodzone. Bo rodzina jest święta i kropka.

George jest historykiem, Nick - biologiem. Rozmawiają o genetyce, która jest młodszą siostrą eugeniki. Przypomnijmy, że eugenika była amerykańskim pomysłem na doskonalenie rasy, najpierw zwierząt, a potem ludzi, którą naziści inkorporowali do swojej ideologii. W latach 60. - kiedy sztuka powstawała - w niektórych stanach wciąż istniały prawa, na podstawie których kastrowano tzw. niedoskonałych ludzi, np. ograniczonych umysłowo czy cierpiących na rzadkie choroby.

Dziś też mamy do czynienia z poniżaniem, odmawianiem praw czy kompetencji tym, którzy nie pasują do obrazka. Czy to są uchodźcy, Arabowie, Żydzi, Czeczeńcy, geje, czy lesbijki. Wystarczy poczytać komentarze w internecie, ale ta nienawiść ujawnia się nie tylko w słowach. Dochodzi do przemocy fizycznej. Kilkanaście osób pobito, komuś podpalono drzwi, komuś wysłano pogróżki. Bo jest niewłaściwego koloru skóry, religii, skłonności seksualnych. Trzeba bić na alarm, krzyczeć na ten temat.

Taki będzie wasz spektakl?

- Nie. Zresztą nie opowiadamy przecież o tym wszystkim dosłownie. Nie będziemy krzyczeć, ale trudno nie nawiązać do tych wszystkich kwestii, które zasygnalizowane są w tekście. Na pewno bardzo uważnie wsłuchujemy się w to, co mówią bohaterowie Albeego, szczególnie George, który jest trochę alter ego autora.

Umawiając się z Krystyną Jandą na wystawienie "Kto się boi...", nie myślałem o politycznym wydźwięku sztuki. Ale kiedy z aktorami zaczęliśmy się wczytywać w ten tekst i jego konteksty, uderzyło nas, jak bardzo jest aktualny, jak piekąca jest diagnoza, którą stawia Albee. Jak ważne są te wszystkie pytania dla naszego społeczeństwa i naszych politycznych wyborów.

W Och-Teatrze grasz w spektaklu "Weekend z R.", teraz reżyserujesz w Polonii. Jak ci się pracuje w teatrach prywatnych?

- Krystyna Janda stwarza wspaniałe warunki. Wszyscy grają tu do jednej bramki, nie ma konfliktów, niepotrzebnych emocji, walki, podgryzania, przeszkadzania sobie. Oczywiście zawsze będę bronił publicznego teatru, w którym musi być miejsce na ryzyko artystyczne, eksperyment i szukanie nowych dróg. Ale z drugiej strony z wielkim szacunkiem odnoszę się do teatrów prywatnych, które nie mogą sobie pozwolić na klęskę. Muszą mieć sukces frekwencyjny, pełną salę, sprzedane bilety. Wiadomo, że nie jest to proste, jeden tytuł chwyci, drugi nie. W jednym będzie lepsza obsada, w drugim gorsza. Nic nie jest pewne.

W waszym spektaklu magnesem w obsadzie będzie na pewno Agnieszka Żulewska, młoda aktorka, znana m.in. z filmów "Chemia" i "Demon", która właśnie została laureatką Nagrody im. Z. Cybulskiego. Przedstaw ją, proszę.

- To bardzo wrażliwa aktorka. Piękna, o powalającej, unikalnej, "skandynawskiej" urodzie. Wnosi na próby powiew świeżości. Jakby zimowa norweska bryza wtargnęła na scenę i odświeżyła nasze myśli. Dla Agnieszki praca nad tym tekstem jest wyzwaniem. Młodzi aktorzy rzadko mają do czynienia z takim repertuarem, psychologicznym dramatem słowa. Z reguły w repertuarach są albo farsy i komedie, albo spektakle z tzw. teatru postdramatycznego, który bardzo szanuję i proszę mnie nie mordować za to, co powiem, ale granie w teatrze postdramatycznym jest zdecydowanie łatwiejsze. Nie wymaga tak głębokiej psychologicznej pracy, takiej precyzji emocjonalnej.

Ta amerykańska dramaturgia powraca na polskie sceny za sprawą twoich tłumaczeń. Spróbujmy policzyć, ile już sztuk przetłumaczyłeś?

- Zdaje się, że około 30. Bardzo lubię to robić. To jest moje alternatywne, drugie życie. Bardzo się cieszę, że coraz więcej teatrów sięga po te teksty. "Kto się boi..." wystawia już trzeci teatr. Powstały spektakle w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie.

Kiedy zapytałam Krystynę Jandę, na czym jej zdaniem polega siła twoich przekładów, powiedziała: są bezpruderyjne.

- Ja mam - jak wiesz - swój specyficzny styl translatorski. Staram się pisać językiem współczesnym, dosyć ostrym, soczystym, barwnym. W "Virginii" mamy szczególną sytuację. Bohaterami są ludzie wykształceni, swobodnie poruszający się w różnych dziedzinach nauki czy szeroko pojętej kultury, ale i niestroniący od dosadnego, mocnego języka. Ale przecież takiego języka używają ludzie pracujący na uniwersytetach. Polska niczym się tu nie różni od Zachodu. Nie chodzi o to, że to jest wulgarne, knajackie czy chamskie. To język inteligentnych bestii, bardzo złośliwych, trafnie operujących słowem, potrafiących nim zranić. Ale i rozbawić. I tego też tutaj szukamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji