Artykuły

Grejpfrut w zalewie epitetów

"Fortepian pijany" w reż. Marcina Przybylskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

Ktoś przy okazji premiery "Fortepianu pijanego" zastanawiał się, czy można na scenie teatralnej odtworzyć klimat półświatka spelun i pubów w południowej Kalifornii czy w Kentucky? Być może nie jest to wcale takie proste, ale czy w końcu o to chodziło Marcinowi Przybylskiemu, który postanowił w Narodowym zmierzyć się z twórczością Toma Waitsa? W moim odczuciu takie pytanie jest zupełnie bezzasadne, najważniejsze jest to, że udało się znaleźć ekwiwalent sceniczny dla znakomicie interpretowanych songów, niejednokrotnie odbiegających znacznie od oryginałów, i przy okazji opowiedzieć, bez szczególnego uciekania się do elementów czysto biograficznych, fascynującą historię człowieka, który stał się legendą.

Trudno też deprecjonować "teatralność" przekazu, który tutaj aż kipi od wieloznacznie eksponowanej ekspresji i bardzo mocnych i silnych teatralnie znaków - wcale nieoczywistych i jednoznacznych, jak to by się pozornie mogło wydawać. Lodówka, megafon, kapelusz, papieros, mikrofon, butelka Bourbona, młynek do kawy, siatka z zakupami... żyją tutaj swoim własnym życiem, stają się atrybutami-rekwizytami-kluczami otwierającymi ikonograficzną przestrzeń artysty, są równoprawnymi uczestnikami multiplikowanych inscenizacyjnie ujęć, z którymi nie trudno autora "In the Colosseum" utożsamić. I ta bogata, choć znakowana bardzo efemerycznie, pamięć o legendarnym kompozytorze jest w tym rewelacyjnym spektaklu najbardziej istotna. Właśnie pamięć, a nie biografia sama w sobie. Pamięć, która zaledwie szkicuje, obrysowuje, konturuje to, co znamy z doniesień prasowych, fotografii czy anegdotycznych historyjek. I tak oto razem z Przybylskim, radiowcem - reżyserem, przemierzamy - wraz z dość przypadkowo zebranymi ludźmi w studio nagraniowym - krainę kalifornijskim wertepów i miejskich zaułków Witthier, błądzimy po strzępach i odpryskach wspomnień, które mają więcej z fantasmagorycznego zaczadzenia niż rzeczywistej prawdy.

To prawdziwa rozkosz patrzeć jak aktorzy, i to wszyscy bez wyjątku (pamiętajmy, że obok wprost rozsadzających energią najmłodszych, grają Wiesława Niemyska, Anna Chodakowska, Jacek Różański, Jerzy Łapiński, Waldemar Kownacki) tworzą zgrany, idealnie zestrojony ansambl, który czuje każdą muzyczną frazę, każdą nutę, każdy nastrój, każdy mniej lub bardziej trafiony żart, jak wprost delektuje się tym co niesie partytura rozpisana przez Przybylskiego z ogromnym wyczuciem w dawkowaniu i zespalaniu tego co liryczne, z tym co brutalne, brudne czy wulgarne; jak czuje klimat świetnych aranżacji Andrzeja Perkmana, całego scenicznego instrumentarium, które działa tutaj z precyzją szwajcarskiego zegarka; jak wszyscy czują każde słowo znakomitych przekładów Romana Kołakowskiego oraz z jakim pazurem i żarem potrafią pracować na spektaklową spójność i niepowtarzalną atmosferę tego rozwibrowanego od emocji widowiska. Jak wyłuskują ze wszystkich songów ich samczość, rozerotyzowanie, szaleńczość, obrzydliwość, albo nastrojowość, poetyckość, szorstki liryzm, a nawet kiczowatość. Jak umiejętnie komponują sceniczne plany doskonale wymyślone w płynnym ruchu przez Annę Gryszkównę.

Chyba mnie poniosło, bo dawno już nie obdarowałem jednego spektaklu tyloma komplementującymi epitetami, ale widziałem też jak ponosiło widownię podczas tego przedstawienia, które ma w sobie taki energetyczny potencjał i power, że nie sposób się temu nie poddać. I nawet dojrzały grejpfrut, który w finale zjeżdża z góry niczym księżyc, urokliwie roztoczy swój zapach, który czuje się jeszcze długo po wyjściu z teatru i nie chce się go niczym zagłuszyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji