Artykuły

Don Juan i teatr nieba

Na scenie panuje zimne błę­kitne światło, odbite od bar­wy jej tła. Pośrodku opada pionowo postrzępiona chorą­giew; na niej czerwienieje ni to ludzki, ni to ptasi kształt. Spada­nie. Upadek zbuntowanych aniołów, upadek Prometeuszy. Upadek Don Juana. Tak wyeksplikował plastycz­nie Hasior sytuację niepokornego Molierowskiego bohatera. Umieścił go w lesie tajemniczych świętych znaków, pulsujących jaskrawą od­pustową barwą chorągwi. Dwójmową tych znaków - konwencjonalnie błękitnej przestrzeni, owej pustki między niebem a ziemią, gdzie roz­grywa się los Don Juana, i tejże ziemi: magicznych, ekspresyjnych, a przecież równie konwencjonalnych "świętych" przedmiotów mitu - określił dramatyczną pozycję bohate­ra, sprzeczną i z niebem, i z ziemią. Don Juan Hasiora nie jest więc tylko i po prostu obłudnikiem, któ­ry wedle słów Bohdana Korzeniew­skiego "istnieje dla końcowej hipo­kryzji, gdyż wszystko, co robi po­przednio, nieubłaganie w warun­kach epoki do tej hipokryzji go pro­wadzi". Don Juan Hasiora, jak Don Juan Camusa, jest człowiekiem wal­czącym o pryncypia, pod niebem i przeciwko niemu, a nade wszystko przeciwko światu, który prawa nie­ba przystraja obłudą.

Kim jest Don Juan Krasowskie­go? Wydawać by się mogło, że to pytanie bez racji, skoro przecież Ha­sior był jego współpracownikiem plastycznym we wrocławskim spek­taklu. Współpracownikiem w tym wypadku nie znaczy jednak tłuma­czem idei reżysera na język plasty­ki; drogi obu twórców trochę się w przedstawieniu rozchodzą: Krasowski akcentuje po równi komiczne i tragiczne momenty dzieła Moliera, więcej nawet - komizm, dzięki ak­torskiej przewadze Sganarela, zys­kuje u niego barwę mocniejszą. Ha­sior zaś przede wszystkim wydoby­wa dramatyzm związany z postacią tytułową. Powiada Bohdan Korze­niewski, że bez wielkiej diatryby V aktu przeciwko obłudzie nie by­łoby "Don Juana". Jest to prawdą o historycznych sensach komedii. Ale "Don Juana" Krasowskiego nie byłoby bez Sganarela, wcielenia obłudy. Intencją reżysera (z której zwierzył się w programie spektaklu, a wcześniej w szkicu opublikowa­nym w "Teatrze") było uczynić Don Juana osobowością przerastającą intelektualnie otoczenie. Stąd zarze­wie buntu, stąd gra z niebem o co­raz wyższe stawki. Dopiero w koń­cowym jej etapie dochodzi Don Juan do odkrycia zasady, z którą współżyje od dawna - bo jej wcie­leniem jest Sganarel. Tak jak Sga­narel gardzi swoim panem, pokor­nie mu schlebiając, tak Don Juan będzie gardził niebem. Spod maski obłudnika. Jak to? Więc mądrość, odwaga i siła przemawiają tym samym językiem co głupota, słabość i tchórzostwo? Sganarel bratem Don Juana? Ten, który, powziął myśl o Bogu z zapatrzenia w diabli spryt własnego ciała i języka, ten, któ­ry przypisał sobie, człowiekowi, bo­ską moc stwarzania etycznych praw od nowa, wierząc w potęgę własne­go umysłu - spotykają się w tym samym Archimedesowym punkcie fałszu? Na chwilę tylko - do mo­mentu, w którym komedia Moliera przestaje nią być na płaszczyźnie społecznej, ziemskiej, a Don Juan rzuca wyzwanie decydujące bóstwu i odkrywa karty przed zwiedzionym jego poprawą sługą.

Powiedzieć by można, że ów fałsz Don Juana to jest zwycięstwo ela­stycznego ludzkiego umysłu nad absolutem, który działa zawsze tak samo - miażdżąc grzeszników świa­domych i nieświadomych jednako, gdy obłuda Sganarela wypływa li tylko z biologicznego strachu. Niebo miażdży grzesznika, który przewi­dział, że zostanie zmiażdżony, tea­tralnym efektem uścisku żelaznej ręki ducha, piorunem, piekłem, któ­re nie mogą nic więcej ponad to co zdolny był przewidzieć sam grzesz­nik. Pisał o Don Juanie Camus:

"Bo cóż innego oznacza ten kamien­ny Komandor, zimna statua, wprawio­na w ruch, aby ukarać krew i od­wagę, które ośmieliły się myśleć? Wszys­tkie moce Wiecznego Rozumu, porząd­ku, uniwersalnej moralności, cała ob­ca wielkość gniewnego Boga - skupiły się w tym posągu. Ten kamień gigan­tyczny i bezduszny symbolizuje wszyst­kie potęgi, którym Don Juan na za­wsze zaprzeczył. Piorun i grzmot mogą wrócić do skłamanego nieba. Prawdzi­wa tragedia rozgrywa się poza nimi".

Takie były intencje Krasowskie­go. Nie zawsze na scenie przepro­wadzone do końca. Przede wszyst­kim wskutek niezgrania postaci tytułowej z tym zamysłem. Andrzej Hrydzewicz jako Don Juan nie wy­dawał się wcale górować nad swym otoczeniem intelektualnie, był ra­czej wcieleniem sprytu. Świado­mość jego nie wykroczyła poza na­iwne prowokacje - to były bardziej wyskoki niż konsekwentna walka o ludzką godność, o godność zwycię­stwa i przegranej. W przygodach miłosnych z dwiema wieśniaczkami, Karolką i Marcysią, za mało miał wdzięku, młodzieńczej lekkości, za wiele cwaniactwa "zawodowego" uwodziciela. Nie dostrzegłam też w jego roli zdecydowanego przełomu, wstrząsu świadomości, kiedy obrał ostatni z możliwych sposobów wal­ki z niebem - był to jeszcze jeden chwycik, jeszcze raz niepogłębiona nuta tupetu, na której cała postać została wygrana.

Znakomitego natomiast odtwórcę znalazł Sganarel w osobie Witolda Pyrkosza, o mimice i gestyce nie­mal jak z commedia dell'arte. Ak­tor uosabiał absolutną elastyczność sługi, ucieleśniał ją jak najdosłowniej. Małym arcydziełkiem mimiki była scena z IV aktu, kiedy usiło­wał przekonać swego pana, iż fun­kcjonowanie ciała jest dowodem na istnienie Boga. Robiła się z tego pię­trowa satyra - te młynki rąk, te łamańce arlekinady były nie czym innym jak posągiem postawionym własnej obłudzie.

A skoro o posągach mowa... Występ Posągu Komandora w końcowych scenach to błyskotliwie plastycznie zaaranżowana kompromitacja nieba. Miał ten "występ nie­ba" wszystkie efekty taniego, cuda dla maluczkich, dla Sganarelów. Posąg biało ubranego Komandora umieszczony przez Hasiora we wnę­trzu, które kształtem swym przy­pominać mogło zarówno fantastycz­nego anioła, jak rakietę między­planetarną czy nieznane zwierzę (wygrał tu scenograf nie sprecyzowaną nigdy konkretnie cudowność przedmiotu, właściwą "objawie­niom" zbiorowym), zasłonięty był w ostatniej decydującej chwili opo­ną chorągwi, która unosiła się gwałtownie (niby kurtyna w tym gigantycznym teatrze cudów!) i Przeznaczenie - Komandor schodziło ku Don Juanowi. Szalało nad sce­ną po śmierci Don Juana fanta­styczne ptactwo przemienionych chorągwi, rozpełzały się białe du­chy - podobne cokolwiek posta­ciom lunonautów. W tym teatrze śmieszny Bóg nie miał się już przed kim popisywać: Sganarel, ślepy na efekty, wznosił szloch o swoje pie­niądze - z Don Juanem bezpo­wrotnie stracone.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji